Konkurs „Najlepszy Dyplom ARCHITEKTURA”
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

W stronę Corbusiera. Recenzja książki Jerzego Sołtana „On i ja. O architekturze i Le Corbusierze”

04 maja '21

Prezentujemy fragment książki Jerzego Sołtana „On i ja. O architekturze i Le Corbusierze”, która została wydana w 2020 roku przez Centrum Architektury i Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki.

Budynek przy rue Nungesser et Coli 24. Mieszkanie z pracownią Le Corbusiera mieściło się na ostatnich dwóch piętrach,

rys. Jerzy Sołtan

24 rue Nungesser et Coli 

(JS poznaje LC)

O czwartej po południu 31 lipca 1945 roku dzwonię do drzwi mieszkania Le Corbusiera, które jednocześnie służy mu za osobistą pracownię. Nie jestem więc w jego biurze w centrum Paryża, tylko w dzielnicy Boulogne, w budynku Molitor, przy 24 rue Nungesser et Coli.

Całość emanuje spokojem. Jest piękne, ciche, słoneczne popołudnie, choć z dala od Paryża, od Francji, czasy są wciąż dramatyczne. Wojna z Niemcami ledwie się skończyła, w Berlinie osiadają Sowieci, trwa jeszcze wojna z Japonią. Dopiero dziś dotarłem do Paryża, po pięciu latach w obozie jenieckim, po pięciu latach bez kontaktu z „rzeczywistością”. Wciąż noszę obozowe łachmany i jestem przerażony — życiem i tym Le Corbusierem, którego zaraz poznam. Naciskam dzwonek, czekam.

Wreszcie odgłosy krzątaniny. Drzwi się otwierają. To Le Corbusier we własnej osobie, w ciężkich szkłach osadzonych w ultraciężkich oprawkach, tak modnych później wśród architektów, patrzy zza nich zmęczonym wzrokiem. Jego siwe włosy są zaczesane do tyłu i starannie przylizane do czaszki. Ma na sobie zwykłą amerykańską wełnianą koszulę w czarno-białą kratę i stare, miękkie domowe papucie. Patrzy na mnie ze znużeniem, w sam środek mojej sylwetki, potem mierzy mnie wzrokiem od czubka głowy do podłogi. On ma 5 stóp 8 cali wzrostu — 173 centymetry. Ja — 6 stóp i 2,5 cala [189 centymetrów]. Nie wygląda na zachwyconego. Wreszcie wita mnie: „Tiens, c’est Soltan, mais vous êtes trop grand” [A, to Sołtan. Ale pan jest za wysoki]. Następuje chwila ciszy, po niej wyciągnięcie dłoni i uścisk. Patrzymy po sobie. Jestem zbity z tropu. Co to wszystko znaczy? Co począć z takim powitaniem? Niezbyt miłe, prawda?

Odtwarzam tę chwilę ze szczegółami nie gwoli historycznej pedanterii. Te słowa i gesty, jak miałem się później przekonać, miały istotne znaczenie. „Jest pan za wysoki” znaczyło, rzecz jasna, że jestem za wysoki w stosunku do obliczeń, które go wówczas pochłaniały. Byłem, a właściwie jestem, wyraźnie za wysoki w stosunku do danych antropometrycznych, których chciał użyć w nowym systemie miar, wspólnym dla całego uprzemysłowionego świata. Mając 6 stóp i 2,5 cala wzrostu, psułem już ustalony porządek oparty na 5 stopach i 8 calach [173 centymetrach]. Powitalna uwaga obnażyła, już w pierwszej chwili spotkania, jego skłonność do obsesji.

Po tej powitalnej ceremonii zostaję poproszony do środka, w głąb mieszkania, a raczej penthouse’u, zajmującego dwa najwyższe piętra budynku. Na dolnym poziomie poznaję małżonkę, madame Yvonne Le Corbusier, dla męża Von lub Vonne. Poznaję jeszcze jednego, też istotnego domownika, bardzo brązowego i bardzo przyjacielskiego psa, sznaucera o stosownym imieniu Pinceau, czyli Pędzelek (jego rodowód można odnaleźć w zbiorach Fundacji Le Corbusiera).

Jeśli już jesteśmy przy imionach, pracownicy zawsze zwracali się do szefa „monsieur Le Corbusier”. Żadnego spoufalania! Między sobą nazywaliśmy go „Corbu” — przezwiskiem, które lubił i sam zwykł stosować wobec siebie. LC wiązał je z francuskim słowem „corbeau” — kruk. „Corbu” i „corbeau” były dla niego na tyle pokrewne, że symbol ptaka uczynił swoją osobistą pieczęcią, emblematem umieszczanym obok, a czasami nawet zamiast podpisu. W środowisku École des Beaux-Arts znane było również dość pogardliwe przezwisko Monsieur Le Cornemusier, gra ze słowem cornemuseur — „dudziarz”. Do nazwiska Jeanneret czy Jeanneret-Gris i pochodzenia całej rodziny z La-Chaux-de-Fonds w szwajcarskiej Jurze oraz ich przypuszczalnych koneksji z francuskimi albigensami czy katarami wrócę później.

O tej porze mieszkanie wypełnione jest słońcem. Wielkie przeszklenia wpuszczają do środka moc światła i rozległy widok. Widok Mont Valérien z zarysem fortu drżącym w letnim upale daleko na horyzoncie nadaje wnętrzu szczególny nastrój. Mieszkanie z pracownią zaskakuje mnie swoim charakterem. Mając za sobą tylko skromne doświadczenie wschodnioeuropejskiego modernizmu – polskiego, niemieckiego, czechosłowackiego — spodziewałem się czegoś podobnego lub nawet mocniejszego: gładkości i sztywności, mebli z chromowanych rurek, kanciastego, totalnie abstrakcyjnego malarstwa. Niby tak właśnie tu jest, a jednak nie do końca.

Na ścianach widzę, naturalnie, kilka współczesnych obrazów — purystyczne prace Le Corbusiera i Ozenfanta obok kilku rasowych kubistycznych płócien. W kącie jadalni stoi rzeźba Jacquesa Lipchitza. A jednak nastrój domu tworzy wielki obraz wiszący nad stołem — autorstwa André Bauchanta, jednego z „naiwnych” czy „prymitywów”, wizualnego kuzyna Celnika Rousseau. W formie Bauchant jest jednak znacznie delikatniejszy niż jego słynny „krewniak”. Temat zaczerpnął z klasycznej mitologii: spokojna, idylliczna scena z udziałem bogów i bogiń harmonijnie rozmieszczonych wśród chmur, mocno kontrastująca z ostrością i brutalnością puryzmu i kubizmu.

Podstawowe sprzęty również emanują łagodnością skrajnie odmienną od błyszczącej, mechanicznej precyzji metalicznego, rurkowego modernizmu. Zamiast metalowych rurek — gięte drewno w znajomym, thonetowskim stylu. Na koniec, w pracowni, w samym warsztacie, główna ściana kontrastuje z łagodną, neutralną bielą pozostałych. Le Corbusier zostawił ją w surowym, nieotynkowanym kamieniu – wczesny przejaw tego, co potem nazwano brutalizmem. Dla mnie, przyzwyczajonego do błyszczącej, gładkiej jednorodności plastycznych sztuczek modernizmu, opartych na pokrewieństwach i podobieństwach, to odważne zastosowanie kontrastu między precyzją tego, co nowe, i miękką przytulnością, a raczej ponadczasowością starego, jest rewelacją. To jak porównanie pawilonu wystawowego Miesa van der Rohego w Barcelonie z corbusierowskim pawilonem w Paryżu z 1937 roku.

Na wyższym poziomie mieszkania kontrasty te odgrywają jeszcze większą rolę. Cała przestrzeń, częściowo zabudowana, a częściowo otwarta, jest pełna roślinności. Znalazła tu schronienie ogromna rozmaitość zielska. Rośliny wypełniają każdą szczelinę w betonie, dzikie i rozczochrane, jedne wysokie, inne niskie. Te kwitnące przyciągają owady, szczególnie pszczoły, spokojnie bzyczące dookoła. Bujność kwiecia oznacza nie tylko kolory, ale i zapachy, a nawet dźwięki — trudno pominąć tu wpływ, jaki na atmosferę mieszkania wywierało bzyczenie owadów. To właśnie tu, na górnym poziomie, w końcu zatrzymuję się z LC na pogawędkę i zapada ważna decyzja. Od jutra, 1 sierpnia, zostanę przyjęty do zespołu. Zespołu? W tamtym momencie był on niezwykle skromny. W rzeczywistości był to duet złożony z jego samego i jednego współpracownika. Moje przybycie zmieniało duet w tercet.

Teraz wypadałoby chyba opowiedzieć, jak odkryłem Le Corbusiera. Dokonałem tego samodzielnie w Polsce w bibliotece szkoły, w której studiowałem architekturę1. Na pierwszym roku z pewnością nie byłem intelektualnie przygotowany do zmagań z książkami i magazynami, które tam się znajdowały. Po prostu jeszcze nie umiałem rozszyfrować rysunków technicznych. Ale sprawiało mi przyjemność kartkowanie tych niezrozumiałych obrazów. Podejrzewam nawet, że często im mniej rozumiałem to, co widziałem, tym bardziej mnie to fascynowało: linie, kropki, graficzne faktury… Jednak powoli, stopniowo, to czysto wzrokowe zainteresowanie materiałem zrodziło ciekawość, co za nim się kryje — co to było, gdzie to było, a w końcu kto to zrobił. W nudnym zbiorze odpowiedzi na te pytania zacząłem stopniowo dostrzegać niezwykłą stałość i powtarzalność odpowiedzi na pytanie „kto” i to była pamiętna chwila, w której w moim życiu pojawiły się nazwiska Le Corbusiera i Pierre’a Jeannereta. Pojawiły się i utrwaliły. Zagościły na stałe w mojej wizualnej świadomości.

Z początku było to dla mnie zjawisko czysto wizualne. Nie kapowałem prawdziwego znaczenia żadnego z projektów, jednak Pawilon Szwajcarski, Maison Loucheur, dom La Roche’ów czy dom weekendowy w Vaucresson skutecznie mnie oczarowały. Przestrzenne znaczenie rysunków zacząłem pojmować znacznie później, aż w końcu przyszedł czas na poznanie poezji, ściśle splecionej z obrazem i rozumem, wyrażonej w słowach. Książka Kiedy katedry były białe2 pozwoliła mi poznać LC jako pisarza poetę. Już sam jej podtytuł — Podróż do kraju ludzi nieśmiałych — i wstęp przeciwstawiający teraźniejszość epoce katedr, czasom tak odległym, że katedry były jeszcze nowe, niosły przesłanie, którego intelektualne znaczenie i głębię pojąłem znacznie później. Ta książka wytyczyła mojemu życiu kierunek i cel — wiedziałem, że za wszelką cenę muszę poznać tego LC i z nim pracować. Odnajdę, przeniknę i dostanę się w jego orbitę. Po Katedrach w moje ręce zaczęły wpadać kolejne publikacje. Przeczytałem je chyba wszystkie i stałem się niezłym znawcą „corbusierianów”. Na szczęście zawsze dobrze radziłem sobie z francuskim. I stało się, że kilkanaście lat później, bogatszy o kilka dramatycznych doświadczeń, znalazłem się twarzą w twarz z Le Corbusierem i omawiałem z nim przyszłość. Tym razem „naszą” przyszłość, która miała zacząć się nazajutrz.

  1. Chodzi o Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, gdzie autor studiował od 1931 roku.

  2. Książka ukazała się w Paryżu w 1937 roku. Sołtan następująco wspominał swój pierwszy kontakt z myślą Le Corbusiera: „Matka mojej przyszłej żony ofiarowała mi wtedy książkę, która przypieczętowała niejako mój los. Quand les cathédrales étaient blanches – Kiedy katedry były białe… Książka ta wyszła wtedy prosto spod prasy i stanowiła ostatnią nowość corbusierowsko-paryską. Zabrałem ją na wakacje w poczuciu obowiązku, ale i z przeświadczeniem, że zepsuje mi ona lato. Ale cóż… starsza pani ofiaruje, będzie pytać, egzaminować… Trzeba czytać. Pamiętam, że do czytania zabrałem się z poczuciem krzywdy i przymusu. Zacząłem czytać… i od razu zostałem urzeczony tym, co mi ofiarowano. Zakochałem się zarówno w tej formie, jak i treści. Nie stać mnie było na pogłębiony osąd wartości tego, co czytałem. Te wartości jednak, które były mi dostępne, poetyckość epoki, poetyckość życia w ogóle, spostrzeganie wartości dla mnie nieznanych lub wręcz nowych i to wszystko wyrażone tym swoistym, pełnym neologizmów językiem… To było właściwie źródło jakiejś fascynacji. Entuzjazm mój wyraził się próbami przekładu tej książki na język polski”, Rozmowy o architekturze, rozm. Andrzej Bulanda, Muzeum Akademii Sztuk Pięknych, Warszawa 1996, s. 39. Dokonany przez Sołtana przekład fragmentu książki ukazał się w magazynie „Arkady” (Drapacze amerykańskie są za małe, „Arkady” 1939, nr 6, s. 256–267). Pierwsze pełne polskie wydanie: Le Corbusier, Kiedy katedry były białe. Podróż do kraju ludzi nieśmiałych, przeł. Tomasz Swoboda, Centrum Architektury, Warszawa 2013.

Głos został już oddany

PORTA BY ME – konkurs
Sarnie osiedle - dni otwarte 15-16 listopada
Ergonomia. Twój przybiurkowy fizjoterapeuta
INSPIRACJE