Felieton pochodzi z numeru A&B 10|23
Co ma Matejko do polskich murali? Gdyby żył, sam by pewnie malował na ścianach swoje pouczające bigosy. Jednak nic straconego. W podobnym duchu powstaje coraz więcej publicznych malowideł. Im bliżej płaskiej i słusznej kolorowanki, tym więcej zachwytów.
Niby człowiek ma jakąś wiedzę i poglądy, ale od czego pranie mózgu. Kiedyś, tuż po wizycie w Muzeum Powstania Warszawskiego byłem pewien, że w czterdziestym czwartym wygraliśmy w cuglach. Przez chwilę myślałem nawet, że po zwycięskim zrywie warszawiacy z rozpędu zdobyli Berlin. Muzeum idealnie sprawdziło się w roli umysłowej pralki. Z dumy czułem się jak kasztanka Marszałka i Rudy 102 w jednym.
Tego lata miałem podobnie po wystawie w krakowskim Muzeum Narodowym. Wyszedłem z niej jako chwilowy entuzjasta Matejki. Jaki czułem wstyd, że wcześniej mówiłem o Matejce brzydkie rzeczy. Jak mi było głupio, że nie mam jeszcze nad łóżkiem reprodukcji „Bitwy pod Grunwaldem”. Tej samej, której formę od lat nazywam wojennym bigosem, albo wręcz skutkiem zjedzenia bigosu, który już swoje odleżał.
Tak właśnie działa wystawa w Narodowym. Pierze mózgi już w temperaturze dwudziestu stopni. Bo, co tu kryć: w parny sierpniowy dzień to chłód klimatyzacji był główną zachętą, by jednak wpaść na ekspozycję „Matejko. Malarz i historia”. No i wpadłem. Po uszy. W Narodowym jest na bogato, dużo i dokładnie. Produkcja bez zarzutu: ważne obrazy, także te mniej znane, cenne artefakty, dobra scenografia. Oraz szatański pomysł, żeby z użyciem tego bogactwa o Matejce powiedzieć wiele i nic. A już na pewno nic złego. To wystarczy, żeby wyjść z muzeum z poczuciem, że, no, jednak gigant z tego Matejki — i to wbrew jego mikrej posturze. Jaki pracuś, jaki detalista. Oraz, przede wszystkim, patryjota.
„Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że twórczość Matejki ukształtowała wyobrażenia o najsłynniejszych wydarzeniach z historii narodu polskiego”, czytamy w opisie wystawy. Fakt: wylewał się Matejko z podręczników, albumów i reprodukcji. I zawsze ważniejsze było, co przedstawia jego ilustracyjna nadprodukcja, a nie w jaki sposób to robi. I tak Matejko wpływał sobie bez krytycznej analizy na estetyczne gusty pokoleń. O tych opłakanych skutkach wystawa w zasadzie milczy, nawet jeśli mimochodem pada kilka słów, że niektórzy nie poważali Matejki jako artysty, mówili, że nie bardzo umiał to lub tamto. Mieli rację? Może to przez zazdrość? Takiej profesjonalnej analizy brak.
Wychodzi się więc z Narodowego i dopiero po chwili świeżo wyprany mózg zaczynają plamić keczupy zwątpień i smary rozczarowań: że krakowska wystawa to stracona szansa, by na Matejkę i jego mit spojrzeć świeżym okiem; że tak niewiele jest konfrontacji z tym, co działo się równolegle w malarstwie. Że brak porównań z innymi tuzami historyzmu. Że prawie nic o kontynuatorach i naśladowcach (lub ich braku), że — wreszcie — zero prób skonfrontowania Matejki z późniejszymi dziełami. Takimi, co stoją do niego tematycznie i artystycznie w kontrze, i tymi, co współgrają lub choćby zeń czerpią. A co czerpie? Na przykład dzisiejsze polskie murale — i to nie tylko te o podobnej tematyce, czyli najbardziej obśmiane już w internecie patriotyczne bohomazy.
Jeszcze kilkanaście lat temu bywałem muralowym entuzjastą, bo grafiki tworzyli często artyści wysokiej próby, a murale były dowcipne, przewrotne, z pazurem. Była też selekcja — dzieła powstawały na corocznych festiwalach, odbywały się konkursy, swoją robotę robili kuratorzy. Nie tak znów niski był próg wejścia w publiczną przestrzeń, zawracania ludziom głowy swoją twórczością. Dziś jest już prawie bezprogowo. Murale fundują nam samorządy, lokalne grupy aktywistów, szkoły, rady osiedli, entuzjaści tego lub owego, deweloperzy oraz macherzy od outdooru, którzy znaleźli sobie kolejne miejsce na śmiecenie reklamą.
Z roku na rok przybywa zatem murali coraz słodszych, słuszniejszych, bardziej ilustracyjnych. Autorstwa mniej lub bardziej przypadkowych grafików. Miejskie monidła, od których zalatuje duchem Matejki: dosłownością, odpowiadaniem na potrzebę, takim sobie talentem oraz uleganiem horror vacui. Gdy mural jest wizytówką jakiegoś miasta lub dzielnicy, musi być na nim wszystko. Uchowaj panie, żeby zabrakło jakiejś legendy, symbolu lub historyjki, bo się obrazi ta lub inna ulica.
Nie, żeby spadło to jak grom z nieba. Już przed ośmioma laty Sebastian Frąckiewicz zatytułował swoją książkę o sztuce ulicznej „Żeby było ładnie”, widząc na co się zanosi. Murale są dziś odpowiedzią na powszechne rozumienie słowa „ładny”. Wystarczy spojrzeć na reakcje w internecie. Im pokazywanemu tam muralowi bliżej do kolorowanki, tym większy leci grad serduszek, lajków i komentarzy typu „ślicznie, pozdrawiam”! Czyste muralopolo.
Wreszcie, murale są często zamiast. Tak jak zamiast prawdziwej Polski były pouczające obrazy Matejki, tak zamiast drzew jest mural o drzewach, zamiast porządnej ulicy — przedstawiająca ją naścienna iluzja. Wioska potiomkinowska i Matejko w jednym. Potiomatejkizm. I to nie tylko na ślepych ścianach kamienic. Jeśli już za coś przeklinać projektantów modernistycznych osiedli, to za bezokienne szczytowe ściany bloków. Raz, że takie domy wyglądają, jak kiełbasa cięta z metra, a dwa, że te ściany robią dziś za blejtram pod murale.
Tymczasem kontroli nad muralową biegunką prawie żadnej. Dopiero przed rokiem w Krakowie powstał zespół, który ma koordynować powstawanie murali, ich konserwację, lokalizację i tak dalej. Jednak już w Poznaniu niby powołano interdyscyplinarny zespół ds. sztuki w mieście, ale murale wziął pod kuratelę wicedyrektor Zarządu Dróg Miejskich, który pełni także (lub pełnił, to sprawa, którą spowija mgła urzędowych niedopowiedzeń) funkcję pełnomocnika prezydenta ds. estetyki. Wziął i nie zapobiegł niedawnej realizacji infantylnego muralu o książkach Małgorzaty Musierowicz.
Na nic zatem próby trzymania żywiołu w ryzach. Należy nam się totalna DEMURALIZACJA. Jak wypromować to hasło? Najlepiej w formie murali. Niech chociaż raz będzie z nich sztuka konceptualna.