Wreszcie trafiłem do Ustki. Nie kłamali, że tam ładnie. Na środkowym Pomorzu naprawdę leży niewielka miejscowość, która nie wyżera wzroku. Więcej: jest to „oczu kąpiel” i to nie tylko ze względu na odnawiane szachulcowe domy, czyli wyróżnik miasta, który tam się pieści, odnawia i rekonstruuje. Przestrzenią miasta rządzi spójna myśl: od wycyzelowanych dworców autobusowego i kolejowego, przez turystyczne centrum oraz parki, po promenadę i plażę. Ulice przeobrażają tam według jednego pomysłu, nowe domy w porcie mają dobrą skalę, widać dbałość o zieleń, nie traci swojego charakteru dzielnica pensjonatów sprzed ponad stu lat, a miejsce po dawnym kościele doczekało się udanej instalacji przypominającej jego historię.
Ustka wiele zawdzięcza programowi rewitalizacji rozpoczętemu w 2005 roku i udowadnia, jak dużo znaczą perspektywiczne myślenie i konsekwencja. Rzecz jasna nie jest idealnie, bo tu i ówdzie widać jakiś przestrzenny wyskok z pokracznym hotelem Grand Lubicz na czele, są też — tego się chyba w Polsce nie uniknie — enklawy nadmorskiej tandety. Ale jest wystarczająco dobrze. I bardzo dobrze. Ustka nie obsunęła się, na szczęście, w polski glamour à la Sopot i kurorty na Helu oraz w tamtejsze ceny. Nie obsunęła się też w Międzyzdroje z ich budowanym właśnie hotelem na plaży (niech mu piasek lekkim będzie) albo Pobierowo — z zigguratem Gołębiewskiego. Nie wyrodziła się, w — za przeproszeniem — Mielno.
Co prawda siedziałem sobie w Ustce we wrześniu, kiedy poszybowała w dół liczba balonów, pluszowych gęsi, amuletów oraz gofrów w przeliczeniu na głowę mieszkańca. Było więc pewnie milej niż w sezonie, co dodatkowo uprzyjemniał język, którego nad Bałtykiem nie słyszałem nigdy wcześniej. Z szumem fal i kwikiem mew mieszała się mowa Rumburaka i Hrabala. Po raz kolejny w tym roku okazało się więc, że wieści o inwazji czeskich turystów nie zmyślił chat GPT. To się naprawdę dzieje. Słyszałem ostatnio wiele razy czeski na ulicach Poznania, Krakowa, Wrocławia i Warszawy. Teraz doszedł Bałtyk, który Czesi — jak czytałem w licznych artykułach — wybierają dziś zamiast Adriatyku. Nie musimy już zatem wypowiadać wojny Republice Czeskiej i od razu się poddawać, co jest od lat mokrym snem polskich czechofili. Oto Czesi każą Chorwatom wypchać się knedlem i sami ruszyli w Polskę. Odkryli ze sporym poślizgiem, że doszlusowaliśmy do państw jako tako poukładanych. Czasem bardziej niż same Czechy, co przyznają ze zdumieniem i czescy turyści, i ja sam — po niedawnej lustracji kilku czeskich i morawskich miast średniej wielkości. Lepsze bywają dziś u nas i drogi, i hotele, i jedzenie oraz poziom obsługi (choć trzeba przyznać, że wściekły kelner gotowy zdzielić klienta ścierą to w Czechach również gatunek na wymarciu). Z dbałością o zabytki architekturę też bywa różnie.
Wreszcie, Czesi są mocno do tyłu z podejściem do samochodów. W stutysięcznym Hradec Královém najważniejszy historyczny plac miasta jest w połowie regularnym parkingiem! To tak jak by u nas przerobić na miejsca postojowe rynek w Bielsku-Białej lub Gliwicach. Gdzie indziej bywa lepiej, ale i tak w powietrzu wiszą komunikacyjne lata 90., a piesi i rowerzyści nie mają łatwo nawet w całkiem dobrze poukładanym Brnie. Kiedy rok temu oprowadzałem po Poznaniu wycieczkę zagranicznych doktorantów, to właśnie Czech dociekał ze zdumieniem, jakim cudem, podstępem lub przemocą udało się nam oczyścić z parkujących aut plac Kolegiacki. Na szczęście, dla równowagi, w grupie był też Niemiec, który nie mógł pojąć, dlaczego nie zlikwidowaliśmy jeszcze miejskiej autostrady, która przerżnęła historyczne części miasta w latach 60. i 70.
Inna rzecz, że oprócz Czechów i Niemcom podoba się u nas coraz bardziej. Nogami głosują Hiszpanie, przybywa nawet Włochów. Poza mniejszym skwarem, mamy bowiem to, co u nich właśnie zaczyna się sypać lub podupadać: całkiem nową infrastrukturę drogową i turystyczną oraz, niekiedy, wyższe standardy obsługi. Nawet PKP wzięły wreszcie kurs na poziom niemieckich kolei sprzed zapaści, której doświadcza dziś Deutsche Bahn i może ten poziom za dwadzieścia lat osiągną. Oczywiście ceny też grają dużą rolę, ale nie tylko one. W zagranicznych mediach peanów doczekała się nawet Warszawa. Że ciekawa, różnorodna, żywa i — czysta. Co nie dziwi, bo stolica dziś i przed ćwierćwieczem to — mimo wad — niebo i ziemia.
Wszystko dlatego, że ciągle jeszcze staramy się, napinamy, leczymy kompleksy. Bywa zabawnie, ale jest raczej w porządku: ambicja pomaga. Byle w inwestycyjnym zadęciu nie niszczyć przyrody, dziedzictwa i krajobrazu. Byle bardziej perspektywicznie myśleć oraz analizować, zanim zrobi się coś na hurra. Niech nie uśpią nas tak lubiane w Polsce miłe opinie cudzoziemców. W sprawach przestrzennych mamy do odrobienia wiele lekcji. Zresztą nie tylko w urbanistyce, ale też w mieszkalnictwie, dostępie do komunikacji publicznej, ożywieniu mniejszych miast, ochronie przyrody. O służbie zdrowia, emeryturach, sądownictwie, obronie cywilnej wspomnę tylko dla porządku, bo to nie ta gazeta.
Wreszcie, skoro jako tako ucywilizowaliśmy drogi, ulice, place i parki, czas zabrać się i za siebie. Ubrać, to się Polak ubrał już dawno, gorzej z obyciem. W odnowionych przestrzeniach zachowuje się często jak w dzikich latach 90. Za głośno, zbyt zamaszyście, za szeroko, bez oglądania się na innych. Może to brzmi głupio, ale głupie nie jest: przyda się jakaś narodowy coaching nauki chodzenia po chodnikach i schodach, korzystania z restauracji oraz z tramwaju, autobusu, pociągu i z cichszego wydawania dźwięków paszczą (z uwzględnieniem ujadających piesków). Wreszcie, co szczęśliwie stało się ostatnio przedmiotem publicznej debaty, może ktoś położy kres podrasowanym samochodom, ich wyjącym wyścigom i kierowcom mordującym przechodniów dla rozrywki. Nie po to robimy te Ustki, place i ulice, żeby ich władcą stał się (wybaczcie klasizm, seksizm, autofobię i pierdowstręt) Morderczy Seba w Pierdzącej Furze.
Jakub Głaz
więcej: A&B 11/2024 – DUSZA EUROPY, DUSZA MIASTA,
pobierz bezpłatne e-wydania A&B