Kliknij i zobacz jak w prosty sposób opublikować swój projekt w A&B
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Krótki kurs zakładania pozamiejskiej komuny

07 kwietnia '22

felieton z numeru A&B 03 | 2022

Nie wiem, czy przypisać to frustracjom współczesnego polskiego liberała zmuszonego do mieszkania w Kraju Nadwiślańskim, czy oznakom kryzysu wieku średniego, ale od jakiegoś czasu targają mną dziwne fantazje. Tu zaznaczam: osoby, które w tym momencie zacierają ręce i ćwiczą mięśnie oczu, by przeczytać soczysty tekst pełen moich osobistych fantazji na temat na przykład grupowego kulania się nago po skórze białego niedźwiedzia, będą rozczarowane!

Nie chodzi bowiem o moje własne nihilistyczne zapomnienie płynące z perwersyjnych praktyk seksualnych, ale o prawdopodobnie równie eskapistyczną chęć otoczenia się odpowiednimi ludźmi w odpowiednim miejscu. Otóż zainteresowały mnie… komuny. Nie komuna, Boże broń, lata życia w tejże nie pozostawiły we mnie do niej ani sentymentu, ani nawet naukowego zainteresowania. Pod tym względem zgodzę się z ministrem Glińskim, który na pewno właśnie czyta te słowa.

Otóż, proszę Państwa, zacząłem się kilka lat temu zastanawiać, dlaczego ludzie, często wykształceni, nierzadko bardzo rozsądni i niekoniecznie omamieni praktykami podejrzanych guru albo dymem jointów, zdecydowali się na stworzenie komun. Po co? Od czego uciekali i dokąd? Na jakich zasadach? Jak się organizowali? Jak mieszkali? Czy z premedytacją myśleli o długofalowym projekcie, czy dali się ponieść uniesieniu chwili i myślom w typie „Hej, przenieśmy się w kilka rodzin na wieś!”? Pytania cisnęły się same, więc postanowiłem poszukać na nie odpowiedzi, zbierając materiały samemu i przy pomocy studentów kursu podyplomowego ASK na Wydziale Architektury warszawskiej Politechniki, którzy potem musieli w międzynarodowych podgrupach zrobić na ten temat projekt. Architektoniczny, ale i z zakresu… inżynierii społecznej. W końcu Politechnika, uczelnia kształcąca inżynierów, zobowiązuje!

„No dobra”, powiedzą co poniektórzy, „ale to chyba oczywiste: ludzie tworzą komuny, bo chcą być wolni!”. Otóż i tak, i nie: komuny, które trwały najdłużej, udowadniały, że sens ma stwierdzenie, że „wolność to świadomość ograniczeń”. Bo zazwyczaj próba stworzenia przestrzeni nowej grupowej wolności oznaczała konieczność dostosowania się do ograniczeń wynikłych z tworzenia jakiegoś nowego formatu. Generalnie komuny, które się rozpadły, zazwyczaj wytwarzały systemy zarządzania, które nie odpowiadały zbyt wielu ludziom. Tu część z Państwa się uśmieje, że właśnie dlatego nasza własna komuna, czyli PRL, musiała nieuchronnie upaść. Oczywiście to tylko luźne skojarzenie wynikające z podobieństwa pojęć, bo w końcu mówimy o różnych skalach…

The Farm w Tennessee

Pierwsza, być może dla części czytających najbardziej oczywista konkluzja płynąca z moich i moich studentów dociekań jest taka: wszyscy ci ludzie chcieli stworzyć projekt na jakąś lepszą przyszłość. Na dłużej lub krócej. Najlepiej w miejscu, które ma swoje potencjały, ale odgrywa też trochę rolę „tabula rasa”. Weźmy na przykład istniejącą od 1971 roku do dziś grupę The Farm w Tennessee. Para liderów, małżeństwo Gaskinów wymyśliło od zera holistyczny projekt nowej wspólnoty. Zawarli w nim ramy poszczególnych kluczowych dla trwania wspólnoty wymiarów. Nie tylko wymyślili zgrabną opowiastkę duchową, ale i wynikający z niej trzymający się kupy plan realizacji krok-po-kroku. Myśl była taka: skoro życie jest najważniejsze, ba, wręcz jest świętością, to stwórzmy dla niego najlepsze możliwe warunki. Zarówno do tego, by się pojawiło, jak i do tego, by trwało.

Ina May Gaskin pochodziła z domu żarliwych protestantów prowadzących prezbiteriański sierociniec, a jej mąż, były żołnierz Marines i student wpływowego myśliciela i późniejszego senatora Samuela Hayakawy, miał dryg do strategicznego myślenia. A do tego słowa po prostu płynęły mu z ust i zaczarowywały publiczność. Tak dalece, że namówił trzystu wyznawców na udział w czteromiesięcznym speaking tour, w trakcie którego nauczał w mieścinach na trasie od San Francisco po góry Montany. Okazało się, że Gaskinowie znaleźli po drodze idealne miejsce na wyciskanie soku z kosmicznej emanacji, a sokiem nazywali energię jednoczącą ludzi. Miejscem tym była tania ziemia rolna poprzetykana hektarami lasów, którą kupili ze wspólnotowej zrzutki. Co ciekawe, Gaskin od początku planował, że „połączenie z naturą” ma wydawać dobre i trwałe owoce również w kategoriach ekonomicznych. Znalezione działki były świetne nie tylko z powodu ceny i żyzności, ale również dlatego, że blisko było miasteczko, a w odległości dwóch godzin aż trzy duże miasta i zarazem rynki zbytu na ekoprodukty: Nashville, Memphis i Birmingham w Alabamie.

Po latach mieszkania w przerobionych autobusach szkolnych i pozszywanych namiotach z demobilu zelektryfikowali swoje tereny, dokupili zresztą ich jeszcze więcej, wydrążyli studnie, postawili małe elektrownie wiatrowe i… przyciągnęli ponad tysiąc kolejnych osadników. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że okres od konfliktu w Wietnamie do końca zimnej wojny dawał możliwość zobaczenia, że Ameryka się psuje. Że jej elity coraz sprytniej wykorzystują ludzi, mamiąc ich patriotyzmem, cukrem i tanią benzyną. Że osławiony amerykański duch wspólnoty zostaje zastąpiony indywidualnym konsumpcjonizmem i że, czego wielu Amerykanów do dziś nie chce do siebie dopuścić, jeśli nie jesteś Elonem Muskiem albo Donaldem Trumpem, to lepiej jest żyć, rodzić, chorować i starzeć się w… Kanadzie. Zresztą chyba niewiele się pod tym względem zmieniło, wystarczy porównać ceny insuliny w tych dwóch krajach. W USA, kraju zdominowanym między innymi przez lobby cukrownicze i big pharma, insulina jest dziesięciokrotnie droższa niż w Kanadzie. Tu przypomina mi się ciemnoskóry promotor sportowy, którego poznałem w rodzinnej restauracji w Montrealu. Facet przeniósł się do klonowej krainy z powodu żony. Kiedy staliśmy nad naszymi bawiącymi się w kąciku dla dzieci, usmarowanymi poutine pociechami, powiedział: „Człowieku, mi do głowy od dzieciństwa cały system wkładał, że nie ma lepszego miejsca do życia niż Ameryka. Co za bullshit!”.

Wróćmy na farmę: niedługo po zbudowaniu pierwszych domostw stanęła też szkoła dla położnych założona przez Inę May Gaskin, która miała złe doświadczenia z czasów narodzin pierwszego syna (poród przy użyciu szczypiec) i przedwczesnego porodu drugiego, który umarł dzień po narodzinach. Dziś szkoła Gaskin, która napisała również światowy bestseller na temat „duchowego położnictwa”, jest oblegana zarówno przez kobiety chcące się w niej uczyć, jak i kobiety chcące w niej po ludzku… rodzić. Czy wspominałem Państwu, że w USA nie ma urlopu macierzyńskiego, o tacierzyńskim nie wspominając, chyba że uda się nam takowy wynegocjować z naszym pracodawcą w ramach „pakietu socjalnego”? Farma wciąż trwa, po latach spłacania długów stała się samowystarczalna. Żyje z produkcji tofu, mleka sojowego, melasy sorgo oraz z agroturystyki i warsztatów edukacyjnych, na których można się nauczyć kuchni wegańskiej, medytacji i ciesiołki. Należąca do farmy organizacja pozarządowa PLENTY wspomaga wspólnoty w potrzebie, wysyłając cieśli w dalekie zakątki świata, od Bronxu po Gwatemalę i Bangladesz.

Dziś na farmie żyje nie 1100 osób, a tylko 200, ale okazuje się, że to jest dokładnie tyle, ile trzeba, by zbilansować nakłady z przychodami. Ludzie zarabiają tu niewiele, tyle żeby było ich stać na wakacje, ale mają pakiet socjalny, którym może się poszczycić tylko dobrze zarabiający, należący do związku zawodowego przedstawiciel klasy white collar. Z emeryturą włącznie, ale też z całym systemem wspólnotowego wsparcia na starość. Słowem, Gaskinowie, a potem zarządzająca wspólnotą rada wymyślili elastyczny koncept, który ma trwać — i wciąż ma się dobrze. Co ciekawe, The Farm stało się inspiracją dla wielu podobnych inicjatyw na całym świecie, czasami zresztą prawie zupełnie pozbawionych duchowej otoczki, za to zawsze nastawionych na „ekologiczne życie”.

Drugi wspólny dla większości komun element to chęć życia inaczej niż w miejscu, w którym jest nam niewygodnie. Owo „inaczej” zazwyczaj oznacza dziś albo „w zgodzie z samym sobą”, albo „w poszukiwaniu samego siebie”. Kiedyś, zwłaszcza w XIX wieku, odnosiło się zwykle do jakiejś systemowej opresji, na przykład prześladowania albo niskiego standardu życia, od którego trudno było uciec. Trzeba powiedzieć, że XIX wiek obfitował, głównie w Ameryce, w ciekawe przykłady takich grup, przede wszystkim o podłożu religijnym. Nowy Świat przyciągał wszystkich tych, którym źle i ciasno było w Starym. Dlatego do Ameryki przenieśli się wszelkiej maści sekciarze — mennonici, amisze, członkowie Stowarzyszenia Amana, szejkersi i tak dalej. Tu powstali mormoni, zielonoświątkowcy i świadkowie Jehowy.

Głos został już oddany

BIENNALE YOUNG INTERIOR DESIGNERS

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE