„Budowanie nie jest po to, żeby budować, ale by zarabiać” — usłyszałem niedawno ze sceny na konferencji o odbudowie Ukrainy. Dla budowlańców wojna to okazja. A skoro uporczywie nie chce do nas przyjść, to trzeba wywołać jej efekty samemu. Burzymy zatem coraz więcej.
„W Warszawie nie ma kryzysu. Ludzie wyrzucają sprzęt, który ma po dwa–trzy lata” — opowiadał znany z mediów złomiarz portalowi gazeta.pl w połowie kwietnia. Trafiła mu się nawet gratis czteromiesięczna lodówka za pięć tysięcy. Wyrzuciła ją właścicielka, której nie chciało się rozmrażać sprzętu (ciekawe, czy porzuca niewysprzątany dom i kupuje nowy). Ale żeby tylko lodówki, żeby tylko Warszawa. W całym kraju na śmietnik leci coraz więcej budynków w wieku, jak na architekturę, młodzieńczym. Dwadzieścia, trzydzieści lat i do kosza. Zamiast przebudowy — wymiana. Leje się beton nowych inwestycji, ciężarówki z gruzem i nowymi materiałami produkują ślad węglowy oraz PKB. Zarabiają i burzyciele, i budowlańcy. Skapuje też coś może i architektom.
Pod kilof idą już nie tylko blaszaki marketów i hal, którym, fakt, należy się eutanazja. Trwa też gumkowanie trwalszej, zdawałoby się, architektury wstydliwych lat 90. Wrocławski Solpol stał się już ikoną tego trendu, pod nóż idą kolejne okazy z epoki, na czele ze znaczącym historycznie biurowcem Curtis na warszawskim Mordorze. Kasuje się świadectwa dziwnych czasów, które — po trafnej adaptacji lub przeróbce — mogłyby służyć kolejnym pokoleniom i jako pamiątka dawnych aspiracji, i jako przestroga: przed architekturą w roli zabawki, eksperymentu na miejskim organizmie, beztroskim brakiem planowania. Wreszcie, nawet wśród polskiej postmoderny są dzieła wysokiej jakości, co — jeśli ktoś w to nadal wątpi — łatwo sprawdzić w wydanych właśnie „Długich latach 90.” Anny Cymer. Jeśli już czyścić kraj z przejawów tego nurtu, to warto robić to z głową: zachować najciekawsze ostańce, formalnie może i dziwaczne, ale o dobrych proporcjach, przemyślane i funkcjonalne.
Jak dotąd nie odrobiliśmy jednak lekcji po wyburzaniu PRL-owskiego modernizmu. Rządzi przypadek. Znika nie to, co najgorsze, a to, co stoi na cennym gruncie. W kolejce są zresztą następne architektoniczne trendy i dekady. Na stołecznym Mordorze zaraz pod kilof pójdzie biurowiec Mars autorstwa JEMS Architekci z 1997 roku. W Poznaniu rozbierają piętnastoletnią galerię handlową Malta, która na oko przetrwałaby w dobrym stanie jeszcze z pół wieku. W niebyt odeszła nawet trzynastoletnia (!) kaplica z podwarszawskiego Tarnowa, mimo nominacji do nagrody Miesa van der Rohe i otarcia się o rejestr zabytków.
Mars i Malta to niezły neomodernizm. Kaplica — sztos pod każdym względem. Czemu by zatem ich nie przerobić, nie podłubać twórczo w nieprzegniłej jeszcze materii, a w przypadku kaplicy — nie przenieść w nowe miejsce? Raz: podobno się nie opłaca. Dwa: nie opłaca się. Trzy: to prawdopodobnie nieopłacalne. A poza tym, w przypadku biurowca i handlowego centrum nie bardzo się da, co zresztą nie dziwi. Kiedy ćwierć wieku temu kombinowałem na studiach, jak tu ustawić budynek względem stron świata, aktywny zawodowo dydaktyk-projektant sapnął, żebym się nie przejmował bzdurami. Teraz są budynki inteligentne, powiedział, tu wychłodzą, tam ogrzeją, poszurają automatycznymi żaluzjami, można wszystko, rób, żeby było fajnie.
Teraz patrzę, jak ta budowlana inteligencja idzie pod kilof, bo nie da się jej sensownie przekształcić. Z bezokiennego centrum handlowego o głębokich traktach nie zrobi się ani porządnych biur, ani mieszkań, a na piętrowe pieczarkarnie w dobrej lokalizacji jakoś nie ma popytu. Inna rzecz, że wielu dzisiejszych mieszkań też nie da się przerobić na porządne mieszkania. Ich jednak nikt nie rozbierze — rozdrobiona własność utrwali je na dekady.
Zaraz zresztą usłyszę, że w zasadzie wszystko jest w porządku, zawsze coś się burzyło, Haussmann, Nowy Jork i w ogóle — wkrótce nie będzie już architektury „na zawsze”. Oto przecież idzie w projektowaniu cyrkularnym, programowanym na tyle lat, by się zużyło, ale nie zdegradowało. Tak wymyślone, by z rozbieranych elementów wybudować coś nowego. Takie projektowanie, w którym trzeba określić termin przydatności i już teraz zaplanować metody odległej w czasie rozbiórki.
Owszem, cyrkularne nadchodzi i ma bardzo wiele sensu, tyle że nijak się ma do naszych rozbiórek. W miejscu po postmodernie powstanie pewnie tępawa mieszkaniówka, której głównym celem będzie lokata kapitału. Nie wyobrażam sobie dewelopera, który dziś z własnej woli zaprogramuje ją na kolejne dekady i pomyśli, jak — z najmniejszą szkodą dla środowiska — zdemontować swoje dzieło i ponownie wykorzystać. To znaczy, może sobie i wyobrażam, ale nie wierzę w jego istnienie.
Cyrkularnej architekturze grozi u nas pewnie to samo co rewitalizacji. Stanie się własną karykaturą, w której wybrzmi jedynie magiczny termin: okres przydatności. Zamiast projektów przewidujących staranne rozbiórki i ponowne wykorzystanie budulca, ruszą radosne przetargi w trybie „wybuduj i wyburz”. Do tego karuzela budowlanych nowości: na targach pokażą prefabrykowane belki i słupy z dynamitem w środku, do odpalenia, kiedy budynkom minie best before. Bum! — i od nowa. Zarobią wysypiska, zarobią cementownie, zarobią transportowcy.
Zresztą, zwłaszcza w mieszkaniówce, architekci na rozkaz inwestorów robią dziś wszystko, żeby ich twórczość rozebrać jak najszybciej. Kto wie, czy do biur projektowych nie przeniknęli przedstawiciele branży rozbiórkowej. I działają tak, żeby aż chciało się wyburzać. Świeży pomysł budowy hotelu na plaży w Międzyzdrojach mógł wyjść tylko od tych, co liczą, że za kilka lat jakiś przytomny inspektor nadzoru budowlanego każe go rozebrać. To samo z Gołębiewskim w Pobierowie i innymi nadmorskimi cudami, po które pewnie niedługo wyciągnie łapy Bałtyk.
A jeśli jakimś cudem zatnie się mechanizm radosnego wyburzania, zawsze będzie można postraszyć wojną, tą, o której z takim rozmarzeniem mówili budowlańcy na konferencji. Przecież im więcej wyburzymy sami, tym mniej nam zbombardują źli obcy.
Jakub Głaz
więcej: A&B 05/2024 – DWORCE,
pobierz bezpłatne e-wydania A&B