Felieton pochodzi z numeru A&B 12|23
Na co nam przyszłość? — pytałem tu dwa lata temu z okazji poprzedniego Biennale w Wenecji. Szast-prast, minęły dwa lata i znamy odpowiedź: żeby robić imprezy ze słowem „przyszłość” w nazwie. Takie jak Biennale tegoroczne.
Od przewidywania przyszłości są jasnowidz Jackowski i kongresy futurologiczne. Od tego, jak przyszłość będzie wyglądać naprawdę, są wielki biznes i przypadek. A architekci? Tegoroczne Biennale pod hasłem „The Laboratory of the Future” dowiodło, że en bloc (bo były i wyjątki) nie potrafią zrobić dobrej imprezy nie tylko o przyszłości, ale i o tym, co dzieje się teraz. A zatem z samą przyszłością pójdzie im jeszcze gorzej. Uznałbym więc tegoroczny wypad do Wenecji za stratę czasu, gdyby nie Wenecja jako taka oraz polska złota jesień, która w listopadzie też pojechała sobie do Włoch. Oraz — gdyby nie Austriacy. Ci zrobili organizatorom Biennale piękny psikus godny Złotych Lwów, których, rzecz jasna, za karę, nie dostali. Tak, jak kilka miesięcy wcześniej nie dostali zgody na to, by na skrawek ekspozycyjnej enklawy wpuścić okolicznych mieszkańców.
Austriacki pawilon stoi sobie bowiem przy murze wystawowego parku Giardini. Graniczy z dzielniczką Sant’Elena, jednym z niewielu weneckich miejsc, gdzie turysta jest okazem rzadkim, a normalny mieszkaniec — częstym. Ten ostatni może jednak patrzeć na korony drzew Giardini — najciekawszego parku historycznej Wenecji — tylko zza płotu lub wysokich ślepych ścian granicznych pawilonów. Przez ostatnie sto dwadzieścia lat Biennale zeżarło Giardini, zostawiając wenecjanom zielony skwer o rozmiarach jednej trzeciej wystawowego parku.
Dostrzegłszy tę niesprawiedliwość, Austriacy postanowili zaprosić mieszkańców do siebie, oddając im na czas Biennale część swojego terytorium pod warsztaty, spotkania, kawę, ciastka i plotki. Nad płotem planowano przerzucić tymczasową stalową kładkę. Ale schody i platforma powstały tylko po stronie pawilonu i urywały się nad murem, bo władze miasta i biennale nie zgodziły się nawet na tak skromne otwarcie wystawy dla coraz mniej licznych mieszkańców uturystycznionego miasta. Powody? Niby że ład i porządek. Może to jednak odwet za habsburską okupację Wenecji? W każdym razie Austriacy usłyszeli „nie”. Z jednej strony trąbiło się zatem na Biennale o Afryce (rzadko w komunikatywny sposób), dekolonizacji, dekarbonizacji, ekologii, trosce o wszystko i jeszcze więcej, a z drugiej — nie dopuściło tubylców do parku skolonizowanego przez światek sztuki i architektury.
Tak promowany dziś degrowth można zatem, a nawet należy, popularyzować na biennalowych ekspozycjach, ale nie dotyczy to samych terenów wystawy. Te nie chcą skurczyć się nawet o kilkadziesiąt kwadratowych metrów. I to mimo że — na szczęście — odchudzono nieco główną wystawę w Arsenale. W walkę z typowym dla weneckiej imprezy nadmiarem pomysłów rzuciło się też parę innych krajów. Najlepszą kurację odchudzającą zaordynowali chyba Rumuni. Pogrzebali w swoich krajowych wynalazkach z poprzedniego wieku i wykazali, jak wiele dobrych idei i realizacji można znaleźć w minionych dekadach. Oraz jak polityka, przypadek i tępo pojmowana ekonomia potrafiły zdusić w zarodku to, co inne kraje lub firmy po latach „odkryły”, wdrożyły i zbiły na tym fortunę. Rumuni zapytali przy tym, jakie nieznane nam pomysły marnują się dzisiaj. Co warto rozwijać? Co jeszcze można wygrzebać z historii?
Może to zatem czas na powrót do przeszłości: re-use idei, wynalazków i konceptów? Cały wiek XX był przecież wielkim laboratorium z dorobkiem wykorzystanym jedynie fragmentarycznie. Nigdy wcześniej w takim tempie nie zmieniały się trendy, mody, sposoby i jakość życia. Ledwo coś weszło w obieg, już rzucaliśmy się na nowości, gubiąc przy tym pewnie z oczu wiele dobrych innowacji. Trwał i trwa nadal szał produkcji rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Nic tylko nurkować w tym śmietniku zeszłowiecznych pomysłów i odkrywać odkryte. Policjanci mają swoje archiwum X, w którym badają nierozwiązane przypadki zbrodni, grzebiąc dokładnie w starej dokumentacji. Czas zatem i na ideowe archiwum X, które przekopią jacyś zapaleni architektoniczni retrofuturyści.
Byle tylko w pędzie do ograniczeń i redukcji nie zagnać za daleko, wchodząc, na przykład, w buty wczesnych chrześcijan, którzy tysiąc siedemset lat temu dorwali się do tronu i w hunwejbińskim zapale skazali na niebyt spory dorobek materialny oraz kulturalny. Po erze przesytu wahadło może i dziś wychylić się w drugą stronę. Nie brak nowych gorliwców, religijnych i nie tylko, gotowych wpędzić nas w kolejną intelektualną nędzę. Grunt jest podatny. Wielu podświadomie marzy pewnie o jakimś zwrocie, który uwolni nas od przebodźcowania wiedzą, odkryciami, zdarzeniami i rzeczami. Ale wystarczy pójść o krok za daleko, by za tysiąc z lat z okładem, po jakichś nowych wiekach ciemnych, amatorzy starożytności odkopywali ze zdumieniem dzisiejsze skomplikowane ustrojstwa. Ot, choćby takie jak ruchoma zapora imieniem Mojżesz, która — wreszcie! — po raz pierwszy zadziałała i, tydzień przed moim wjazdem do Wenecji, uchroniła miasto przed kolejną powodzią.
Na razie jednak degrowth tchnie, kędy chce, a niekoniecznie tam, gdzie powinien. Nie tylko w Polsce kurczą się na przykład pensje, rola i warunki pracy architektów, o czym było szczegółowo na weneckiej wystawie u Czechów. Kurczą się też wytwory projektantów, czego dowodem epidemia „mikroapartamentów”. Coraz mniej metrów za tę samą cenę, co wpisuje się zresztą w powszechny trend downsizingu (ta sama cena, ale mniej produktu). Jak tak dalej pójdzie, najlepszym pomysłem z laboratorium przyszłości będzie zmniejszenie rozmiarów człowieka.