felieton z numeru A&B 03 | 2022
Cena kilowata szaleje, na billboardach rząd obwinia o podwyżki Unię za pomocą Żarówki Grozy, ale nie martwmy się, jest wyjście z tej sytuacji. Wszystko dzięki specom, którzy oświetlają nam przestrzeń. Robią to w taki sposób, że niejednemu mieszkańcowi latarnia o formie właściwej dla małego stadionu świeci prosto do mieszkania.
Nic tylko korzystać. Wyłączamy własne lampy, oszczędzamy na zasłonach i pobieramy publiczne luksy. Jest to jakaś forma dziejowej sprawiedliwości. Ładnych parę lat temu okazało się, że na krakowskim rynku trzeba zwiększyć moc latarń, bo — gdy nastąpił eksodus mieszkańców — pociemniałe okna przyrynkowych mieszkań przestały doświetlać plac. Teraz fotony lecą w przeciwnym kierunku.
Oczywiście mamy niefart, jeśli mieszkanie zaleje nam z ulicy upiorne pomarańczowe światło sodowej żarówy. Ale bywa, że przed domem ustawią nam LED-ową lampuchnę z ciepłym światłem o przyjaznej temperaturze barwowej trzech tysięcy kelwinów. To jednak loteria. O tym, jakie światło zalewa nam ulicę (i przy okazji mieszkanie), rzadko decyduje logika i przemyślany plan. Ale to dobrze: dzięki temu świat wokół nas jest spójny. Przecież w Polsce, o czym znów przypomniała nam władza, ład tworzy się przez chaos. I odwrotnie.
A zatem kameralne uliczki potrafią być oświetlane wysokimi latarniami godnymi parkingów. Natomiast fragmenty śródmiejskich placów bywają martwym polem, gdzie nie dociera światło żadnej z okolicznych latarń. Mają one tak skonstruowane oprawy, że świecą głównie po ścianach domów lub w niebo. Parki i zieleńce nabierają często surrealistycznych barw w ostrym sodowym oranżu, natomiast piesi nie nabierają nic: ani kolorów, ani kształtów — na bardzo często nieoświetlonych zebrach. Ale, generalnie, jest na bogato. Polacy mają gest i emitują światło w przestrzeń niemal tak mocno, jak dymy z pieców i elektrowni.
„Hurr, durr, zanieczyszczenie światłem!” — pohukuje w tej sytuacji ekologiczne lewactwo oraz jajogłowi akademicy i wyliczają, na co też się narażamy zalani nadmiarem sztucznego oświetlenia. Czego tu nie ma! Zaburzenia snu, przemiany materii, otyłość, rozchwiane emocje: depresja i mania. A u zwierząt: rozregulowanie biologicznego zegara, zaburzenie gospodarki hormonalnej oraz — to już przypadek owadów i ptaków — śmierć z wycieńczenia po bezsensownych okrążeniach miejskich latarń. Co jeszcze? Nie widać gwiazd, albo tylko kilka najjaśniejszych sztuk.
Oczywiście karmią nas tymi okropnościami w ramach pedagogiki wstydu, by zdeprecjonować polski sukces. Oto bowiem, po mrocznych czasach kryzysu lat 80., gdy na ulicach świeciła co trzecia lub czwarta latarnia, odbijamy sobie mrok z nawiązką. W tej dziedzinie staliśmy się niemal drugą Japonią zapowiadaną kiedyś przez Wałęsę. Skąd wniosek? W dziele „Japonia utracona” Alex Kerr opisuje, jak kraj ten wkroczył w turbonowoczesność: nie tylko z pomocą innowacji, szybkich pociągów, samochodów i lania betonu, ale — właśnie — wszechobecnych jarzeniówek i neonów, którymi Japończycy prześwietlili sobie miasta. Symbolem nowych czasów.
W Polsce jarzeniówki przyjęły się słabiej, neony od lat w odwrocie, ale i tak na potęgę świecą się jezdnie, chodniki i elewacje budynków. Te ostatnie nierzadko iluminowane w dwójnasób, z pomocą fikuśnych systemów za grubsze złotówki. Co prawda elitarystyczne teorie głoszą, że w taki sposób należy wyróżniać jedynie wyjątkowe okazy architektury, ale — na szczęście — rzecz się w kraju nie przyjęła i jest demokracja. Świecą się zabytki ważne, ale i nieistotne, błyszczą się fasady hi-techowych biurowców, ale i bieda-biurowczyki. Jaśnieją siedzibencje władz, ale i tak częste w naszym kraju zespoły blaszanych garaży. Pięknie uzupełniają to wesołe rozświetlone billboardy.
O tym, jak mamy dobrze, przypomniałem sobie ostatnio, kiedy po covidowej przerwie rzuciło mnie znów do Berlina. Miasto niby jasne, ale gdzie mu do naszego rozmachu. Przy mieszkalnych ulicach — niewielkie latarnie o mocy solidnych nocnych lampek. Niektóre naprawdę godne alkowy, bo Berlin ma jeszcze kilka tysięcy gazowych lamp — ponad połowę światowej liczby tego rodzaju okazów. Parki i skwery — niemal bez latarń. Horror. Berlińskie wiewiórki, gołębie i owady nie mogą czuć się tu bezpiecznie. Pewnie je ktoś pierze w nocy po pyskach. Natomiast przy głównych traktach ostre światło leje się, owszem, ale przede wszystkim na jezdnię. A na chodnikach — kameralnie. Doświetlane są głównie witrynami oraz szyldami sklepów, knajp, fryzjerów i czego tam jeszcze, co działa przy ulicach. W zacofanej stolicy Niemiec, partery służą bowiem jeszcze przestarzałym funkcjom, a nie — jak u nas — eksperymentom z dziedziny fizyki: generowaniu ciemnej materii.
Krótko mówiąc: bieda. A także miód na serce ekologów i naukowców, choć i w subiektywnie ciemniejszym Berlinie zanieczyszczenie światłem jest na porządku nocnym. Podobnie zresztą jak we wszystkich krajach bardzo szeroko rozumianego Zachodu. Mają tam na to jednak coraz więcej sposobów. Na przykład precyzyjnie zaprojektowane oprawy latarń, które świecą gdzie trzeba, bez posyłania światła w kosmos. Albo systemy regulujące dynamicznie moc światła zależnie od pory nocy i liczby użytkowników miejskiej przestrzeni. Wreszcie, są też oświetleniowe masterplany dla całych miast, a w nich dokładne wytyczne: gdzie światło ciepłe, gdzie zimne, jakie powinno być jego natężenie, w jaki sposób oświetlać ważne budynki. Do tego wskazówki dotyczące form opraw, kierowania światła i wielu innych detali. W Polsce niektóre miasta również idą w tę stronę, pojawiają się nowe opraw lamp i LED-owe źródła światła. Wreszcie, od lat mają swój masterplan Gliwice, podobny dokument powstał w Jaworznie, coś dzieje się w Olsztynie. Ale — czy to się przyjmie w skali całego kraju? Ostre światło przenikające całą przestrzeń przeciętny obywatel traktuje wciąż jako gwarancję nocnego bezpieczeństwa. Podobnie zresztą jak wszelkiego rodzaju mury i płoty.
Ostre światło i mury. Zagadkowe upodobania.
Zdaje się, że tak wygląda więzienny spacerniak.