Felieton pochodzi z numeru A&B 11|23
Nie wiem, jak osoby czytające ten tekst, ale ja czułem się dziwnie, kiedy wychodząc z domu w późne wrześniowe wieczory, czułem, że jest lipiec. Teraz gdy piszę te słowa, moje zmysły mówią mi, że jest czerwiec. Tyle że ciągle coś przeczy temu doznaniu. Wiaterek porusza liśćmi, które szumią nie-czerwcowo. Ginkgo biloba pod moim domem zaczyna żółcieć, a ziemia jest sucha, jak po długim, upalnym i bezdeszczowym lecie, a nie po kwietniowych ulewach.
Naukowcy alarmują i dostarczają danych: w ostatniej dekadzie średnia temperaturowa roczna podskoczyła o 1,6 stopnia w stosunku do okresu 1961–1990. To się składa z globalną erupcją demograficzną, a więc ze wzmożeniem aktywności rolniczej, przemysłowej, wydobywczej i budowlanej, a co za tym idzie logistycznej i konsumpcyjnej w ostatnich czterech dekadach. Bo kiedy upadł berliński mur światowy przemysł, zwłaszcza amerykański, zatarł ręce i postarał się, żeby ludzie od Azji i obu Ameryk po kraje byłego bloku wschodniego mieli wszystkiego w bród. Przy okazji stworzył formaty pozwalające na częstszą sprzedaż, bo zmorą przemysłu jest niska wymienność towarów, a Świętym Graalem możliwość abonamentowania usług tudzież coraz częstszego kupowania towarów.
W związku z tym towary mają być jak najtańsze w wytworzeniu, nienaprawialne, łatwo wymienialne, seksowne. Dlatego amerykańskie, chińskie i w mniejszym stopniu europejskie koncerny wytwarzają je w tanich miejscach, gdzie można na różne sposoby utrzymywać mniejsze niż „u siebie” koszty (bo nawet Chiny robią się coraz droższe!): poprzez niskie płace, niepozwalanie na powstawanie organizacji pracowniczych czy uniemożliwianie albo przynajmniej spowalnianie proekologicznych zmian legislacyjnych. Tak, by pracownicy byli biedą i brakiem alternatyw zmuszeni do pracy, dopóki nie da się ich zastąpić robotami, oczywiście. By nie musieć wydawać pieniędzy na urządzenia filtrujące wodę po procesie farbowania rozchodzących się w rękach dżinsów (najlepiej z naszywką, że projektował je jakiś celebryta) „wyciekającą” z fabryki wprost do pobliskiej, na przykład indyjskiej rzeki, gdzie zamieniają się w bardzo fotogeniczną pianę.
I nieważne, że ludzie płoną żywcem w niezabezpieczonych przed pożarami fabrykach, umierają na raka, mieszkając koło hałdy poprodukcyjnych odpadów albo z biedy grzebią w wysypiskach pełnych naszych telefonów komórkowych i tabletów, by wydobyć z nich komponenty, z których można coś jeszcze zrobić. To nieważne, bo ich życie jest nieważne. Ani dla 1 procenta amerykańskich miliarderów, ani dla nas, którzy jak potulne owieczki kupujemy kolejne czarne prostokąty, które co dwa lata wciskają nam operatorzy telefonii komórkowych. A warto dodać, że dzisiaj KAŻDY, choćby żył na ulicy, ma telefon komórkowy. Dla fajnego, nowiutkiego, reklamowanego przez gwiazdę telefonu możemy bez bólu poświęcić jakieś globalne Południe. Dlaczego? Bo egzystencja tamtych ludzi nie równa się naszej. Bo są daleko. Bo w ogóle jak żyć inaczej bez narażenia się na śmieszność i niewygodę? Co ja ze starym telefonem będę chodzić? W starych ciuchach? Nie zmienię auta co trzy lata, biorąc nowy leasing albo abonament? Co powiedzą znajomi, kontrahenci, sąsiedzi, współpracownicy, rodzina, inni studenci?!
Zapewne odwracamy wzrok ze strachu przed utratą szacunku wyimaginowanego otoczenia wynikającą z tego, że między sobą, świadomie czy nie, negocjujemy standardy przynależności do konkretnych grup. Objawami czy manifestacjami owej przynależności są różne obiekty i na tych obiektach znajdujące się atrybuty i wyróżniki. Dziś są to metki, wzory („patterny”) i logotypy. Kiedyś był to rodzaj materiału, typ i ilość koronki, krój, rodzaj szwu. Nawet w kalwińskiej Holandii w XVII wieku kwitła próżność, konsumpcja i nierówność, której znaki były mniej ostentacyjne niż cyrkowe dizajnerskie trampki od Balenciagi czy przerysowane napisy na dowolnej połaci ubrania, a zapewne niedługo, sądząc z eksperymentu Subwaya, również naszej skóry. Nawet ówcześni wyznający równość wobec boga i skromność holenderscy mieszczanie mieli swoje sposoby na zaakcentowanie wyższej przynależności społecznej w postaci noszonych do czarnego lub ciemnozielonego zestawu ubraniowego drogich koronkowych krez, vliegerów i mankietów.
Obrazek, który maluję, przy okazji robiąc mniej lub bardziej prostą linię między nierównością społeczną, konsumpcją a kryzysem, a może raczej katastrofą klimatyczną, nie jest jednak tak jednoznaczny. Po pierwsze dlatego, że wzmożenie produkcji przemysłowej i tak zwany rozwój gospodarczy jednak przekładają się na poziom życia wszędzie, również w krajach rozwijających się, które według nomenklatury ONZ z połowy XX wieku nazywaliśmy kiedyś Trzecim Światem. Według danych z 2004 roku 18 procent populacji globu żyło w ubóstwie, ale jeszcze dwadzieścia trzy lata przedtem była to aż jedna trzecia ludzi na całym świecie. Tyle że w 1981 roku było nas 4,5 miliarda, a nieco ponad dwie dekady później było nas już ponad 6 miliardów. A dziś, dla przypomnienia, głównie dzięki ciężkiej pracy Chin i Indii, jest nas aż miliardów 8. Jednocześnie, choć wzrastają niepomiernie populacje Azji, Afryki i obu Ameryk (w Stanach Zjednoczonych od 1950 roku ludność się podwoiła), w Europie jest zgoła odwrotnie. Niemniej globalnie musimy zjeść i wypić dwa razy więcej niż w czasach, gdy rodzili się moi rodzice. Musimy być odziani, w miarę zdrowi, przynajmniej na tyle, by pracować, prokreować i płacić podatki. Powinniśmy mieć gdzie w miarę wygodnie mieszkać, móc pozwolić sobie na jakieś formy wypoczynku i rozrywki, żeby lepiej pracować i być w stanie płodzić i wydawać na świat potomstwo. W każdym z tych sektorów jest zresztą miejsce dla architektów, bo w końcu projektujemy nie tylko budynki mieszkalne, ale i zagrody, magazyny, ośrodki wczasowe, urzędy skarbowe, ale nawet stacje benzynowe i ustępy wzdłuż autostrad. Ba, zgodnie z maksymą Philipa Johnsona chętnie projektujemy pałace ludziom i organizacjom, z którymi wprawdzie możemy się nie zgadzać, ale za to lubimy zapach ich pieniędzy, bo pecunia jednak olet.
Każda z tych rzeczy przekłada się na jakiś sektor naszej ekonomii. Przemysł wydobywczy, bo z czegoś musimy zrobić beton i ekran ciekłokrystaliczny oraz wlać paliwo do baku naszego auta w leasingu. Rolnictwo, takie czy śmakie, bo trzeba coś wrzucić na ruszt i to trzy, cztery razy dziennie. Przemysł motoryzacyjny, lotniczy, kolejowy, morski, bo nasze towary i nasze ciała muszą ciągle cyrkulować, niezależnie od tego, czy pojedziemy do roboty rowerem, autobusem, rikszą czy bentleyem, a nasze paczki vanem, 40-stopową naczepą, samolotem cargo albo oceanicznym kontenerowcem. Nawet pisane właśnie przeze mnie artykuł i moje kolejne książki to papier z plantacji drzewnych z Finlandii, włoskie maszyny drukarskie, chemia (z Niemiec) w farbach, furgonetki pana Bezosa i również jego magazyny wysokiego składowania, a do tego miejsce na serwerach w centrach danych okupione kilobajtami energii elektrycznej i wytwarzanym przy tym ciepłem.
Słowem, nawet jeżeli drżymy na myśl o konsekwencjach zmian klimatycznych, to trudno jest nam je skleić z naszymi własnymi działaniami, trochę jak z przełożeniem własnego głosu na wynik wyborów, chciałoby się powiedzieć. Do tego chętnie rzeczy rozdzielamy: to, że zaprojektuję pałac dyktatorowi nie znaczy, że na niego zagłosuję, i tak dalej. Dlatego tkwimy zaklęci między dwoma obrazami. Jednym przywodzącym na myśl filmy postkatastroficzne, na przykład beczkowozu z kolejką ludzi stojących z kanistrami po wodę w palącym słońcu. I drugim — zapożyczonym z amerykańskich blockbusterów z happy endem albo historią spełnionej kariery, gdzie widzimy roześmianych nas pędzących autostradą (najlepiej wzdłuż oceanu) sportową bryką z megasilnikiem albo lecących prywatnym dżetem, też zresztą ku słońcu. Bo w końcu co moglibyśmy robić takiego, co już z samego faktu bycia robionym przez nas nie ma negatywnego wpływu na ziemię, a w rezultacie na nas samych? Wymyślać wiersze? Nie oszukujmy się: nawet poeta je, defekuje i gdzieś śpi. No i marnie zarabia, więc ma kiepskie szanse na znalezienie partnerki, która zechce z nim wydać potomstwo.
Dlatego patrząc na ginkgo biloba za moim oknem, myślę sobie, a jest to myśl paradoksalnie uspokajająca, że nie ma co się męczyć. Po co te strachy, przejęcia, histerie i wysiłki? T.K.M. panie i panowie! Trzeba to życie żreć pełnymi garściami, żeby nam soki spływały po brodzie i brzuszki były HAPPY, by zacytować wpis w mediach społecznościowych Dowództwa Generalnego RP. Naklejmy na naszych SUV-ach „Stop hybrid, go Diesel”, nie segregujmy żadnych cholernych śmieci, a dziatki nasze uczmy, żeby po trupach dążyły do celu, kłamiąc, ile wlezie, bo „ciemny lud kupi wszystko”. Bo widzisz, smyku, kasy nigdy za mało i kupisz sobie za nią nawet miłość, a na pewno szacunek. Oczywiście wszystko to odpowiednio opakowane. Z poszanowaniem wartości, z adekwatnymi dowodami lojalności. Z atencją i stawaniem w prawdzie. Rączka rączkę smaruje, tisze budiesz dalsze jediesz i ruki pa szwam. A że po nas będzie potop (albo raczej susza) — no cóż, raz się żyje i hejże ha!