Żywiołem, który zmienia — na dobre i na złe — współczesne miasta jest kapitalizm. Powodowane przezeń zmiany nie są jednak podobne do tych z XIX i znacznej części XX wieku. Bo kapitalizm w epoce internetu i dominacji rynków finansowych zmienił swój wzór. Skądinąd czerpie zyski i siły rozwoju, działa w innym kontekście technologicznym i geograficznym. Stał się kapitalizmem inwigilacji, coraz uważniej i wnikliwiej obserwującym naszą tożsamość psychiczną, nasze stany emocjonalne i afiliacje grupowe. Podporządkował swojej nowej logice obszary dotąd względnie autonomiczne: twórczość artystyczną, świat akademicki, intelektualny, reguły funkcjonowania mediów. Wszystko, co żywe, podlega urynkowieniu. Autonomię straciło też miasto, które przez lata rosło dzięki kapitalizmowi traktowanemu trochę jak ogród: podlewanemu i przycinanemu. Dziś większość miast pozwala, by kapitalizm robił z nimi, co mu się podoba.
Równocześnie to, że ten nowy kapitalizm jest najważniejszym kontekstem funkcjonowania współczesnych miast, jest często pomijane. Zarówno przez miejskie władze, które przypisują sobie wszystkie zasługi, jak i przez ich krytyków, którzy wolą mieć winnego blisko. I dającego się wskazać po nazwisku. Mówienie o tym nie jest nikomu na rękę.
kwestia podmiotowości
Najważniejszym skutkiem tej ukrytej dominacji kapitalizmu jest pomijanie kwestii osłabienia podmiotowości miejskich aktorów. W szczególności władz miejskich, ale tak naprawdę — władz politycznych po prostu. Czynniki, które przesądzają o ekonomicznych warunkach rozwoju miast, są poza ich zasięgiem. Władze Warszawy i Krakowa nie są w stanie powstrzymać procesów, które napędzają powstawanie metropolii. Rozwój dokonuje się ponad ich głowami, pozwalając na zgarnianie pewnej nadwyżki i dając środki na mniej lub bardziej spektakularne modernizacje. Władze Częstochowy i Kielc nie mają z kolei szans na to, by w zasadniczy sposób stawić czoła kłopotom, z jakimi borykają się miasta, które nie mogą włączyć się w mechanizmy rozwoju metropolitalnego. Nie mówiąc już o wytrąconych przez transformację lat 90. ze swoich rozwojowych ścieżek ośrodkach, takich jak Bytom czy Wałbrzych.
Oczywiście to nie są sprawy zerojedynkowe. Gdybyśmy jako państwo mieli dojrzałą politykę miejską, każdy z wymienionych ośrodków, a nawet miasta znacznie od nich mniejsze, mógłby współdziałając z rządem i władzami województwa dysponować silniejszymi narzędziami wpływu na swój los. Gdyby istniały lokalne elity, prezydenci i burmistrzowie musieliby się liczyć z surową oceną z ich strony. Gdyby istniały silniejsze media lokalne…
Ale nie istnieją, podobnie jak inne czynniki, które grają dziś dodatkowo przeciwko podmiotowości miast w grze z globalnym kapitalizmem, pozwalając władzom raczej surfować na fali tam, gdzie to możliwe, lub administrować powolnym zwijaniem się tam, gdzie fale są małe lub od lat ich nie było. I żeby było jasne — nie sprawia to, że bycie prezydentem staje się nieatrakcyjne, ale przenosi sprawczość z poziomu gry z kapitalizmem na poziom zarządzania sektorem publicznym, decyzji personalnych, wspierania lokalnych grup bliskich obozowi władzy, gestów symbolicznych. Podmiotowość odpływa powoli i niezauważalnie.
logika systemu
Logika systemu, w którym tkwią polskie miasta, nie jest zatem porządkiem administracyjnym Trzeciej Rzeczypospolitej, nie opiera się na żadnych „wspólnotach mieszkańców” i „zadaniach gmin”, tylko na regułach globalnego porządku kapitalistycznego. Na zasadach, które rozpoznajemy raczej po przejawach, niż czytając zapisane przez kogokolwiek zasady gry. Rozumiemy najbardziej podstawowe zależności. Widzimy, że w części miast, które mają najwyższe płace, powstaje równocześnie nowa „powierzchnia biurowa”, co oznacza ich atrakcyjność dla sektora BPO, a w wersji mniej materialnej — ich rosnącą atrakcyjność jako rynków pracy. Zarówno tej korporacyjnej, jak i kolejnych tysięcy miejsc pracy w obsłudze nowych zamożnych mieszkańców metropolii. To sprawia, że prowincja wyludnia się w najbardziej dotkliwy sposób: tracąc rok w rok najlepszych maturzystów. Dla tych młodych ludzi powrót na gorszy rynek pracy będzie za kilka lat bez sensu, nawet jeżeli urządzenie się w dużym mieście wymaga ofiar.
Po jednej stronie będzie bowiem konieczność wynajmowania drogiego mieszkania i kupno na kredyt znacznie mniejszego niż te, na które byłoby ich stać na prowincji. Po drugiej jest szansa na to, by nie być ocenianym wyłącznie na podstawie „kapitału społecznego” rodziców i ich znajomych, by nie ustawiać się w kolejce dojść do pracy w administracji lub sektorze publicznym i nie być skazanym na gorzej płatną pracę w przemyśle czy lokalnych usługach. Metropolie kuszą też widocznym gołym okiem poziomem usług publicznych, przede wszystkim zdrowotnych i edukacyjnych. Dzięki dobrze funkcjonującemu w większości z nich transportowi publicznemu nie trzeba na co dzień korzystać z samochodu. Podczas gdy na prowincji, nawet w miastach całkiem dużych i zamożnych, komunikacją miejską rządzi nadal logika, że „to dla młodzieży i niezamożnych emerytów”. A w wielu innych ośrodkach — znacznie skromniej, dla tych, którzy muszą dojechać do szkoły i pracy i jakoś z niej wrócić.
Równocześnie ta sama logika kapitalizmu, która skłania do opuszczania prowincji, powoduje niekończący się proces rozlewania się miast. Dziś w wielu wymiarach wspierany przez władze publiczne. Ta sama logika prowadzi do wzrostu cen mieszkań, nie tylko ze względu na zwiększony popyt ze strony napływających nowych pracowników, ale także ze względu na trend do lokowania pieniędzy w nieruchomości, co sprawia, że największe miasta nie osiągną szybko poziomu zaspokojenia popytu. Bo ten popyt nie polega na tym, by dobrze mieszkać, ale na tym, by — z zupełnie innej perspektywy — niczyje pieniądze nie musiały zostać zainwestowane poza rynkiem mieszkaniowym. I te już posiadane, i przede wszystkim te spodziewane i zapisane w formie kredytu mieszkaniowego udzielonego na podstawie dobrze prosperującego rynku pracy.
Opisywana logika nie da się ograniczyć do jednego miasta czy nawet państwa. Jest logiką globalną, w której miasta walczą o miejsce w pierwszym kręgu ekonomicznych benefitów. Walczą o to, żeby było w nich drożej, ale zamożniej. Przedmiotem tych zabiegów nie są przedmioty marzeń ważne w systemie dawnego, tradycyjnego kapitalizmu: kolej, przemysł, instytucje kultury i edukacji. Dziś gra się o lotnisko, sektor obsługi biznesu, rozbudowany przemysł czasu wolnego. Gra się tam, gdzie się grać potrafi. Gdzie indziej — rośnie samo. Z różnych powodów wybudowaliśmy w Polsce system, który grę z kapitalizmem osłabia. Czasami do tego stopnia, że władze miast i rządy w ogóle nie rozważają takiej możliwości.
perspektywa gry
Oczywiście na pewnym poziomie można mieć wrażenie, że kapitalizm nie pozostawia żadnemu z graczy możliwości wyboru. Logiką gry jest wyścig, a nie jego reguły. Można być zwycięzcą i przegranym, ale reguły są poza zasięgiem nawet najsilniejszych graczy. To złudzenie jest tak silne, że łatwiej wierzymy dziś w to, że mamy wpływ na klimat i środowisko — i możemy, wybierając papierową słomkę i rezygnując z kolejnej reklamówki, coś uratować — niż na to, że możemy zmieniać czysto ludzkie mechanizmy gospodarki.
Czasami można zdyskontować wcześniejsze zwycięstwa i uzyskać swego rodzaju rentę symboliczną. Być Amsterdamem lub Kopenhagą. Wzorcem w dokonywaniu progresywnych korekt. Ale doskonale wiadomo, że prawo dokonywania korekt jest przywilejem dla nielicznych. Można się też ustawić w drugim szeregu. Nie być Amsterdamem i Kopenhagą, ale móc naśladować te miasta w wielu aspektach. Mieć lepszy system ścieżek rowerowych niż inni, wprowadzić spowolnienie ruchu samochodowego, albo uruchomić jakiś ładnie zaprojektowany minipark. Jednak w tym naśladowaniu rzadko chodzi o jakąś bardziej podmiotową strategię. Przyjemnie mówi się o sukcesie „czerwonego Wiednia”, ale pomija się, że sukces ten jest wbrew wszystkim naszym — społecznym i politycznym — przekonaniom, że co jak co, ale mieszkanie musi być prywatne, własnościowe, dziedziczone. Nie tu jest najważniejsza blokada. Nie w przekonaniach, ale w tym, że pewnych rzeczy nie potrafimy zobaczyć.
Tymczasem do tego, by podjąć miejską grę z globalnym kapitalizmem, musielibyśmy skonstruować w wyobraźni bardziej precyzyjny obraz przeciwnika niż ten, który można zobaczyć w rzeczywistości. Musielibyśmy uznać, że kapitalizm myśli i planuje, że jest graczem, a nie zespołem reguł. Czyli zaprzeczyć różnym uznanym podstawom głównego nurtu nauk społecznych. Ale w nagrodę — zamienić sytuację całkowitej bezsilności, na rzecz ograniczonej — ale jednak — sprawczości.
miasta są jakieś inne
Drugi warunek — obok wyobrażenia sobie kapitalizmu jako przeciwnika, a nie zbioru reguł — dotyczy zrozumienia, że obraz miasta, którym dysponujemy, jest anachroniczny. Podstawową cechą miasta w systemie tradycyjnego kapitalizmu była geograficzna odrębność. W najprostszym wymiarze polegało to na posiadaniu własnych „skazanych na siebie społeczności”. Migrowali najbardziej utalentowani i najbiedniejsi. Ale większość pozostawała u siebie. Miasta pełniły ważne dla otoczenia funkcje edukacyjne i kulturalne, handlowe i polityczne. Większość z nich przeniosła się dziś do internetu, który stał się miejscem rozrywki, edukacji, dyskusji politycznych. I wielką aleją handlową obsługiwaną przez cały legion dostawców — w furgonetkach i na rowerach.
Miasta straciły nie tylko w oczach swoich mieszkańców, lecz także z perspektywy okolicznych miejscowości. Przestały być beneficjentem geograficznej bliskości i demograficznych nadwyżek na wsi. Obrazem globalizacji są w naszej wyobraźni relacje transatlantyckie i tłumy pasażerów na lotniskach. Bo zmienione relacje między wsią a miastem powiatowym trudno przedstawić w równie plastyczny sposób. Podobnie jak wzorce korzystania z kultury czy zmianę modelu rodziny.
Ale miasta są inne także wewnętrznie. Mają inny rytm dnia i inne wzorce poruszania się. Prawie nie mają centrów handlowych w tradycyjnym rozumieniu. Mają natomiast centra gastronomiczne, połączone nierzadko z innymi ofertami spędzania wolnego czasu. I prawie nie mają miejskiej polityki, rozpoznawalnych lokalnie liderów opinii publicznej i bohaterów lokalnych społeczności.
Miasta są dziś zarządzane przez trudne do identyfikacji sieci włączające aktorów, które są potrzebne ze względu na mniej lub bardziej doraźne potrzeby kapitału. Czasami zapraszają do gry ekspertów, czasami stowarzyszenia, innym razem architektów lub ludzi kultury. Ale zawsze traktują takie zaproszenia instrumentalnie, jako osłonę przed krytyką lub działaniami aktywistów, jako sposób dotarcia do władzy lub zapewnienia sobie dodatkowych środków publicznych. Władze miejskie — jeżeli potrafią — stają się częścią takich sprawczych sieci, ale często za cenę abdykacji ze swojej tradycyjnej roli.
polityka jest gdzie indziej
Dla inteligentniejszych prezydentów i ich otoczenia staje się jasne, że gra toczy się inaczej niż zapisano w ustawach. Że wpływ na to, co dzieje się w mieście, jest lepszy niż próba korzystania z tradycyjnych mechanizmów blokowania i kontroli.
Część z nich musi rozumieć, że miasto staje się zdepolityzowaną strukturą przestrzenną, nad którą — zdaniem kapitalizmu — lepiej, by nikt konkretny nie panował; zamiast wspólnoty kierowanej przez częściowo przynajmniej demokratyczne elity, stało się jedynie kluczowym dla kapitalizmu obszarem technologicznej, finansowej i komunikacyjnej koncentracji, w której społeczeństwo liczy się jako zasób rynku pracy i — w mniejszym stopniu — zbiór bardziej lub mniej zamożnych konsumentów. Rzadko, raz na pięć lat, liczy się jako wyborcy, ale jak pokazują przykłady z większości dużych miast, wyborcy względnie łatwi w obsłudze. Bo też prawdziwa polityka nie jest o tym, kto ma rządzić miastami, ale o tym, czy ktokolwiek jest w stanie to robić w sposób podmiotowy, zdolny do korygowania logiki kapitalizmu, do wykorzystywania jego energii dla długofalowego interesu lokalnej społeczności.
Dla większości polityków podjęcie takiej podmiotowej gry jest niepotrzebnym skomplikowaniem własnej sytuacji. Można to zrobić, jeżeli jest jakiś ważny powód. Dawniej powodem takim była presja lokalnej elity ekonomicznej i społecznej lub obawa przed krytyką ze strony mediów. Dziś taka presja nie istnieje. Co więcej, podobnie jak politycy zachowują się reprezentanci innych zawodów — wolą grać z kapitalizmem, udając, że nie widzą strat społecznych. Dlatego też wolą sytuację, w której zamiast tradycyjnych rządów rady miejskiej wiele spraw można rozwiązać, odwołując się do mniej lub bardziej pozornych procesów partycypacji. Polityka opuszcza formalne struktury i zaczyna się dziać gdzieś poza nimi. Więcej kłopotów niż radni sprawiają aktywiści, miejska opozycja liczy się tylko wtedy, gdy jej działania mają rezonans poza salą obrad rady, jeżeli jest jakieś forum, na którym władza może przegrać lub przynajmniej się skompromitować. Ale barierą dla nowej miejskiej polityki jest brak języka, w którym mogłaby zostać wyartykułowana.
Słabością miejskiego aktywizmu jest jednak to, że jest walką o konkretne decyzje, przy założeniu, że zasoby są pod kontrolą polityków i kapitału. Mimo to może on odnosić sukcesy, jeżeli zachowała się jakaś, nawet bardzo słaba, opinia publiczna, mające jakiś zasięg niezależne od ratusza media, jeżeli sprawy miejskie żyją w mediach społecznościowych. Ale nie konstruuje podstaw nowej polityki. Bo ta, by zaistnieć, potrzebuje wykorzystywania różnych struktur miejskich, w tym także tych administracyjnych. Musi być polityką trudnych koalicji rzeczniczych, a nie tylko prostego sprzeciwu.
Częścią takich koalicji mogą być środowiska, które autoironicznie pozwolę sobie nazwać aktywistami akademickimi lub eksperckimi. Takimi, które nie muszą wpisać się w mainstreamowe obyczaje pisania recept pod potrzeby silniejszych, które mogą poszukiwać języka opisu nowej miejskiej rzeczywistości i poszukiwać sojuszników w strukturze politycznej i administracyjnej.
Istotą polityki jest jednak możliwość odwołania się do zasobów i narzędzi pozostających pod kontrolą władz centralnych i lokalnych. Tyle tylko, że musi być to polityka pomyślana według nowych reguł. Rozliczająca się nie z łatwych zwycięstw z miejską opozycją, ale z trudniejszej gry z kapitałem. By taka polityka była możliwa, musi zmienić się język i wyobraźnia choćby części aktorów: urzędników, ministrów, prezydentów miast. W centrum tego imaginarium musi znaleźć się możliwie precyzyjne wyobrażenie kapitalizmu i jego natury oraz szans i zagrożeń, jakie z sobą niesie.
Rafał Matyja
więcej: A&B 09/2024 – MIASTO, ARCHITEKTURA, KAPITALIZM,
pobierz bezpłatne e-wydania A&B