Na mnie te spostrzeżenia zrobiły wielkie wrażenie, bo — jak wiemy choćby z Gdańska czy z Bielska — nawet po wymianie całej ludności geny kulturowe w miastach przechodzą jednak dość sprawnie z pokolenia na pokolenie, częściowo ignorując gigantyczną zmianę, jaką jest narodowość organizmu miejskiego. I tak gdańszczanie są dość mocno hanzeatyccy, a w Bielsku ewangelicki gen przedsiębiorczości ma się świetnie, choć zamiast po niemiecku — obdarowani nim mówią dziś po polsku. Tak więc współczesny Wrocław jak najbardziej dziedziczy w spadku po tamtym superważnym niemieckim mieście mnóstwo jego cech, wartości i atmosfery. A to, podlane lwowskim sosem, doprawione wybuchową mieszanką przybyszów z czterech stron świata, otoczone niesamowitym, tajemniczym Dolnym Śląskiem, musi być prawdziwą petardą.
wrocławski Manhattan jest trochę jak śląskie Kukurydze, wgryzł się w panoramę miasta (proj.: Jadwiga Grabowska-Hawrylak)
© Urząd Miejski Wrocławia
No, więc — jest petarda. Dzisiejszy Wrocław to milionowa metropolia, miasto zdecydowanie wpychające się na „polskie pudło”, czyli mające ambicje na miejsce medalowe, rywalizując z dzisiejszymi Krakowem i Trójmiastem o to, kto lepszy. Potężne gospodarczo, ze swoimi Bielanami, rzędami wielkich fabryk i centrów logistycznych. Młode duchem — bo społeczeństwa są jak ludzie, jeśli w jednym ciele, to szybko się starzeją, a to społeczeństwo zmieniło ciało, więc z perspektywy ewolucji społeczności miejskich jest bardzo młode, świeże, dynamiczne. Nie przypadkiem to właśnie we Wrocławiu za komuny zaczęły z komunistami walczyć wymyślone przez „Majora” Frydrycha krasnoludki. Poczucie humoru, kreatywność, jakieś iskrzenie — to są wrocławskie kompetencje, wrocławskie pędniki.
Gdy byłem na studiach, miałem mnóstwo kumpel i kumpli z PeWro, Politechniki Wrocławskiej. Ależ to świetni ludzie byli z tego Wrocławia. Pamiętam jak w latach 90. Wrocław dystansował inne polskie miasta tą właśnie pozytywną energią, żywotnością kreatywną, powszechnie odczuwanym „dobrym Pia-Rem”.
reprezentant nowej wrocławskiej architektury, kompleks OVO z Hotel Double Tree by Hilton — projekt koncepcyjny pracowni Gottesman Szmelcman Architecture
© Urząd Miejski Wrocławia
Wrocław to też na pewno dla starszych byli Państwo Gucwińscy i słynne wrocławskie zoo, przez lata pokazywane w kultowych programach telewizyjnych. To czytelne dla wszystkich po czterdziestce wspomnienie dziś pięknie współgra z tym, co we wrocławskim zoo dziś nowe — mam tu na myśli wybitne Afrykarium, po prostu coś wspaniałego. A jeśli wspominam o Afrykarium, muszę wspomnieć o nowej najważniejszej już chyba dzisiaj maskotce Wrocławia, jaką stały się zamieszkujące miejscowe baseny manaty.
No właśnie, zoo. Mało kto wie, że wrocławskie zoo jest pod pewnymi względami trzecie na świecie (najwięcej prezentowanych gatunków zwierząt). A jak myślę „wrocławskie zoo”, to od razu mi się przypomina Wrocław z lat 90., Wrocław tuż po komunie. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem do tego zoo, pociągiem, który wlókł się niemiłosiernie długo. Wysiadłem na obleśnym wtedy dworcu, dziś na szczęście znowu pięknym. Jadłem wtedy swoje pierwsze w życiu knysze i pity, spacerowałem po ulicach jakby żywcem wyjętych z bardzo scenograficznie dobrego, współczesnego serialu „Wielka woda”. Wrocław z początku lat 90. był, podobnie jak cała reszta Polski, szaroburym wszechświatem starych odpadających tynków, ale ten wrocławski labirynt był jakiś zupełnie inny, wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego.
statek Wrocław: miasto, woda, jakość życia, prawdziwe Hydropolis
© Urząd Miejski Wrocławia
I zacząłem swoją przygodę z tym Wrocławiem, bardzo niezwykłym, i z tym Dolnym Śląskiem, z którym później związało mnie dożywotnio już chyba moje życie zawodowe. Ale zanim wróciłem na Dolny Śląsk po latach, by stworzyć dwie jego kolejne strategie, by wymyślić jeden z lepszych pomysłów mojego życia — markę „Tajemniczy Dolny Śląsk” — odkrywałem po kawałku te strony na własną rękę, nieświadomie początkowo obcując z Karkonoszem, Duchem Gór, Liczyrzepą i innymi dolnośląskimi tajemnicami — klimatami — duchami — legendami.