Felieton z numeru A&B 06|2022
Poszedłem do kina na film australijskiej reżyserki Jennifer Peedom pod tytułem „River”. W ramach festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Z głosem charyzmatycznego aktora Willema Dafoe i muzyką w wykonaniu Australian Chamber Orchestra w tle. „River” to półtoragodzinna opowieść o roli, jaką rzeki ogrywają w historii i biologii naszej planety i co znaczą dla przyszłości ludzkiej cywilizacji. Długie ujęcia z lotu ptaka i nalotu dziesiątek strumyczków i strumieni, ruczajów i potoków, rzeczułek, rzeczek i rzek, delt i ujść do mórz i oceanów. Od kropli po hektolitry wody, potem jej parowanie, powstawanie chmur i oddawanie wody w postaci deszczu albo rosy.
Dafoe spokojnie opowiada, jak rzeki były dla nas ważne od zawsze. One stworzyły cywilizacje Żyznego Półksiężyca, a do tego Europy, Chin i Indii. W ich pobliżu powstały gospodarstwa i megafarmy, ale też wielkie kumulacje fortun w postaci żyjących z wymiany handlowej miast. Nimi płynęła kultura, pieniądze i konflikty. Jak rzeki były dla nas, ludzi, bogami albo żyjącymi stworzeniami, do których kaprysów musieliśmy się dostosowywać, cierpiąc z powodu ich wezbrań i suszy.
A potem przyszedł wiek XX i postęp, który zrobił bogów z nas. Dzięki inżynierii, nauce i umiejętności organizacji, która zaprzęgła do pracy miliony rąk i maszyn. Stworzyliśmy wielkie tamy i żelbetowe koryta, by ujarzmiać rzeki i jeszcze lepiej wykorzystać to, co nam dają. W rezultacie rzeki stały się zasobami. Analogiczne historie Dafoe mógłby opowiedzieć o czymkolwiek, co nam wpadło w ręce. O całej „Ziemi, którą czyniliśmy sobie poddaną”, niezależnie od tego, jakie święte księgi, prikazy i arkusze kalkulacyjne wskazywały nam drogę, by usprawiedliwić wycinki lasów, osuszanie bagien, zamienianie stepów w niekończące się krajobrazy rolnicze, a w kopalnie jakiekolwiek miejsce, w którym coś dla nas ważnego tkwiło w ziemi.
Nie tylko zrobiliśmy się sprytniejsi, ale i liczniejsi. Dużo liczniejsi: w 1900 roku było nas miliard sześćset milionów, dziś jest nas prawie osiem miliardów, słowem w 122 lata zrobiło się nas ponad czterokrotnie więcej. Do 2030 roku ma się podwoić zużycie wody, bo przybędzie nas kolejny… miliard. Tak więc, jeśli dobrze zrozumiałem, podstawowym przesłaniem filmu jest to, że jak tak dalej będziemy traktować rzeki, a wraz z nimi wszystkie źródła wody, czeka nas śmierć z pragnienia, bo wody będzie coraz mniej, a nas coraz więcej. Będziemy jak te szkielety zwierząt bielejące na pustyni, tyle że nasze szkielety będą siedziały za laptopami w ruinach pokrytych piaskiem metropolii.
Może należy się cieszyć, że niekoniecznie będzie nas więcej w Polsce, gdzie niejedna organizacja, od kościołów, poprzez antyaborcyjnych ekstremistów i twórców programu 500+, aż po racjonalnych naukowców, stara się powstrzymać starzenie i wyludnianie kraju. Ale niska dzietność to nie jedyny nasz problem. Jeśli wierzyć danym GUS, owo wyludnianie, czyli depopulacja, ma już poziom 3,2 procent w skali roku. Słowem, z mniejszych ośrodków miejskich, wsi i miasteczek ubywa 3,2 obywatela rocznie na rzecz największych miast i innych krajów UE. Nie pomagają modły i finansowe zachęty. Polacy z jakichś powodów nie chcą się mnożyć, nie licząc najbiedniejszych, najbogatszych i części naszych Braci i Sióstr, którzy mnożą się z powodów przekonań religijnych lub światopoglądowych (jak piszący te słowa).
Co może to zmienić, jeśli nie dają rady zaklęcia biskupów, fundamentalistów, polityków z PiS i części naukowców?
Może po prostu mieszkanie w prawdziwie demokratycznym kraju, w którym rząd i kościół nie patrzą obywatelkom do łóżek, twierdząc, że ich macice są częścią dobra narodowego podporządkowaną jedynej możliwej religii. Ale jeśli przypadkiem Polka zajdzie w ciążę i sama zechce wychowywać urodzone dziecko, albo urodzi dziecko z niepełnosprawnością, wówczas z jakiegoś tajemniczego powodu rząd i kościół przestają się nią i jej potomstwem interesować. Czyżby były gorsze? Po prawdzie kobietami po urodzeniu jakichkolwiek dzieci rząd nie interesuje się prawie wcale, zrzucając „obsługę” dzieci, matek i ojców na samorządy. Uwagą rząd obdarza dzieci, dopiero gdy zaczynają chodzić do szkół podstawowych, gdzie można je namówić na lekcje religii (póki co są nieobowiązkowe, rzecz jasna, stąd używam określenia „namawiać”) albo zmusić do HiT-u ministra Czarnka. Nie tylko większość dojrzałych Polek wybiera w takiej sytuacji Netflix, antykoncepcję, sporty i bezwstydną radość masturbacji. Robią to również mężczyźni, coraz chętniej „podwiązując” też swoje nasieniowody, które mogłyby przecież pomagać w płodzeniu przyszłych obywateli i ratowaniu więdnącego w oczach systemu emerytalnego. Nas, dorosłych płatników nowego niby-ZUS, rząd obdarza za to szczerą uwagą co miesiąc, dzięki czemu chęć „strzelenia” sobie kolejnego dziecka robi się jeszcze mniej prawdopodobna.
Jednocześnie Polska jest dwudziesta czwarta w Europie pod względem ilości zasobów wody pitnej na mieszkańca, czyli ponad trzy razy niżej niż średnia europejska. Wynika to ze zmian klimatycznych, bazowania na wodach powierzchniowych zamiast głębinowych (w proporcji 80 procent do 20), źle projektowanej lub źle użytkowanej melioracji i niszczenia naturalnych zlewni w postaci mokradeł, bagien i trzęsawisk. Warto przypomnieć, że 45 procent polskich terenów rolnych co roku zagrożonych jest suszą. W 2021 roku Polskie Towarzystwo Hydrobiologiczne i Polskie Towarzystwo Limnologiczne wystosowały apel do rządu i biznesu o podjęcie natychmiastowych kroków w celu zapewnienia stabilizacji polskiej polityki wodnej. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” dr hab. Piotr Rudzki, sekretarz Polskiego Towarzystwa Limnologicznego, stwierdził: „Zasoby wodne są krytyczne dla przetrwania ludzkości. Jeżeli nie podejmiemy zdecydowanych działań na rzecz ich ochrony, zmiany klimatu doprowadzą do destabilizacji, której nikt z nas nie chciałby być świadkiem”. Cóż, może coś przeoczyłem, ale chyba niewiele się w tej kwestii zadziało w ciągu minionego roku.
Aż do 2022 roku nasza populacja powoli się zmniejszała aż tu nagle „dostaliśmy w bonusie”, prawie z dnia na dzień, extra 3 miliony mieszkańców w postaci uciekających przed wojną Ukrainek z dziećmi, którymi zresztą od razu Kaja Godek się zainteresowała, rozdając komu popadło ulotki antyaborcyjne. Zwłaszcza ofiarom gwałtów dokonywanych przez rosyjskich żołnierzy. To jednak wątek poboczny, bo istotą tego akapitu jest to, że powinniśmy świętować, bo nagle, ladies and gentlemen, przekroczyliśmy nieco magiczny próg 40 milionów mieszkańców! Jeżeli przyjąć za dobrą monetę założenie, że jako społeczeństwo powinniśmy rosnąć, albo przynajmniej trwać na konkretnym poziomie liczby aktywnych zawodowo obywateli, to są to dobre wieści. Idąc dalej tym tropem, powinniśmy zrobić wszystko, by maksimum uchodźczyń i ich dzieci zatrzymać, oferując dobre warunki do życia, pracy i płacenia danin społecznych.
Tymczasem w Chinach (1,402 miliarda mieszkańców) liczba ludzi przyrasta od początku XX wieku w niebywałym tempie, tak dalece, że dziś co piąty Ziemianin jest Chińczykiem. Ostatnio, być może z powodu pandemii, zauważono jednak spadek liczby urodzin, pierwszy od ponad trzech dekad. Jak zauważa Yong Cai, demograf z Uniwersytetu Karoliny Północnej, może to być tendencja zmniejszająca współczynnik dzietności na stałe poniżej wymaganego minimum 2,1 (tzw. fertility rate, czyli dosłownie współczynnik płodności), do poziomu 1,15 lub niżej. Dla przypomnienia w Polsce ten współczynnik to 1,42, poniżej średniej europejskiej (1,50–1,53). Wciąż Chińczycy żyją w miastach, spośród których te dwumilionowe, a więc o skali aglomeracji warszawskiej, uznaje się za lokalne miasteczka. Nawet nieszczęsne Wuhan znajdujące się na coraz bardziej wysuszonej północy kraju jest czterokrotnie większe od Warszawy, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców. Rząd ChRL, podobnie jak rząd polski, stara się namówić obywateli na większą płodność. Ostatnio, jak widać, z coraz gorszym skutkiem. Jednocześnie w Chinach pogłębia się kryzys wodny wynikający nie tylko z raptownego wzrostu miast i spadku jakości źródeł wody pitnej oraz nieefektywnego jej wykorzystania w przemyśle, ale również ze zmian klimatu wpływających na powierzchniowe źródła wody w postaci rzek i lodowców, zwłaszcza lodowca na tybetańskim płaskowyżu Qinghai stanowiącego niegdyś stabilne źródło wody dla Matki Chin, czyli Żółtej Rzeki. Jak to ujęła dziennikarka Te-Ping Chen z „Wall Street Journal”, sławne zdanie Napoleona: „Pozwólmy Chinom spać, bo jeśli się obudzą, zatrzęsą światem”, powinno brzmieć: „Pozwólmy Chinom spać, bo jeśli się obudzą, będą bardzo spragnione”.
Chiny od lat podejmują wysiłki, by ustabilizować gospodarkę wodną mogącą sprostać bezprecedensowemu rozrostowi przemysłu i wielkoskalowego rolnictwa obsługujących cały świat oraz wzrastającej populacji. Już w 2005 roku były premier Wen Jiabao przestrzegał, że złe gospodarowanie wodą może być zagrożeniem dla przyszłości Chin jako narodu. To wtedy rząd zdecydował o przyspieszeniu wielkich inwestycji w gospodarkę wodną i jej połączenie z energetyką. W Kraju Środka powstało wiele projektów mastodontów, w tym zwłaszcza Tama Trzech Przełomów, której budowa ruszyła w 1993 roku, a którą ostatecznie napełniono siedemnaście lat później, i siłownia Baihetan na granicy Syczuanu i Junanu. Do tego w ramach najbliższej pięciolatki (tak, tam ciągle mają pięciolatki) ma powstać tama na Brahmaputrze, która będzie rezerwuarem wody i jednocześnie hydroelektrownią dającą krajowi dwa razy więcej energii elektrycznej, niż ilość zużywana rocznie w Polsce.
I tu pojawia się problem. Jak sygnalizują hydrobiolodzy, a do tego wskazuje film „River”, tworzenie „czystej energii” bazującej na grawitacji spadających mas wody ma kilka fatalnych minusów. Pomińmy nienaturalne, wykonane ludzką ręką zmiany w układach hydrologicznych i konsekwencje polityczne, bo w końcu rzeki przepływają nierzadko przez kilka krajów. Podstawowym felerem jest uniemożliwienie ruchu mas mikroelementów, które w postaci sedymentów, na przykład z lessowego płaskowyżu na Północy Chin, trafiają niesione wodami, między innymi Żółtej Rzeki, do lokalnych układów wodnych wzdłuż jej biegu. To właśnie nim Chiny zawdzięczały żyzne tereny. Tymczasem rezerwuar tamy staje się jednocześnie przestrzenią osadzania sedymentacyjnego i to, co ważne dla rolnictwa, a więc nie sama woda, do rolnictwa nie trafia, opadając na dno gigantycznego zbiornika. Zauważono to już jakiś czas temu, tworząc w warunkach górskich nowe rodzaje hydroelektrowni niezatrzymujących wielkich mas wody w ciemnych zbiornikach, pozbawionych przez masy nieruchomej ziemi prawie zupełnie życia biologicznego. Ostatnie sceny „River” pokazują zresztą proces demontażu tamy w nieznanej lokalizacji, z której uwolniona zostaje woda uwięziona dotychczas w wielkim górskim niby-jeziorze. Widzimy tony czarnej brei naniesionych rzekami osadów mineralnych, które spływają w końcu w dół, jak powinny, by trafić, jak mniemam, do roślin żyjących wzdłuż rzeki i prawdopodobnie do naszego ludzkiego rolnictwa.
Czy mamy szansę na znalezienie jakiegoś harmonijnego rozwiązania godzącego potrzeby puchnącej ludzkości i jej apetytów z koniecznością uratowania Ziemi, a w tym jej ludzkich mieszkańców? Czy możemy znaleźć drogę, która nie będzie inżynieryjnym morderstwem wykonanym na planecie i nas samych? Szczerze mówiąc: nie sądzę. Na drodze stoi humanizm, bo każde ludzkie życie jest na wagę złota, zarówno według systemów religijnych, jak i filozoficznych, na których zbudowaliśmy nasze społeczeństwa — od takiej Polski po Chiny i drugi pod względem zaludnienia kraj na świecie Indie (1,38 miliarda mieszkańców).
Jednocześnie jako społeczeństwa i politycy nie myślimy w kategoriach naczyń połączonych. Robią to natomiast ekonomiści, ekolodzy, klimatolodzy, stratedzy. Wyobraźcie sobie próbę przekonania polskiego polityka do zmiany optyki następującymi słowami: „Skoro tak dużo ludzi mieszka w takich Indiach czy Chinach, to zamiast przepalać pieniądze na wysiłki namawiania albo zmuszania Polek i Polaków do zwiększenia rozrodczości, powinniśmy tych Hindusów i Chińczyków wpuścić masowo do nas”. Albo według innej, coraz bardziej przemawiającej do mnie logiki: „Zamiast próbować zrobić w Polsce dystopię rodem z »Opowieści podręcznej« Margaret Atwood, wpuśćmy trochę Hindusów i Chińczyków (albo innych ludzi z innych przeludnionych miejsc) i zróbmy tu naprawdę dobrze działające demokratyczne państwo, w którym będzie się chciało mieć dzieci”. Znacie polskiego polityka, który zaryzykuje zgodę na radykalną zmianę zasad działania systemu emerytalnego albo stworzenie konsekwentnego i dalekosiężnego programu imigracyjnego? Znacie polskiego polityka, który powie: „Hej, jesteśmy częścią wielkiej ludzkiej rodziny, zmieńmy więc paradygmat i porzućmy logikę narodową, bo to przeżytek!” lub „Zamiast ściemniać, że zrobimy Centralny Port Komunikacyjny, zbudujmy krajowy system podziemnych rezerwuarów wody deszczowej, bo niedługo będzie krucho z wodą!”. Ja nie znam.