Artykuł pochodzi z numeru A&B 9|23
„Te wille, jak wójt podaje, są w stylu »świdermajer«” — pisał żartobliwie Konstanty Ildefons Gałczyński o letniskowej zabudowie w tak zwanej linii otwockiej, łącząc nazwę rzeki Świder z synonimem mieszczańskiej kultury, stylem biedermeier. Z czasem żart poety stał się oficjalnie stosowaną nazwą, a drewniane wille — ważną częścią lokalnego dziedzictwa, o którego skomplikowanych losach opowiada Katarzyna Chudyńska‑Szuchnik na kartach książki „Świdermajerowie”.
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik „Świdermajerowie”, Wydawnictwo Dowody, Warszawa 2023
© Wydawnictwo Dowody
Na początku był chleb. Tysiące bochenków dowożonych do okupowanej Warszawy z Falenicy, Michalina, Józefowa. W ten niezwykły sposób zaczyna się opowieść o świdermajerach, które w czasach II wojny światowej niekiedy mieściły nielegalne piekarnie, ale częściej służyły za źródło opału dla ich potrzeb. Autorka „Świdermajerów” przywołuje powojenną prasę: „Na potrzeby piekarń w Falenicy rozebrano kilkaset drewnianych domów” — pisze, a my, czytelnicy, już wiemy, że podróż, w którą nas zabiera, nie będzie zwykłym „czytaniem o architekturze”.
Świech, Russek i wille
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik prowadzi czytelnika przez położone nad rzeką Świder sosnowe lasy, ukazując początki otwockiego uzdrowiska. Opowiada o budowniczych, którzy tak jak Jan Świech czy Stanisław Russek wznosili pierwsze otwockie wille inspirowane dziewiętnastowiecznymi wzornikami Bernharda Liebolda i romantycznymi wizjami Michała Elwira Andriollego. Przywołuje postać projektanta Izaaka Wölflinga, autora modernistycznego ośrodka wypoczynkowego w Śródborowie, i Jana Rutę, dorożkarza wożącego wczasowiczów z otwockiej stacji do wynajętych kwater. Snuje opowieść o losach właścicieli i mieszkańców, którzy zniknęli, pozostawiając opuszczone wille. Przedstawia historie lokatorów znajdujących po wojnie swój nowy dom wśród nadświdrzańskich sosen.
Losy budynków są nierozerwalnie związane z losami ludzi, którzy je budowali, zamieszkiwali i nadal zamieszkują. Opis konstrukcji typowego „świdermajera” splata się więc z anegdotami o dziecięcych zabawach na werandzie i sąsiedzkich kłótniach. Autorka tworzy różnorodny obraz przypominający nieco bogactwo form otwockich willi: tu lukarna-anegdota, tam znów krótka historyjka-iglica i koronkowy ornament dygresji.
odrestaurowana willa z Kolonii Frankówka, Józefów
fot.: Filip Springer © Wydawnictwo Dowody
Ten sposób prowadzenia narracji obarczony jest jednak pewnym ryzykiem, a jego twórcy łatwo się zgubić w gąszczu detali. Czasami można odnieść wrażenie, że informacji jest zbyt dużo, a Chudyńska-Szuchnik chce opowiedzieć czytelnikowi o wszystkim. Pojawiają się więc postacie, których nie mamy możliwości poznać, poświęcono im bowiem zaledwie jedno zdanie (jak Bajrychowi Rozenbergowi). Wspomniane są wydarzenia, które bez szerszego objaśnienia jedynie zaciemniają obraz całości (na przykład kwestia serwitutów). Bez wątpienia autorka zebrała ogromną ilość materiałów, a jej refleksje i spostrzeżenia są niezwykle interesujące. Być może rygorystyczna selekcja informacji wpłynęłaby jednak korzystnie na ostateczny kształt książki. Część wątków aż prosi się o rozwinięcie, inne mogłyby zniknąć bez większej szkody dla całości.
„świdermajerowska” rodzina
O architekturze można pisać na wiele sposobów — od suchego technicznego opisu, po egzaltowane metafory. Katarzyna Chudyńska-Szuchnik stara się balansować między tymi skrajnościami. Nie stroni od fachowej terminologii, która dla laika może brzmieć niczym zaklęcia wypowiadane w obcym języku. Jednocześnie żartobliwie porównuje nadświdrzańskie wille do tortów i analizuje proces ich budowy tak, jakby przekazywała przepis na cukiernicze pyszności.
To, co wydaje się jednak najważniejsze w opowieści snutej przez Chudyńską-Szuchnik, to jej osobisty, emocjonalny charakter. Autorka traktuje opisywane budynki i związanych z nimi ludzi z niespotykaną czułością. Pochyla się nad losami rodziny Leonarda Ruśkiewicza i willi Kazimierzówka. Gładzi drewniane szalunki ścian Irenki i tynkowane na modernistyczny sposób ściany Felicjanki. Spogląda na butwiejące deski rozpadających się willi, a w jej spojrzeniu nie ma gniewu czy irytacji takim stanem rzeczy. Zamiast nich, odczuć można pogodną melancholię, podobną tej, jaką niekiedy odczuwamy, obserwując ludzi w jesieni swego życia. Porównanie nie jest przypadkowe, bowiem Chudyńska-Szuchnik w ten sposób właśnie traktuje wille — jak żyjące i czujące istoty. Już sam tytuł książki „Świdermajerowie” sugeruje, że mamy do czynienia z rodzinną sagą. I rzeczywiście — w ostatnich rozdziałach pojawiają się krewni otwockich czy śródborowskich domów, kuzyni z Ojcowa, Sopotu i Wilna.
pensjonat, Otwock
fot.: Filip Springer © Wydawnictwo Dowody
Świdermajerowska rodzina jest liczna. Jej korzenie sięgają szwajcarskich Alp, a na przełomie XIX i XX wieku krewni i powinowaci tamtejszych chalets opanowali uzdrowiskowe miejscowości na ziemiach polskich. Od Rabki, przez podłódzką Rudę Pabianicką, Ciechocinek, aż po Nałęczów — wszędzie znajdziemy charakterystyczne drewniane budynki o przeszklonych werandach i wycinanych laubzegą ornamentach. Łączy je podobieństwo formalne, historia oraz zupełnie współczesne problemy. Wznoszone jako obiekty sezonowe, były przez lata zaniedbywane, poddawane prowizorycznym przebudowom i traktowane jako źródło drewna opałowego.
przemijanie budynków
Lektura „Świdermajerów”, których treść dopełniają liryczne fotografie nadświdrzańskich willi (lub tego, co z nich pozostało) autorstwa Filipa Springera, prowokuje pytanie o dalszy los drewnianej zabudowy niegdysiejszych uzdrowisk. Jaka przyszłość czeka świdermajery? Kilka lat temu rozpoczęto restaurację Frankówki w Józefowie, pieczołowicie składając kawałek po kawałku drewnianą układankę. Podobnie postąpiono w Łodzi, gdzie dawną willę Szai Światłowskiego nie tylko odrestaurowano, ale także przeniesiono na teren skansenu drewnianej architektury miejskiej. W Józefowie nowi właściciele sami starają się przywrócić dawny blask willi Benkówka. To jednak tylko kilka przykładów, garstka uratowanych w morzu rozpadających się drewnianych budynków. Co z nimi? Czy można je uratować? Książka Katarzyny Chudyńskiej-Szuchnik nie udziela jednoznacznej odpowiedzi, ale z pewnością skłania do refleksji. Po jej lekturze w mojej głowie zakiełkowała myśl na poły bluźniercza. Może przemijanie „świdermajerów” jest naturalnym procesem, a my powinniśmy pogodzić się z tym, że odchodzą w niebyt, podobnie jak świat, w którym powstały? Może musimy pogodzić się z ich nieubłaganym znikaniem, a jedynie nieliczne relikty będą, jak pisał w 1949 roku Konstanty Ildefons Gałczyński stały „wśród sosen jak upiory w przedpieklu” i mówiły „smutnym głosem o radościach fin de siecle’u”?
Błażej Ciarkowski
fot.: Filip Springer © Wydawnictwo Dowody