Dla mnie miejsce to jest dla Miasta w Górach absolutnie kluczowe: tu bowiem dojrzewa górskie społeczeństwo obywatelskie. Co prawda Baza Jaworzyna została już raz okradziona po włamaniu, ale Pan Janusz się nie zniechęcił. Społeczne śledztwo szybko namierzyło (miejscowych) sprawców. Zagrabione mienie wróciło na swoje miejsce, a nauka — miejmy nadzieję — nie poszła w las. Zdarzały się też uszkodzenia infrastruktury bazy przez turystów — ale nie planowane, a raczej popełniane z niewiedzy, nieumiejętności lub wynikające z nieprzeczytania instrukcji obsługi. Doszło również do tego, że wyparowały pieniądze ze skarbonki. Ktoś powiedziałby, że podejmowanie takiego wysiłku w polskich realiach jest przedsięwzięciem daremnym. Ja jednak twierdzę, że wszyscy potrzebujemy takiego miejsca i wszyscy powinniśmy robić, co w naszej mocy, by samoobsługowa baza miała się jak najlepiej, świadcząc o nas — społeczeństwie Miasta w Górach — jak najlepiej. Każdy może wesprzeć Bazę, odwiedzając ją, demonstrując swoją postawę, rozpowszechniając wiedzę o niej, co niniejszym czynię, nisko kłaniając się Panu Januszowi i zapraszając do odwiedzenia tego jakże przygodowego miejsca — prawie dokładnie w połowie drogi z Hali Miziowej na Markowe Szczawiny.
schronisko na Hali Miziowej — zimą mekka narciarzy i baza wypadowa na Pilsko; o świcie — szansa na mgły w dolinach i układające się warstwowo, kolejne pasma górskie
fot. Mateusz Zmyślony
Do wielu schronisk nie da się dotrzeć normalnym transportem. Zwłaszcza w zimie. Do najambitniej położonych obiektów można dotrzeć wtedy wyłącznie skuterem śnieżnym lub ratrakiem. Są miejsca, do których w zimie zaopatrzenie dostarczają sanie z zaprzężonym koniem — mam tu na myśli konia Bąbla ze Stacji Turystycznej Słowianka.
Niektóre schroniska mają ułatwienie w postaci pobliskiego wyciągu. Poza dostarczeniem na górę żywności i napojów, pozostaje do rozwiązania kwestia dostaw energii elektrycznej, sygnału telefonii, ogarnięcia kwestii ścieków (najczęściej są to już ekologiczne oczyszczalnie biologiczne) i wody, a także segregacji i wywozu śmieci. Te ostatnie bywają olbrzymim problemem — zwłaszcza w sytuacji, gdy na schronisko w pogodny, wolny od pracy dzień najedzie horda turystów. Jeśli horda nie zabierze z sobą z powrotem w dolinę wszystkiego, co przyniosła, zdestabilizuje cały system, jak już tu napisano, na szczycie góry bardzo wrażliwy na takie przeciążenia.
schronisko Markowe Szczawiny — stąd ruszają pielgrzymki do Królowej Beskidów, Babiej Góry, słynnej i magicznej Kapryśnicy
fot. Mateusz Zmyślony
Innym problemem są ręce do pracy. Praca w schronisku to ciężka harówa, nie ma nic wspólnego z wyobrażeniem o romantycznym romantyku, który brzdąka na gitarze, siedząc na parapecie i wpatrując się w zachodzące za malowniczymi szczytami słońce, i od czasu do czasu tylko idzie wstawić na palnik wielki gar żurku czy bigosu, ewentualnie efektownie porąbać trochę drewna. Realia są takie, że w weekendy schroniska dobrze wiedzą, co to znaczy syndrom oblężonej twierdzy.
Zbudowane na szczytach, jak średniowieczne zamki, odpierają dzielnie zmasowane ataki doliniarzy. Ci brną pod górę falami, niepowstrzymanie, niezrażeni pochyłością terenu. Dla zimnego piwa na szczycie, dla tej kiełbasy z rusztu, dla kultowej szarlotki czy jagodzianki — są gotowi na wszystko. Atak zaczyna się w piątek po południu, fala kulminacyjna to cała sobota i niedziela do 15, 16, zależy od pory roku.
Baza Jaworzyna — jeden ze schronów z klimatem prosto z survivalowej Alaski — chata dla wędrowców, z piecem, zapasem drewna i materacami w sypialni
fot. Mateusz Zmyślony
Potem nagle horda znika. Pstryk i zapada cisza. Zostaje niewielka grupa gości, tych, którzy nie muszą rano iść do pracy lub zawieźć dzieci do szkoły. Załoga schroniska zamku wzdycha z ulgą — kolejny szturm został odparty. Ale nie oznacza to, że pracownicy schroniska chwycą teraz radośnie kijki trekkingowe i wyruszą w góry. O nie. Najpierw trzeba odespać weekend, gdy wstają o czwartej lub najpóźniej piątej rano, a praca kończy się bardzo późno w nocy. A od poniedziałku zostaje tylko kilka dni do następnego weekendu. To czas na zmianę pościeli w pokojach, pranie jej, rąbanie ton drewna, wwożenie na górę setek kilogramów zaopatrzenia, segregowanie odpadów, zwożenie śmieci, palenie w piecach, grzanie wody dla pryszniców i ogrzewania. Równolegle trwają przygotowania w kuchni, z której przez tydzień od poniedziałku do czwartku wyjdzie czasem kilkadziesiąt porcji, ale za to w weekend już setki, a czasem i tysiące.
Schronisko schronisku nierówne. Każde jest inne, przeżywa inne wersje oblężenia. W wakacje fale oblegających nadciągają nieprzerwanie. Wróg (czyli Gość, Klient) atakuje toalety, bombarduje śmieciami, odreagowuje stresy wyniesione w góry z doliny. Wielu nie radzi sobie z utrzymaniem pozycji wertykalnej, zdarzają się ekscesy. Od drobnych po całkiem poważne: zdarzały się przypadki pobicia, ataki naćpanych wariatów, zapadła mi w pamięć zbiorowa orgia seniorów koło siedemdziesiątki we wspólnej łazience.
Na górze nie ma policji, obowiązują inne zasady, Miasto w Górach jest trochę jakby poza systemem, Miasto w Górach jest z innej bajki, szczególnie gdy śnieg i pogoda odetną je od świata. W góry ludzie często idą, kiedy jest im źle, kiedy poszukują miejsca, w którym mogą spokojnie pomyśleć, zanim podejmą życiową decyzję. Jest w górach wielu desperatów, uciekinierów przed rzeczywistością — nie tylko dla rozrywki, sportu i turystycznych wrażeń się w nie wyrusza.
Stacja Turystyczna Słowianka —tu mieszka uwielbiany koń Bąbel; zdecydowanie miejsce z klimatem
fot. Mateusz Zmyślony
Również wśród pracowników schronisk dzieje się ciekawa socjologia. Co prawda zarabiają, często niewiele z pensji wydając (zwykle schronisko zapewnia wikt, opierunek i dach nad głową, prawie całe zarobki można więc zaoszczędzić), ale zawsze jest coś za coś: mieszka się w pokoju wieloosobowym, bez prywatności, w swoistej izolacji od równinnego społeczeństwa, infrastruktury miejskiej, zaplecza cywilizacji. Za ścianą tylko góry i lasy, widoki może i piękne, ale nikt tu na nie prawie nie spogląda — zwykle nie ma na to czasu.
Specyfika tej pracy przyciąga do schronisk konkretnych ludzi. Często na początek po prostu kochają góry, ale też bywa, że przed czymś uciekają. Żeby mieszkać przez dwa, trzy tygodnie non stop tam, na górze, nie można mieć na dole zobowiązań, wymagających opieki dzieci czy rodziców, szkoły. W schroniskach pracuje wiele osób z Ukrainy, sporo młodych ludzi po zdanej lub niezdanej maturze, trochę samotników, poszukiwaczy przygód, ale są też ludzie po przejściach, zaczynający życie od nowa po jakiejś katastrofie, szukający antidotum na dotychczasowe traumy i doły z życia w dolinie. Nie, żeby to wszystko było jakieś nadmiernie smutne — alejest inne, jest też głębokie, przejmujące. Jak same góry, czasem jak z „Siekierezady” albo „Bazy Sokołowskiej”.
Oddzielną, współtworzącą ten świat, najważniejszą być może grupą, są Gospodarze. Gospodarze schronisk. Od nich zależy najwięcej. To, jak sobie poukładają relacje z PTTK, jak zmotywują zespół pracowników, jak uda im się zmierzyć z ich nieuchronną rotacją, jak poradzą sobie z licznymi sytuacjami kryzysowymi — to wszystko ma wpływ na sukces schroniska, jego atmosferę, liczbę wiernych fanów i stałych gości. Są schroniska z niesamowitymi tradycjami. Są schroniska z młodymi, pełnymi energii i pomysłów Gospodarzami nowej generacji. Są i takie, w których Gospodarz związany jest z miejscem od kilkunastu i więcej lat. Są i takie, które prowadzi już drugie, a nawet trzecie pokolenie jednej rodziny. Każde jest inne.