Proszę Państwa, dziś jest dzień wielce szczególny, gdyż na tapet weźmiemy prawdziwego zawodnika wagi superciężkiej w kategorii Sto Lat Planowania, czyli Rzeszów. Już widzę, jak się niektórym buzie cieszą. Można by powiedzieć, no wreszcie, czemu tak późno? Przyznam się, że nie jest to temat łatwy do opisania, chociaż wydawałoby się, że miasto, które obfituje wręcz w urbanistyczne i architektoniczne antyprzykłady to znakomity obiekt do pastwienia się nad nim. Taka jednostronna perspektywa, bazująca tylko na rozlicznych kuriozach i dziwactwach, jakie zrodziło to miasto, byłaby niewątpliwie przyjemnie przerażająca, ale poza elementem rozrywkowym nie niosłaby niestety głębszego waloru poznawczego. Nie mówiąc już o samych mieszkańcach Rzeszowa, po których to pewnie w ogóle spłynęłaby jak po kaczce.
Rzeszów, nowa panorama miasta
fot.: FPW — Krzysztov
Moim celem nie jest jedynie rozrywkowa drwina, lecz opowiedzenie o prawdziwym mieście, którym sztormy procesów rozwojowych szarpały bardziej niż jakimkolwiek innym miastem w tym kraju (przynajmniej, gdy mówimy o tych miastach, których nie trzeba dziś szukać na dnie morza jak Atlantydy).
O ile dynamiczny rozwój dla takich wielkich lotniskowców jak Warszawa czy Wrocław to wyzwanie, z którym mają obowiązek radzić sobie w sposób rutynowy, o tyle dla załogi tego niewielkiego okrętu, jakim jest Rzeszów, ostatnie dekady w urbanistyce to był istny gniew oceanu. Aby sobie uświadomić, o czym mówię, warto na początek skonfrontować się z jednym podstawowym faktem na temat tego miasta, który czyni Rzeszów tak wyjątkowym, a o którym pewnie większość z nas ma absolutnie błędne przekonanie.
Rzeszów, nowa deweloperka nad Wisłokiem
fot.: Jakub Szlachetko
Pomijając fakt, że obecnie Rzeszów kojarzy się wszystkim z główną bazą przerzutową pomocy wojskowej dla Ukrainy, słysząc tę nazwę, pewnie większość z nas widzi oczami wyobraźni niewielkie stare, może trochę zaniedbane miasteczko z urokliwym rynkiem jakich wiele w tej części Polski, położone gdzieś pomiędzy pagórkami malowniczego Podkarpacia. Nic bardziej mylnego. Owszem, Rzeszów historycznie na papierze jest miastem starym i ma rynek, ale ten obraz ze współczesnym Rzeszowem ma już niewiele wspólnego. Rzeszów w praktyce to najmłodsze miasto Polski, właściwie młodsze niż Gdynia, które z dwudziestoparotysięcznej małej mieściny, która nawet nie była z początku oczywistą stolicą własnego województwa, przyrosło od czasów wojny prawie dziesięciokrotnie do obecnych niemal 200 tysięcy mieszkańców, z czego około 50 tysięcy już po 1989 roku. A licząc obecnie ze wszystkimi imigrantami, wojskowymi i delegacjami różnych organizacji to pewnie nawet jakieś 230 tysięcy mieszkańców i dalej rośnie. Proszę Państwa, warto w obliczu tych liczb naprawdę przystanąć i uczcić to minutą kontemplacji, bo to nie jest rzecz normalna w naszym kraju. To, co dziś obserwujemy w Rzeszowie to lawinowy rozwój, niemal jak w czasach industrializacji Europy, gdy miasta puchły w gigantycznym tempie, tylko jakby spóźniony o sto lat i przez to już w czasach współczesnego dziadourbanizmu niestety.
Dlatego mówię, że to miasto to eksperyment. Jest tak również dlatego, że Rzeszów od kilku dekad pod rządami legendarnego prezydenta Tadeusza Ferenca (pełniącego obowiązki prawie aż do swojej śmierci w 2022 roku) rozwijał się — jakby to eufemistycznie ująć — „w oderwaniu od polskiego prawodawstwa i realiów”, dzięki czemu za sprawą swojej odizolowanej ewolucji jest dziś siedliskiem różnych endemicznych gatunków w postaci rozmaitych architektonicznych misiów koala i urbanistycznych kangurów. Na pierwszy rzut oka, owszem kuriozalna dziwaczna architektura, czy monumentalna deweloperka powstająca w szczerym polu, to na tle naszego kraju wyczyny, które może nie wydają się jakieś niezwykłe. Wszak nie oszukujmy się, nie żyjemy w jakiejś urbanistycznej idylli, tylko niestety w Polsce. To, co jest jednak unikatowe to to, że o ile w reszcie kraju to raczej incydenty niż reguła, o tyle w Rzeszowie na takich praktykach oparto cały model rozwoju miasta. I to dosłownie.
Rzeszów, nowa deweloperka nad Wisłokiem.
foto: Jakub Szlachetko
Patrząc na ten rozwój, nie da się ukryć, że świętej pamięci Tadeusz Ferenc zaliczał się do wielkich miłośników pana Leszka Balcerowicza i planowania przestrzeni na papierze wprawnymi posunięciami ołówka trzymanego niewidzialną ręką rynku. Nie zamierzam robić tu dogłębnej analizy byłego prezydenta tego miasta, bo nie o tym jest ten tekst. Po prostu podzielę się moją opinią na temat skutków takiej polityki. Za jego rządów w tym mieście narzucono bezwzględną gospodarczą wolność rodem z dzikiego zachodu. Przynajmniej w tym zakresie, w którym władza mogła to zrobić, czyli w polityce przestrzennej. W tym modelu każdy, kto miał kawałek ziemi i pomysł na biznes mógł go atakować inwestycyjnie, w gruncie rzeczy, jak chciał. Pan Ferenc był ekonomistą, więc z jego punktu widzenia wykonał swoje zadanie wzorowo, bo dla gospodarki miasta był to bezprecedensowy w skali kraju impuls do rozwoju, który do dziś pompuje to miasto obfitością inwestycji i nowych mieszkańców, podczas gdy większość innych aglomeracji w Polsce demograficznie klapła albo się rozlała. Gdyby oceniać jego wpływ tylko w tym zakresie to po prostu geniusz, Aleksander Wielki zarządzania miastem.
Prawda jest jednak taka, że ten sukces Rzeszowa nie wziął się z wykorzystania jakichś genialnych nisz rozwojowych i bogactw naturalnych. Owszem, był efektem bardzo sprawnego pozyskiwania środków unijnych, ale w dużej mierze to też zasługa po prostu przejadania dobra, jakim jest wspólna przestrzeń w sposób chaotyczny, krzykliwy i byle szybko. Priorytetem było robienie szoł, robienie rozgłosu, pokazywanie ambicji. Agresywna reklama, która miała zmienić wizerunek Rzeszowa z zabitej dechami dziury z lat 90., miasta, które bez specjalnych zabiegów kosmetycznych mogło kiedyś z powodzeniem robić za scenografię do filmów wojennych, na nowoczesną, prężnie rozwijającą się metropolię. Z naciskiem na „nowoczesną” i to bardzo na serio. „Nowoczesna metropolia na Podkarpaciu” w regionie biedy? Wszyscy się wtedy stukali w głowę, ale prezydent Ferenc obrał sobie ten jeden punkt na horyzoncie i twardo do niego dążył, nie zważając na przeciwności losu, jak chociażby jakieś ustawy o planowaniu przestrzennym czy piękno pojęte inaczej niż przez pryzmat własnych gustów podporządkowanych nadrzędnemu celowi, osiągnięciu sukcesu.
Kompleks biurowy SkyRes w Rzeszowie
fot: FPW- Krzysztov
Tajemnicą poliszynela jest to, że o ile w innych miastach, gdy ktoś przychodzi do magistratu z szalonym pomysłem inwestycji, która pasuje do otoczenia jak świni siodło, to nawet bardzo przychylna władza próbuje delikatnie wyperswadować taki pomysł inwestorowi z głowy i zminimalizować szkody. W Rzeszowie było odwrotnie. Inwestor słyszał na dzień dobry, czemu to siodło na tej świni jest takie małe i nie miga lampkami. Spójna wizja, tereny zielone, konkursy urbanistyczne na nowe centrum miasta? A po co to komu? W oczach ekonomisty to tylko jakaś zbędna obstrukcja procesów inwestycyjnych. Procedowanie pozwoleń na budowę miało bardzo szybką ścieżkę administracyjną. Czyli odwrotnie niż w przypadku procedowania planów miejscowych, które potrafiono wszcząć tylko po to, aby potem w tym procesie tworzenia trwały zawieszone przez dekadę, to była fikcja. W tym czasie teren nimi objęty w spokoju i bez zbędnych formalności zabudowywał się na podstawie wydawanych na bieżąco i dla odmiany bardzo sprawnie warunków zabudowy. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że chodziło o stwarzanie pozorów bycia lege artis przy jednoczesnym zerowym udziale mieszkańców w procesie podejmowania decyzji przestrzennych, bo przy warunkach zabudowy nie ma czegoś takiego jak konsultacje. Tak więc kolejna bzdurna z punktu widzenia ekonomii bariera biurokratyczna z głowy. Czyż to nie piękne?
Skoro Rzeszów tak mógł i mu się udało, należy sobie zadać pytanie, czemu my w tym kraju z mozołem i w trudzie staramy się budować jakiś zrównoważony rozwój, konsultować rzeczy z mieszkańcami, ronimy łzę nad każdym drzewem? Przecież można wywrócić stolik, wyśmiać to wszystko i pójść na żywioł, a efekt przestrzenny będzie tylko nieco gorszy. Za to, „o panie”, jaki zysk ekonomiczny! Analogia, która to wyjaśnia, jest bardzo prosta. Rzeszowowi się to opłacało jedynie z tego samego powodu, dla którego opłaca się handel na bazarze szlugami z przemytu. Bo to dobro limitowane i nie każdy może podjąć się takiej działalności. Rzeszów przyciągał do siebie inwestycje, między innymi budując swoją konkurencyjność na „usuwaniu barier administracyjnych”, czyli na przykład olewaniu ustawy o planowaniu przestrzennym. Gdybyśmy wszyscy mieli dostęp do takich inwestycyjnych papierosów bez akcyzy to raz, że byśmy zbankrutowali, a dwa, że pewnie umarlibyśmy szybciej na raka, nie mówiąc już o tym, że żadne stoisko z papierosami na bazarku w Rzeszowie nie miałoby racji bytu w takiej sytuacji. Pod tym względem genialny plan ekonomiczny Rzeszowa był nieetyczny, bo świadomie bazował na naciąganiu prawa. Brał z tego kraju, bazując na jego wypracowanym gdzie indziej w trudzie i znoju poziomie rozwoju i to brał głównie kosztem najbliższych sobie niezamożnych okolic i sąsiednich miast, dla których stanowił bezpośrednią konkurencję.
Podgrzewane przystanki w Rzeszowie
© Zarząd Transportu Miejskiego w Rzeszowie
Nie tylko inwestycje prywatne odcisnęły piętno na wizerunku Rzeszowa. W inwestycjach publicznych panował podobny trend. Praktyczność nigdy nie była ich mocną stroną, ale miały robić wielkie wow. Na przykład horrendalnie drogie podgrzewane przystanki autobusowe, które są ogrzewane pod warunkiem, że nie jest za zimno, zamiast na przykład zrobienie częstszych kursów autobusów po to, aby nie trzeba było na nich czekać. Niestety strasznie trudno uchwycić efekt częstszych kursów autobusów na spektakularnej dziennikarskiej fotografii, a na dźwięk słów „pierwszy podgrzewany przystanek w Polsce” jest szansa, że zjadą się reporterzy z dużych mediów. Setki tysięcy, a potem miliony w jednorazowy kapiszon tylko po to, aby ktoś napisał te dwa słowa: „Pierwszy w Polsce” w kontekście Rzeszowa.
Rzeszów — Weird Development
© Paweł Mrozek — Sztucznointeligentny kolaż wykonany techniką mordu na pixelach
Takich inwestycji było znacznie więcej. „Pierwsze w Polsce rondo kładka dla pieszych” za 10 mln wybudowane w 2011 roku nad ulicą, gdzie zupełnie bez problemu można było zrobić zwyczajne i znacznie bardziej wygodne dla pieszych i rowerzystów normalne przejście. No ale przecież znowu, kogo poza mieszkańcami Rzeszowa obchodziłoby jakieś przejście dla pieszych, a kładka jak z Hongkongu, bum, rata ta ta! Splendor i sława. Kolejny kapiszon w gadżeciarskim galopie mikroefektów Bilbao.
I o dziwo to medialnie działało. Może nie od razu na grube ryby polskiej finansjery, ale działało na mieszkańców regionu, którzy uwierzyli we własną stolicę województwa. Bardzo drogi sposób na reklamę, ale znacznie skuteczniejszy wbrew pozorom niż wieszanie banerów po innych miastach z hasłami „Miasto XY miastem przyszłości”, co robił w tym kraju z zerowym efektem już chyba każdy. W takich inwestycjach nigdy jednak nie liczyło się, czy to się przyda mieszkańcom, czy naprawdę tego potrzebują, albo czy da się to zrobić lepiej. Jedyne co się liczyło to to, aby odbiorca informacji w Polsce co chwilę zaskakiwany był jakimś egzotycznym newsem z Rzeszowa. Na pociechę powiem, że inne formy promocji miast stosowane w tym kraju również kosztowały nielicho i miały wręcz gwarantowaną zerową przydatność dla mieszkańców. Tak czy owak, powoli stuk, stuk młoteczkiem, wykuwał się inny, zupełnie nowy wizerunek tego miasta, chociaż nieco naciągany. Potrzeba było kolejnych pomysłów. Co tu dalej, co tu więcej. Rzeszów zbuduje „monoraila”. Co zbuduje? Kurde, co wy tam palicie w tym Rzeszowie? Monorail nie jest żadnym genialnym środkiem transportu, nie ma żadnej przewagi nad znacznie bardziej tradycyjnymi rozwiązaniami, ale ma jedną podstawową z punktu widzenia ówczesnych władz Rzeszowa zaletę — „byłby pierwszy w Polsce”. No i jest przede wszystkim pomysłem dziwnym, czyli przykuwającym uwagę, a o to w nim chodziło. Ludzie mieli być ciekawi, mieli być zaskoczeni. Mieli rozmawiać o tym między sobą przy piwie, a potencjalni inwestorzy mieli w ten sposób zacząć się zastanawiać „Ej, a słyszałeś o tym Rzeszowie, tam się naprawdę dzieje, może tam się będzie opłacać”.
To była jednak spirala, w której Rzeszów musiał cały czas uciekać do przodu i do góry, aby nie upaść pod ciężarem nonsensownego i mało praktycznego gadżeciarstwa, które siłą rzeczy musiało przecież obciążać budżet miasta w kosztach utrzymania, chociażby. Dlatego licytował coraz wyżej, rzucając coraz bardziej abstrakcyjne pomysły. Nie mam pojęcia, jak to się wszystko spinało do kupy prawdę mówiąc, bo była to moim zdaniem jazda po bandzie i pewnie nigdy nie napisałbym też tego tekstu, gdyż obserwacja szalonych przygód Rzeszowa to było widowisko, do którego zawsze siadałem z popcornem i wolałem nie przeszkadzać. To wszystko jednak już przeszłość. Coś, co było niezachwianą strategią niemającą przeciwników i cieszącą się (przynajmniej teoretycznie) poparciem mieszkańców, praktycznie w ciągu dwóch lat obróciło się wniwecz. Pandemia, śmierć Tadeusza Ferenca i wojna w Ukrainie były jak wystrzelenie Rzeszowa do zupełnie innego, obcego wymiaru, w którym to miasto musi się teraz odnaleźć na nowo i nie ma już powrotu do tego, co było.
Rzeszów, nowa deweloperka nad Wisłokiem
fot.: Jakub Szlachetko
Nagle czwartoligowemu „Tygrysowi Europy”, który był zawsze wannabe Warszawą, los powiedział: sprawdzam. „O… macie już śmieszną pseudoazjatycką panoramę wieżowców górujących nad miastem, to teraz zobaczymy, jak sobie poradzicie w tej roli, o której marzyliście” i sru na głęboką wodę. Prowincjonalne lotnisko Rzeszowa przyjęło na klatę niespotykany ruch lotniczy, miasto wypełniło się wszystkimi nacjami i nagle zabrakło powierzchni biurowych i hoteli. W mieście bigosu ze schabowym można teraz bez trudu zjeść najlepszy w Polsce amerykański stek, a przez miasto przetoczyły się wszystkie głowy państw całego zachodniego świata. Rzeszów nie musi już podgrzewanymi przystankami żebrać o artykuły w krajowej prasie, bo regularnie ma swój czas antenowy w CNN i BBC.
To jest dziś zupełnie inne miasto, z zupełnie nowymi problemami i szansami oraz, mam wrażenie, już bardziej świadomymi mieszkańcami niż za czasów „radosnego rozwoju” i tylko jedno się nie zmieniło. Na szczęście to, co zmieniać się nie powinno. Wielkie ambicje. Gdy pomyśleć sobie, ile razy to miasto rzuciło monetą i wygrało, ile razy wsiadło w ostatniej chwili do właściwego pociągu to po prostu pasjonujące, jak dobry serial akcji.
No dobrze. Dość tych wzruszeń i uniesień. Jesteśmy już po pierwszym sezonie tego serialu i mam sporo uwag dotyczących fabuły drugiego sezonu, bo można go moim zdaniem zrobić dobrze, albo koncertowo schrzanić. Pierwszy sezon to była dla Rzeszowa, prawdę mówiąc, dramatyczna szarpanina z rzeczywistością, w której polska czarna dziura biedy próbowała to miasto wessać, ale się jej nie udało. Rzeszów wyszedł z tego zwycięsko, ale za cenę poświęcenia jakości niektórych przestrzeni, z bagażem dziwacznych, albo źle ulokowanych inwestycji oraz tykającą bombą wielkiej liczby wydanych kosmicznych W-Zetek, które mogą się w każdej chwili odpalić, siejąc przestrzenne zniszczenia.
Czy można było to zrobić inaczej? Oczywiście, ale pewnie dziś nie rozmawialibyśmy o takim Rzeszowie jak teraz, tylko o jakimś innym upadłym Rzeszowie karłowatym, starzejącym się i wydrenowanym z ludzi wykształconych i przedsiębiorczych, który jest dopiero na etapie cieszenia się z betonowania sobie rynku i rozpisywania konkursu na fontannę — samochodową zasadzkę. Szczerze mówiąc, gdybym mógł cofnąć czas, to mimo wszystkich tych mankamentów, które widzę, nie odważyłbym się ponownie zakręcić takim kołem fortuny, ale też nikomu nie poleciłbym tej drogi, którą Rzeszów przebył, bo był to hazard. Po prostu czasami zdarza się, że ktoś w takiej ruletce wygrywa.
Rzeszów, nowa deweloperka nad Wisłokiem
fot.: Jakub Szlachetko
To nie znaczy, że dziś nie ma tu rzeczy, których nie należałoby zmienić. Koniecznie trzeba jednak okres poprzedniego rozwoju odciąć grubą linią, co zdaje się robią obecne władze miasta, z prezydentem Konradem Fiołkiem na czele. Megalomania na pokaz, szczególnie tak infantylna w odbiorze, jak nowe wysokościowce nad Wisłokiem, nie jest już temu miastu potrzebna, a wręcz będzie działać negatywnie na jego wizerunek, bo naprawdę nie sposób się nie uśmiechnąć, widząc tę architekturę rodem z jakiegoś Batumi czy Astany w środku Europy. No cóż. Mieszkańcy Rzeszowa będą musieli z tym żyć, przynajmniej do czasu remontu elewacji za kilkanaście- dwadzieścia lat, gdy nadarzy się pierwsza okazja, aby z tym kiczem coś zrobić. To jest jednak zmartwienie kosmetyczne.
Prawdziwym wyzwaniem będzie uporządkowanie polityki przestrzennej miasta i sprostanie jego wyzwaniom transportowym. Myślę, że możemy zapomnieć już o mrzonkach o jakimś „Monorailu”, do którego trzeba by wchodzić po drabinie, na rzecz rozwoju — uwaga, uwaga, to będzie szokujące — „nie pierwszych w Polsce”, ale za to bardzo sprawnych tramwajów, którymi w tym kraju codziennie jeżdżą miliony ludzi. Wiemy, jak to działa, umiemy to projektować, budować… mamy nawet własne zakłady, które to w dodatku produkują. A jak to nie wystarczy, to jest jeszcze kolej, która z punktu widzenia obsługi większego obszaru całkiem korzystnie rozchodzi się z centrum po kierunkach rozwoju tego miasta. Należałoby się zastanowić, czy jest sens i możliwość przystosowania jej do obsługi ruchu podmiejskiego.
Innym problemem/wyzwaniem pozostaje fakt, że kilka potencjalnie miastotwórczych funkcji, które mogłyby tchnąć dodatkowe życie w śródmieście, zostało zlokalizowanych przy lotnisku. Mowa o centrum kongresowym i konferencyjnym oraz Podkarpackim Centrum Nauki. Upychanie tych obiektów przy lotnisku w tym wypadku było oczywistym nieporozumieniem i jakąś nieuświadomioną pogonią za modą na korpo dzielnice lotniskowe. Mierzmy jednak siły na zamiary. Jest w tym kraju kilka innych lotnisk, których ruch pasażerski idzie w miliony i mają do tego znacznie lepsze warunki, a i tak nigdzie przy lotnisku nie próbuje się tworzyć takich hubów konferencyjnych. No ale wiecie, „pierwszy w Polsce”. Do diaska, co niby ci nieliczni goście takiego centrum konferencyjnego mieliby robić na tym lotnisku po godzinach? Albo jak mieszkańcy mieliby się tam sprawnie dostać w przypadku jakichś dużych wydarzeń? Dwa poważne problemy, które mogłyby być sumą zalet, gdyby taki obiekt znajdował się w mieście. Poza tym, nawet gdyby ten model miał wypalić i takie centrum tętniłoby życiem, to jaka to korzyść, czy chociaż reklama dla miasta, skoro ci wszyscy prestiżowi goście z okien widzieliby drogę kołowania zamiast na przykład starego miasta. No ale w folderach promocyjnych Rzeszowa fajnie się taki gmach komponował z terminalem, więc decyzja nie mogła być inna.
Jak powinno być, a jak jest
© Paweł Mrozek
W ten oto sposób przechodzimy do trzeciego wyzwania, które stoi przed Rzeszowem i nie wiem czy nie najważniejszego. Brak centrum miasta w centrum miasta. Gdy porównać Rzeszów z podobnej wielkości i również młodą Gdynią, to centrum Rzeszowa na dobrą sprawę nie istnieje. Jest jakiś rynek, ale rynek w mało którym dużym mieście stanowi dziś serce śródmieścia. Potencjalnie taki zalążek centrum w Rzeszowie mógł zaistnieć przy Urzędzie Wojewódzkim, ale poza krzykliwym designem kładki „ufo” cała ta przestrzeń jest już niefunkcjonalna, bo rozbita i nic nie wnosi. Rzeszów, jeżeli w dalszym ciągu chce się dynamicznie rozwijać, tylko teraz już mądrzej, powinien wreszcie zainwestować w swój wizerunek miasta dobrze wyglądającego, a nie tylko pełnego możliwości. Chcąc witać w swoich progach coraz lepszych gości i inwestorów, nie można ich częstować na dzień dobry chaosem przestrzennym i całym asortymentem łatanych nawierzchni, nad którym gdzieś w tle góruje kilka wieżowców z błękitną stolarką. Chyba że się jeździ wielbłądem i śpi na ropie, to wtedy można. Rzeszów w sumie śpi na ropie, ale to niestety nie są takie ilości baryłek, aby dało się w nich utopić potencjalne rozczarowanie widokiem miasta. Centrum Rzeszowa potrzebuje rewitalizacji, której przewodnim motywem powinna być moim zdaniem centralna wielofunkcyjna i wielkomiejska przestrzeń publiczna o jasno określonych miejskich ramach urbanistycznych. Trzeba wykreować taki punkt centralny miasta właśnie po to, aby po wpisaniu w Google słowa Rzeszów pinezka nie lądowała nam na środku jakiegoś spasionego antypatycznego skrzyżowania wątpliwej urody z lat 70. To mówiąc żartem, a mówiąc poważnie po to, aby to miasto miało swoją unikalną przestrzeń wyrażającą jego ambicje, z którą identyfikują się jego mieszkańcy i którą można zidentyfikować w odbiorze pocztówkowym zamiast wielkiej piiiiii przy rondzie Daszyńskiego, mówiąc oględnie (bez urazy do wielkiej piiiii, it”s nothing personal). I tu właśnie trochę żal tych instytucji, które wylądowały na lotnisku, a które mogły być centrotwórczymi kamieniami milowymi dla Rzeszowa, ramami urbanistycznymi dla nowych przestrzeni. Na pytanie, gdzie, co, jak dokładnie powinno się wydarzyć, to nawet nie będę usiłował pokazywać palcem. Jestem przekonany, że władze miasta i miejski architekt doskonale znają potrzeby i możliwości, bo do tego wszystkiego miasto ma narzędzia i na to wszystko istnieją różne, mniej lub bardziej uspołecznione metody podejmowania decyzji planistycznych.
I teraz przechodząc do meritum zmian na poziomie administracyjnym, które muszą zajść i już zachodzą w Rzeszowie. Prócz wojny, pandemii i zmiany władzy mamy tak naprawdę jeszcze czwartą dramatyczną plagę, która zmusza Rzeszów do pójścia po rozum do głowy. Nową ustawę o planowaniu przestrzennym, która narzuca obowiązek wykonania dla całego miasta Planu Ogólnego, na co zarówno Rzeszów, jak i każde inne miasto w tym kraju ma dwa lata. W teorii ta zmiana i tak ukróciłaby wolną amerykankę deweloperską w tym mieście, chociaż w praktyce to odważę się jedynie powiedzieć „no zobaczymy”.
Tak czy inaczej, Rzeszów jest w tej szczęśliwej sytuacji, że właśnie skończył tworzenie pierwszego w swojej historii pełnego „Studium przestrzennego”, które objęło cały obszar miasta, co gwarantuje, że ma intelektualnie rozgrzany, przygotowany do pracy nad Planem Ogólnym zespół urbanistów oraz aktualne opracowania analiz, których nie trzeba będzie robić od zera, a co powinno nieco usprawnić pracę, dając nieco lepszy punkt wyjścia niż u całej reszty. Ktoś inny by pewnie powiedział, ale bzdura, bo gotowy dokument, który już powstał, można właściwie od razu wyrzucić do kosza. Ale ja tak nie uważam, bardzo się cieszę, że taką podobną pracę będzie trzeba wykonać drugi raz, bo po tak długim okresie „bezplanowia” w Rzeszowie rozruszać tę machinę, aby zaczęła nagle rodzić wspaniałe rozwiązania, nie jest łatwo.
Rzeszów, nowa deweloperka na przedmieściach
foto: materiały własne Paweł Mrozek
Warto tu dodatkowo wyjaśnić, jak wielka była wcześniej korozja polityki przestrzennej w tym mieście. Rzeszów był bowiem jednym z niewielu, jeżeli nie jedynym miastem w tym kraju, który zbiegiem okoliczności był objęty Studium Uwarunkowań i Kierunków Rozwoju tylko częściowo. Wynikało to z faktu, że miasto w międzyczasie bardzo powiększyło się obszarowo, wchłaniając swoje naturalne przedmieścia i części ościennych gmin, co jednocześnie wygasiło obowiązujące na ich obszarze studia i plany. Dość nietypowa sytuacja, która przez wiele lat umożliwiała bardzo swobodne, doraźne i uznaniowe żonglowanie decyzjami przestrzennymi i zaowocowała kontrowersyjnym (w najlepszym wypadku) rozwojem terenów podmiejskich. Sytuacja może i nawet wygodna z punktu widzenia niektórych właścicieli terenów o mentalności dzikich biznesmenów lat 90., ale we współczesnej Polsce niedająca już żadnych szans na jakiś rozwój z korzyścią dla całego miasta i jego mieszkańców.
Paradoksalnie jednak to powiększenie miasta na zapas to też kolejny dar od losu, który mądrze spożytkowany może pomóc temu miastu w bardziej przemyślanym rozwoju. Podczas gdy wiele miast nie może nic zaradzić na puchnące pasożytnicze gminy ościenne, spijające deweloperską śmietankę w postaci nowych mieszkańców i niedające nic w zamian, Rzeszów ma nad swoimi przedmieściami przynajmniej teoretycznie kontrolę i może świadomie zacząć podejmować decyzje przestrzenne na tych terenach. Decyzje, które będą w interesie wszystkich mieszkańców Rzeszowa, a nie tylko podług planu jakiegoś sołtysa albo lokalnego landlorda, który pewnego dnia obudził się i radośnie odkrył w sobie powołanie, aby zostać jaśnie deweloperem na swych włościach.
Słowem podsumowania. Rzeszów mnie zaskoczył, a muszę powiedzieć, że mało co mnie w tym kraju jeszcze zaskakuje. To miasto mimo wszystko jest w znacznie lepszym stanie, niż mogłoby się wydawać po rozszyfrowaniu jego zabawnej strategii marketingowej i po niechlubnych przykładach, które zwykle niestety świecą najjaśniej.
Przed miastem stoją niesamowite nowe przygody, takie właśnie na miarę Rzeszowa, czyli ciekawe, jak na przykład to, czy to miasto stanie się gospodarczą bramą dla odbudowującej się w przyszłości Ukrainy. Ciekawi mnie też co wyniknie z nowej ustawy o planowaniu przestrzennym i czy w czasie tego dwuletniego oczekiwania na Plan Ogólny nie wybuchną czasem jeszcze ukryte po szufladach składy wydanych przed laty radosnych warunków zabudowy, siejąc chaos i erozję. Myślę, że aby się przed tym ustrzec, miasto musi stworzyć na nowo prawdziwy partnerski dialog z deweloperami. Jestem zresztą głęboko przekonany, że poprzedni uznaniowy system dawania komuś obietnic na gębę i pod stołem wcale nie był dla nich taki rewelacyjny. Każdy sensowny ekonomista powie, że prawdziwy biznes, aby kwitnąć, potrzebuje transparentności systemu. Chce wiedzieć z góry, co może zrobić jego konkurencja i co on może zrobić, bo równość traktowania zapewnia ekonomiczną przewidywalność, a wtedy można zaangażować znacznie większe pieniądze. Udział w niejasnej loterii W-Zetek już na starcie eliminuje naprawdę poważnych graczy, którzy omijają miasta z takimi praktykami szerokim łukiem.
Z kolei napawa niepokojem to, czy mieszkańcy po dekadach usypiania ich aktywizmu, w czasie których byli tylko widzami „one man show”, będą gotowi wziąć w przyszłości większą odpowiedzialność za swoje miasto. Czy ich ambicja zmobilizuje ich do czynnego udziału w partycypacji, czy może w samozadowoleniu pozostaną w domach, zdając się na łaskę i niełaskę deweloperów, którzy zawsze przyjdą na każde spotkanie z miastem, bo to ich praca.
Najważniejsze jest jednak to, że obecne władze wydają się rozumieć potrzebę dogłębnej zmiany podejścia do rozwoju, przy jednoczesnym zachowaniu klimatu miasta ambitnego i pełnego „trochę niesfornej energii”. To mi się zresztą w Rzeszowie podoba. To miasto to totalny eksperyment, z tym że dotychczas był to eksperyment bardziej alchemiczny i bazujący na intuicji, a teraz ma szansę wreszcie przebiegać w bardziej kontrolowanym naukowym środowisku i na podstawie wiedzy. Stawka tym razem jest już zbyt wysoka, aby rozwój Rzeszowa można było dalej prowadzić metodami na „błyskotliwego wodza”. Te czasy się skończyły. Mam przeczucie, że w nadchodzących latach będziemy mieli okazję rzadziej się śmiać z Rzeszowa, a częściej podziwiać ciekawe i nakierowane na mieszkańców inwestycje, chociaż domyślam się, że opór niektórych środowisk może być zaciekły.
Wszystkiego najlepszego na nowej drodze i powodzenia.
Hej.