Felieton pochodzi z numeru A&B 6|23
Inżynier Jaszcz zapisał się w historii naszej profesji wprawdzie małymi zgłoskami, za to składającymi się z literek w różnych krojach i wielkościach. Część z tych, którzy go znają pobieżnie lub nieosobiście powie, że Jaszcz robi rzeczy, jeśli nie ciekawe, to przynajmniej dziwne. Ostrożnie nieprzychylni powiedzą, że robi on rzeczy „cokolwiek kontrowersyjne” albo machną ręką, prychając. Zdystansowani, a zarazem nieprzychylni, zacytują polsko-argentyńskiego pisarza, mówiąc, że Jaszcz to „ni pies, ni wydra”. Nic w tym dziwnego. Nie dziwi też fakt, że wobec zróżnicowanych reakcji ludzkości na jego działalność (a przynajmniej tej części hominidów, które w ogóle się z nią zetknęły) Jaszcza wciąż trawią różne rozterki, a te nieuchronnie wpływają na stan jego zdrowia.
Niepewność Jaszcza dotyczy już samego statusu inżyniera. Bo czy inżynier, który nie potrafi obliczyć momentu ugięcia wspornika żelbetowego jest w ogóle godny tego tytułu? Czy ktoś bezsilnie patrzący na suwak logarytmiczny ma w ogóle prawo poprzedzać swoje nazwisko skrótem „inż.”? Być może dlatego Jaszcz tak chętnie chodzi na budowy. Ba, czasem mimo niskich temperatur i pełnych napięcia spotkań koordynacyjnych, chętnie wdaje się w rozmowy z majstrami i wszelkiej maści wykonawcami. Ci nieodmiennie mówią do niego z szacunkiem: „panie inżynierze”, a on zawzięcie, z przyjaznym uśmiechem dyskutuje z nimi o gięciu blachy i przesuwaniu otworów. Bardzo go to cieszy, choć dygoce z zimna pośród stanu surowego. Gorzej jest z prawdziwymi inżynierami, bo ci dla odmiany zwracają się do niego per „panie architekcie”. A Jaszcz, coraz bardziej świadomy pokrętnej natury swojej praktyki, zaczyna powątpiewać, czy aby to powód do dumy i czy przypadkiem w ich ustach to określenie nie brzmi ironicznie. Podejrzewa, że ci wszyscy inżynierowie, dranie, co potrafią obliczyć ten cholerny moment i jeżdżą lepszymi furkami od niego, że oni WIEDZĄ.
Co wiedzą? A to, że architekt to frajer, by nie owijać w bawełnę. Bo i oni, i przecież sam inżynier Jaszcz widzieli architektów przekręconych przez maszynki do mięsa wprawnymi ręcyma
rodzimych deweloperów i ich pachołków wyspecjalizowanych w łapaniu architektów na kary umowne. Patrzyli na architektów przekręconych przez prawników dużych inwestorów trefnymi
zapisami umownymi. Na dodatek sam Jaszcz doskonale wie, że architektów nikt nie reprezentuje w żadnej izbie rodzimego parlamentu, w przeciwieństwie do porządnych inżynierów, z pożarnikami na czele. Każdy z nich widział miny architektów, jak walczą „o estetykę!”, przyjmując na twarz plaskacze od każdego, kto się nawinął, aż miło patrzeć. I, czy kiedy Jaszcz po koordynacji wychodzi z baraku na ziąb, by poczłapać do swojej dwukółki, to czy ci inżynierowie się, aby z niego nie śmieją? „Panie architekcie, panie architekcie!”, wołają do siebie, jak tylko zamkną się drzwi, klepiąc się po kolanach i rechocząc sztubacko w trupim świetle jarzeniówek.
Nic dziwnego, że Jaszcz ciągle musi coś udowadniać i być nadmiernie asertywnym, żeby nikt mu nie zarzucił, że jest słabeuszem. Na spotkaniach kłapie, odgryza się i warczy jak podwórkowy burek na widok listonosza. Jaszcz dziękuje bogom, że nie urodził się kobietą, bo wtedy nie tylko musiałby bronić Jaszcza architekta, Jaszcza niby-inżyniera, ale i jeszcze Jaszcza Kobiety, jak jego własna rodzicielka, również architektka, która na budowach PRL-u słyszała do znudzenia powtarzaną śpiewkę: „Niech o to panią piękna główka nie boli!”. A o łatkę słabeusza łatwo. Bo co będzie, jak budowa dowie się, że Jaszcz ma inklinacje artystyczne? To co wtedy? „Co nam pan tu dzisiaj najlepszego zmalował?”, będą pytać, tłumiąc śmiech. „O, nasz artysta przyszedł!”, zawołają na jego widok, jak będzie się gramolił ze swojego automobilu. Na samą myśl o podobnych złośliwościach Jaszcz zaczyna mieć „ten pusty wzrok”, jak to określa jego małżonka. W zamyśleniu, zamiast jeść kolację, prawą ręką wsuwa i wysuwa ołówek z kieszeni na piersi, który nosi tam zawsze, mniemając, że świat uzna to za znak jego bycia legitnym inżynierem.
Inżynier Jaszcz często budzi się w środku nocy, śledząc cienie sunące po suficie i zadając sobie różne pytania. Namolne, głupie albo podstawowe. „Czy aby?”. „Ale jak?”. Albo z tych najgorszych: „Kto, ja?”, „Po co ja to?”. Czasem biedakowi udaje się jeszcze zdrzemnąć nad ranem w poczuciu bycia skończoną melepetą. Myśli wtedy mgliście, znów wpadając w objęcia Morfeusza, że prawdziwi inżynierowie nie wątpią. I że on sam prawdziwym inżynierem nie jest i być nie może, dopóki wątpliwości się nie pozbędzie. Dlatego co rano Jaszcz wprawia się w sztuce iluzji: oszukuje sam siebie, wierzy w samospełniające się obietnice, albo umacnia się we własnych racjach, zażarcie broniąc nawet najbardziej absurdalnych koncepcji. Zwłaszcza gdy jest sam w najmniejszym pomieszczeniu własnego mieszkania albo pracowni. Jaszcz ma w pamięci figury ojców i nielicznych matek architektury, o których uczyli go z nabożeństwem wykładowcy jego alma mater. Czy ten Szwajcar w okrągłych okularkach, tamten Brazylijczyk kobieciarz z cygarem w zębach albo tamta Irakijka od pogibanych domów, czy oni ciągle obgryzali paznokcie z niepewności?! Nie, do diaska! W tych momentach Jaszcz bije się po twarzy, policzkuje sam siebie sprawnie jak francuska aktorka z przedwojennego romansu. Potem z namaszczeniem obmywa twarz zimną wodą i wyciera ikeowskim ręcznikiem. Na koniec strzela szelkami i dziarsko wychodzi z WC, jak bez mała święty Jerzy gotowy na rzeź smoka.
Inżynier Jaszcz niechętnie musi przyznać sam przed sobą, że czas jednak mija. I że on sam jest jego codzienną ofiarą. Bo biały samotny włos uparcie stara się go publicznie ośmieszyć, wychylając się z lewej dziurki jego nosa. Bo zadyszka w drodze do autobusu, gdy targany wyrzutami sumienia i autentycznym niepokojem o przyszłość ludzkości Jaszcz zostawi swojego rumaka na przydomowym parkingu. Bo doroczny list z ZUS-u z tą żałosną sumką pisaną małym druczkiem, gdzie jakiś urzędnik z radością informuje go, że dzięki płaceniu comiesięcznych składek, on, Jaszcz, już za ćwierćwiecze będzie mógł cieszyć się emeryturą w wysokości ceny pary trampek. Tak, czas nie jest jego sprzymierzeńcem. Pal licho marność ludzkiej egzystencji i przemijalność urody, ale przecież Jaszcz nie po to od końca studiów heroicznie walczy, żeby ostatecznie zniknąć jak miliony bezimiennych urzędasów. W końcu Jaszcz nie jest TYLKO inżynierem, ani nawet architektem! On TWÓRCĄ jest!
Śmierć Jaszcza nie będzie jego końcem, o nie. Bo on przecież nie tylko codziennie egzystuje, patrząc na deszcz w korku w drodze na zajęcia pozalekcyjne jednej ze swoich pociech. Albo kiedy użera się ze zmęczoną panią Danusią, co to ma mu dać czerwony stempel, a znowu go jakoś nie daje. Nawet wtedy, omiatając wzrokiem przydziałową szafę ze skoroszytami, zakurzoną mapę dzielnicy i pożółkłą bryłę obudowy monitora, Jaszcz pamięta, że on tu walczy. O znak, o gest. O ślad po Jaszczowym jestestwie, który zostanie na długo po tym, jak Jaszcz wyzionie ducha. Ten ślad, jak prastary petroglif, będzie śladem ręki twórcy. Skromnego wizjonera, który być może za życia niedoceniony, ale po śmierci uznany, ręki swej odciskiem da świadectwo! Trzeba dodać, że Jaszcz nie jest do końca pewien, czego dokładnie da świadectwo, bo wychowany w skromności nie może jednak o sobie myśleć zbyt dobrze. Za każdym razem, gdy przychodzi mu do głowy słowo na „g”, przepełniają go wyrzuty sumienia i, jeśli tylko może, zamyka się w toalecie. Bije się wtedy w pierś i przeprasza boga skromności za nieuzasadnione fantazjowanie o własnym geniuszu i nieuprawnionej nieśmiertelności.
Czas boli. Boli inżyniera, gdy myśli o przemijalności mód i gdy z pogardą wspomina występy ludzi śpiewających „o bejby, bejby” w strojach ze spandexu na scenie podczas gali Eurowizji. Jaszcz wie, że tworząc ów ślad, żeby był on ponadczasowy, musi uniknąć raf łatwej kokieterii i powierzchownej atrakcyjności. Jaszcz rozumie, że tu potrzeba wyważenia i namysłu. Żeby ludzie mogli się cieszyć pięknem jego myśli w dobrych czy w kiepskich czasach, które nadejdą po jego niechybnym odejściu. Zdaje sobie sprawę, że tu trzeba wyekstrahować motywy uniwersalne, archetypy niezmienne i linie ciągłe biegnące z pomroki dziejów ku przyszłości. Jak „Hotel California” zespołu Eagles czy okrągłe malowidła Fangora. I nawet w momentach tak wzniosłej zadumy Jaszcza dopadają wątpliwości. W końcu nawet ludzie występujący w rajtuzach ze spandexu przeszli do historii, jak bez mała Van Halen robiący szpagat z gitarą w ręku. Jak ta hucpa ma się do nieśmiertelności?!
Zdezorientowany refleksją na temat przyziemności kultury popularnej Jaszcz przesuwa myśli w stronę koniecznego i na swój sposób przyjemnego ukoronowania jego ziemskich wysiłków, czyli Pięknej Śmierci. Śmierci wzniosłej, tragicznej i poetyckiej. Pod kołami tramwaju w Barcelonie, w wodach oblewających przylądek Cap Martin albo nawet na muszli klozetowej w szalecie na Penn Station. W końcu Jaszcz ma fantazję. Uśmiecha się do siebie na myśl, że wtedy cały świat zobaczy, że zatęsknią. Że pójdą po rozum do głowy i wbiwszy oczy w ziemię, przyznają, że się na nim nie poznali, że za tymi spandexami polecieli, zamiast Jaszcza liśćmi palmowymi wachlować. I kiedy już mu się jakoś tak ciepło robi na sercu, bo oczami wyobraźni widzi uczelnie wyższe na całym świecie noszące jego dumne nazwisko, słyszy Jaszcz głos pani Danusi: „Panie inżynierze: no nie dam panu tej WZ-etki, bo wrysował pan niedostateczną liczbę miejsc postojowych, a ten pana projekt to trochę jak taki bazarek wietnamski wygląda”.
Uwaga: inżynier Jaszcz nie istnieje. Jest owocem fantazji inż. arch. Krzysztofa Banaszewskiego z pracowni BDM”A. Bez pytania Jaszcza sobie pożyczyłem i nasączyłem nowymi treściami.