Felieton pochodzi z numeru A&B 2|24
O architekturze i architektach jak o nieboszczyku. Albo dobrze, albo wcale. W przeciwnym razie — pozwy, procesy, awantury, dąsy. W drugą stronę to nie działa. Kiedy dzięki krytyce coś zmienia się na lepsze, a krytykowany czerpie z tego profity, nikt nie wysyła marudom dyplomów i czekoladek.
Gniezno ma teatr, a przed teatrem skwer, który kiedyś był zielony, lecz dziś — po przebudowie sprzed pięciu lat — jest głównie kamienny. Żelazną konsekwencją wykazała się z kolei dyrektorka teatru. Ponad rok temu pozwała miejskiego radnego, który zgrabnie wykpił przykrą aranżację placu. Stojącą na nim nieczynną fontannę w kształcie ostrosłupa nazwał „piramidą finansową”, a na rozpalonej od słońca ławce usmażył jajecznicę. Sąd oddalił dyrektorski pozew o — uwaga, zapnijcie pasy — zniesławienie i pomówienie, ale szefowa teatru szła w zaparte: złożyła zażalenie na tę decyzję. Też bezskutecznie. Teatr rozpisał zatem dziwaczną ankietę, która miała udowodnić, że skwer jest super. Kres tragifarsie położyły władze miasta: plac ma być w dużej mierze odbrukowany i zazieleniony. Za kilka lat teatr będzie się pewnie nim chwalił.
Grożenie sądem — strzał z grubej rury. Coraz częściej sięgają po ten kaliber architekci oraz publiczni i prywatni inwestorzy. A już bez ograniczeń dostarczają nam dziś dąsów, pohukiwań, gwałtownych telefonów i wezwań do odszczekiwania krytycznych uwag. Trend się nasila. Zapalnikiem bywają zarówno opinie, jak i rzeczowe publiczne pytania o ten lub inny aspekt jakiegoś przedsięwzięcia. Architektoniczną mową nienawiści staje się nawet szersze nagłośnienie autorstwa chybionej realizacji, znanego dotąd tym, którzy wczytali się w żółtą tablicę na budowie. Wczytali, a raczej wczytywali, bo od dwóch lat przepisy nie wymagają podawania na niej informacji o projektancie. W ten sposób zniknęła ostatnia publicznie dostępna wzmianka o architektach — dobrych, słabych, jakichkolwiek. Tradycyjnie nie mówią o nich media, pomijają inwestorzy, teraz milczą nawet tablice.
Cicho nie są za to aktywiści, rozsądniejsi radni, specjaliści z poczuciem misji, dziennikarze, którym się chce, i — bywają jeszcze tacy — zaangażowani w sprawy publiczne architekci. Niech tylko zobaczą jakiś lipny projekt albo realizację! Nie dość, że bezczelnie poinformują o ich autorstwie, to jeszcze zadają pytania, drążą, proponują zmiany. Opiniują też samorządowe dokumenty i plany albo sprawdzają, jak ma się do tych papierów rzeczywistość. Przychodzą na konsultacje i się odzywają! Żądają jakichś przejrzyście podanych rzutów, mapek, informacji. Łażą po mieście i sprawdzają, jak idą miejskie inwestycje i remonty, robią zdjęcia, wrzucają do sieci. Smażą jaja na betonie, kpią, robią performanse. Bardzo niemili ludzie. Do tego tak namolni, że czasem uda się im doprowadzić do zmian. I to takich, które były na sto procent niemożliwe. Dość przypomnieć drzewa na Świętokrzyskiej w Warszawie, które rosną sobie dziś w najlepsze, za nic mając urzędnicze opinie, że nie da się ich zasadzić.
Podobnych rozbójniczych wymuszeń naprawy przybywa i to mimo że decydenci dwoją się i troją, żeby uciszyć lub zdeprecjonować tych, którzy dziurę w całym mają czelność nazwać dziurą w całym. Najgorsi to ci, którym nie sposób przypisać jakiegoś innego interesu niż publiczne dobro. W obliczu tych dziwadeł załamuje się znana inwestorom i urzędnikom czasoprzestrzeń. Jak to ugryźć? Jak obłaskawić? Czym przekupić? Wreszcie, jak uciszyć, gdy inne metody na nic. Co prawda, da się wyrzucić takich z jakichś miejskich ciał lub komisji, jeśli nieopatrznie się ich do tych gremiów zaprosiło. Ale co potem? Zero kontroli. A już najgorsi są śmieszkowie, bo poczucie humoru też nie należy do uniwersum znanego urzędnikom, inwestorom oraz — owszem — wielu architektom. Dowcip boli tak bardzo, że tylko sądowy pozew może uśmierzyć cierpienie, skoro nie można już sięgać po kodeks Boziewicza. Gdyby jeszcze dało się ścigać listem gończym autorów anonimowych memów, świat byłby wspanialszym miejscem.
Awanturą i dąsami trzeba też niekiedy przykryć fakt, że wymuszone przez marudy zmiany wyszły tylko na dobre. Bo nagle okazuje się, że deweloper reklamuje osiedle wizerunkiem obiektu ocalonego przez krytyków pierwotnych planów inwestycji. Zazieleniona dzięki „krzykaczom” ulica lub plac stają się dowodem dbałości władz o klimat. Historyczne detale uratowane przez pasjonatów przed wyrzuceniem okazują się marketingowym wabikiem dowodzącym inwestorskiej troski o dziedzictwo. A rozgęszczenie zabudowy oprotestowanej przez mieszkańców lub stowarzyszenia staje się teraz zasługą miejskich planistów. Tak oto Wieczni Malkontenci (ulubiony epitet decydentów) za darmo podnoszą wartość inwestycji lub okolicy.
A może to nie przypadek, tylko przemyślana strategia? Popuśćmy lejce paranoi. Czym by tu się wyróżnić, myśli inwestor, zanim zacznie wyduszać PUM z działki albo przepuszczać unijne dotacje. Ale, że zna się głównie na przetasowaniach w Excelu i zatrudnia marketingowców żonglujących kilkoma kluczowymi zwrotami (apartament, unikalny, blisko, na miarę itd.), niczego ciekawego nie wymyśli. Musi zdać się na inne siły. Wabi je podstępem. Za przynętę robią wizualizacje przeskalowanych lub dziwacznych obiektów opatrzone opisem tak absurdalnie odstającym od tych ilustracji, że musi zareagować na ten dysonans jakiś Wieczny Malkontent. Na pewno podrzuci za darmo jakiś dobry i opłacalny pomysł, a przy okazji obsobaczy się dla rozrywki mądralę i pozwie do sądu.
Oczywiście łatwiej by było dojść do tego samego efektu inną drogą: konsultować porządnie swoje zamiary, zatrudnić prawdziwych ekspertów, nie utrudniać obywatelom dostępu do dokumentów i informacji, tłumaczyć zamiary i wykonać kilka innych, równie nudnych ruchów. Byłby to jednak — trawestując słowa lokatora pałacu Namiestnikowskiego — terror przyzwoitości. Lepsza już walka w sądzie, choć — jak pokazuje przykład Gniezna — o wygraną wciąż trudno. Ale i na to znajdzie się patent. Czas wprowadzić zakaz obrażania uczuć architektonicznych.