Idziemy teraz posmakować innych wymiarów Berlina. Obowiązkowo po drodze kufel zimnego Berliner Kindl Pilsener i gorący curry wurst (ten jeden raz zjem mięso). Klasyka, bez dwóch zdań. Z pomocą niemieckich przyjaciół odkrywam Die Hackeschen Höfe. To absolutnie kapitalny kompleks budynków, o którym wcześniej nie słyszałem, zostałem więc wzięty z zaskoczenia. Osiem dziedzińców, każdy pełen świetnych sklepów i knajp, jest też kino i teatr. Warto spędzić tu dużo czasu, niespiesznie spacerując i zaglądając starannie we wszystkie dostępne zaułki — jest to bowiem architektura niezmiernie złożona i rozległa. Kompleks, zbudowany w latach 1906–1907, zaprojektował Kurt Berndt zgodnie z ruchem Lebensreform. Lebensreform powstało w Niemczech i Szwajcarii w połowie XIX wieku jako reakcja na industrializację, materializm i urbanizację — ale postrzegane jako zagrożenia. Die Hackeschen Höfe było w chwili otwarcia największym w Berlinie kompleksem handlowo-produkcyjno-mieszkalno-gastronomiczno-kulturalnym w tym nurcie. Taka właśnie była idea projektu — by miejsce to w przemyślany sposób łączyło z sobą te światy, tworząc możliwie najlepszą przestrzeń do życia i bycia. Dziedzińce projektowano z myślą o dopuszczeniu maksymalnej ilości światła, mieszkania zwykle mają własne toalety i balkony, centralne ogrzewanie, dostęp do zieleni. Gdzie się dało posadzić drzewo — zrobiono to. Jest też efektowna, wielka piaskownica i mnóstwo ciekawej estetyki, na czele z zaprojektowanymi przez Augusta Endella pysznymi fasadami. Można by stwierdzić, że bardzo jest to przeładowane mieszanką różnych stylów, od motywów mauretańskich po wątki antyczne czy egipskie — ale mnie się to podoba. Po starannych remontach całe Die Hackeschen Höfe wygląda dziś olśniewająco i jest pełne życia. To jedno z najmodniejszych miejsc Berlina, mieszkania należą do najdroższych, a w dawnych przestrzeniach industrialnych swoje szpanerskie biura mają dziś firmy z branży przemysłów kreatywnych.
glazurowy zawrót głowy — Die Hackeschen Höfe w dzielnicy Mitte: robi wspaniałe wrażenie, to chyba najlepsza architektonicznie rzecz w całym Berlinie,
proj.: Kurt Berndt
fot.: Mateusz Zmyślony
Wielomiasto Berlin rzeczywiście składa się z wielu miast, wśród których moją uwagę zwraca Köpenick, które kiedyś było słowiańską Kopanicą. Uświadamia to, jak fizycznie blisko sąsiadują tu słowiańska cywilizacja Polaków z germańską, pruską cywilizacją Niemiec. We współczesności Berlina dominuje jednak zdecydowanie niedawny podział na części wschodnią i zachodnią. Wspomnienie muru dzielącego miasto to jeden z najlepszych pomysłów na berlińskie spacery, w wielu częściach jak na dłoni widać miejsca styku architektury z czasów DDR i RFN. Warto pamiętać, że Berlin Zachodni nie był częścią RFN — był niezależnym miastem.
Wspomnienia i traumy po czasach komunistycznych mają tu wiele twarzy i w różny sposób wpływają na berlińską tożsamość. Wiąże się to z czymś, co nazwałbym miastem kontrastów: z jednej strony są tu Niemcy bogate, a z drugiej — Niemcy biedne. To znaczy, nikt głodny nie chodzi, ale widać, że sporo osób ma problem z dotrwaniem do pierwszego. Licho ubrani, pedałujący na rozklekotanych rowerach z biedy, nie z wyboru, z zaciętymi twarzami, wyraźnie sfrustrowani, często bardzo nieuprzejmi, opryskliwi, a bywa, że werbalnie agresywni — takiej twarzy miasta trudno jest nie dostrzec. Berliner Unhöflichkeit, berlińskie chamstwo, to zjawisko ponoć identyfikowane w dużym stopniu z tożsamością niemieckiej stolicy. Trochę to pewnie przypomina dawny stereotyp dotyczący w Polsce tak zwanej warszawki, zadzierającej nosa i nielubianej w reszcie kraju.
Z jednej strony zdumiewać może żywotność niemieckiej cywilizacji, która zdołała się tak szybko po wojnie gospodarczo podnieść, z drugiej jednak — spotkałem się z wieloma opiniami, że to pozory. Że społecznie, naukowo, kulturowo Niemcy wciąż mają przetrącony kręgosłup, że konsekwencje wojny wciąż negatywnie oddziałują, że liczne nazywane głośno rany wciąż nie są zabliźnione.
w samym centrum Berlina wciąż stoi na warcie ruski sołdat i czuwa, na zdjęciu obok kanclerz Bismarck; pojedynek pomników nadal nie jest rozstrzygnięty…
fot.: Mateusz Zmyślony
Przyglądam się, idąc przez Berlin, próbom oswajania przeszłości. Te wszystkie muzea, relikty muru, poważne i smutne ślady historii — trudno, żeby ich tu nie było. Wczuwając się w tę mroczną stronę berlińskiej duszy, dostrzegam liczne, niekoniecznie unoszące się na powierzchni zdarzenia, które ukształtowały dzisiejszą tożsamość. Gdy zastanawiamy się, dlaczego do diaska większość Niemców nie chce pomagać Ukrainie, skąd się na Zachodzie bierze cała ta naiwna i niemająca nic wspólnego z rzeczywistością legenda o jakiejś tajemniczej, atrakcyjnej, egzotycznej, romantycznej Rosji — nie zapominajmy o historii. A w niej Rosja wcale nie była wiecznym wrogiem Niemiec. Często była sojusznikiem, który pomógł wygrać z Napoleonem, chętnie współuczestniczył w kolejnych rozbiorach Polski, ostatni raz w 1939 roku, czyli całkiem niedawno. Niemcy czują do Rosjan coś na kształt historycznego podziwu — w końcu to Rosjanie pokonali Niemców.
Stąd ten Alexanderplatz, nazwany na cześć cara Aleksandra I, u nas nie do pomyślenia. Przez tę nieszczęsną wojnę Hitlera — nieszczęsną, bo przegraną, gdyby była wygrana, to by się niestety stała dla wielu Niemców całkiem szczęsna. Brrrr… No więc jest tu też ta mroczna dusza, która próbuje nie pamiętać rosyjskich gwałtów, ignoruje fakt, że w dawnym DDR pewnie parę milionów ludzi ma rosyjskie geny i rosyjskich tatków czy dziadków. Jest to na tyle przerażające, że aż dla równowagi dobrze jest ten DDR obśmiać i otoczyć sentymentalnym spojrzeniem. Dla zdrowia duszy i ciała.
DDR na wesoło i z sentymentem — „Good bye, Lenin!”
fot.: Mateusz Zmyślony
Kończę swoją berlińską przygodę zbudowany. Na tle stolicy Niemiec nasze współczesne, polskie miasta prezentują się znakomicie. Berlin jest jako miasto ciekawy, bardzo dwuznaczny, ale wiemy od dawna, że każde miasto ma tę swoją mroczną stronę, i że to ona często odpowiada za finalną atrakcyjność miasta, za jego charakter. Jest więc ten mój Berlin graczem o skomplikowanej psychice: zimnym i wyrachowanym draniem, ofiarą zbiorowego gwałtu, nieuprzejmym przestępcą, którego za wcześnie wypuścili z więzienia.
Ale jest też zbiorem mądrych refleksji, wspaniałą przestrzenią spacerowo-rowerową, ultrabogatą galaktyką knajp, nierozstrzygniętym pojedynkiem Niemek i Niemców bardzo uprzejmych i uśmiechniętych z tymi, którzy warczą i źle im z oczu patrzy.
współczesna architektura fajnie rzeźbi Berlin — bywa z tym różnie, odpycha mnie betonowa palma przed siedzibą niemieckiego wywiadu BND (proj.: Kleihues+Kleihues)
fot.: Mateusz Zmyślony
Padają tu stereotypy, niemiecki Ordnung to jakaś mitologia, ponoć panuje on powszechnie w małych niemieckich miasteczkach nad Renem — ale nie tu. Gdybym miał podsumować Berlin jednym słowem, to powiedziałbym „Bundesnachrichtendienst”. Fajne słowo, co nie? To pełna nazwa wspomnianego wyżej BND — niemieckiego wywiadu. Jego największa na świecie siedziba (największa wśród siedzib wywiadów) dość wiarygodnie opowiada o zakamarkach niemieckiej duszy. Berlin — Miasto Szpiegów zdecydowanie dziś przegrywa wizerunkowy pojedynek z Warszawą — jest to duży komplement pod adresem naszej stolicy, i nie jest to tylko moja opinia, ale też niemieckiego dziennikarza z „Die Welt”. Ja się z nim zgadzam, jednocześnie gorąco polecając wyjazd do Berlina — bo to wciągające miasto i poznawanie go to poważna przygoda.
kultowy NRD-owski Ampelmännchen, w skrócie Ampelmann, proj.: Karl Peglau — w Niemczech są trzy rodzaje „ludzików ze świateł” — z dawnego RFN, europejski i ten — najbardziej kultowy, uwielbiana maskotka Berlina Wschodniego
fot.: Mateusz Zmyślony
Wracam do Krakowa, jednak delikatnie oddychając z ulgą.
Mateusz Zmyślony
Ilustracje udostępnione dzięki uprzejmości Autora.