Felieton pochodzi z numeru A&B 06|23
Mają rozmach deweloperzy: nie dość, że swoje produkty sprzedają za absurdalne sumy, to jeszcze przepisują słowniki i żalą się w mediach na brak szacunku. Żeby choć trochę tego tupetu spłynęło na architektów, którzy na ogół milczą i nie umieją narzucić swojej narracji!
Żal mi się zrobiło ostatnio prezesa stowarzyszenia deweloperów. W długim wywiadzie mówił „Wyborczej”, jak mu źle z powodu hejtu oraz braku wdzięczności Polaków za ponad milion mieszkań sprzedanych przez niego oraz kolegów po fachu. Zaszczuty przez wszechobecny zwrot „patodeweloperka”, sam zapukał do dziennikarza z prośbą o azyl w postaci wywiadu, by ratować przed nagonką siebie i pozostałych mieszkaniowych dobrodziejów. I już szukałem po kieszeniach paru drobnych kart kredytowych, żeby wesprzeć odzieranych z czci i zysków biedaków, kiedy dotarłem do zdania, w którym prezes Płochocki mówi: „poza tym, że zarabiamy, realizujemy funkcję społeczną”. Odetchnąłem: nie głodują, a nadwyżki przekazują na misję. Jest nią, jak się zdaje, sprzedawanie metra kwadratowego za ponad dziesięć tysięcy, usługowych klitek jako lokalu do życia oraz mieszkań z widokiem na wnętrzności innych mieszkań. Mózgowych fikołków robi Płochocki zresztą dużo więcej (twierdzi na przykład, że wybór mieszkania to jak wybór obuwia), ale ograniczmy się do tej „społecznej funkcji”.
Z jej pomocą kolejny przedsiębiorca budowlany wszedł w buty twórców słowników, po tym jak deweloperzy zmienili już znaczenie pojęć „apartament”, „prestiż”, „wygodny”, „ustawny”, „dobrze skomunikowany”, „blisko”, „zielono”, „cicho”, „korzystnie” i wielu innych słów, których — jak się okazuje — używaliśmy nie tak, jak trzeba. W przesuwaniu znaczeń dobrzy są zresztą nie tylko patodobrodzieje od mieszkań. Z jednej strony pocą się nad tym głównie politycy i robotnicy marketingu, równie utalentowani jak peerelowscy lub sanacyjni propagandyści, a z drugiej — jak zawsze — język sam robi, co chce. W zasadzie nic nowego, tyle że przed czasami internetowego gadulstwa nie było tak łatwo rozpropagować znaczeniową manipulację, a potem potykać się o nią w dostępnej publicznie dyskusji. Potykać i zaraz padać na twarz, bo dziś często jeden termin oznacza coś innego dla różnych grup czy też baniek. W zasadzie każdy ma w głowie jakąś swoją czegoś definicję, co prowadzi do malowniczych nawalanek, oburzeń i wzmożeń. Oraz do zerowych konkluzji w większości spraw, co nie dziwi, gdy rozmówcy zupełnie inaczej definiują sporny temat. Dotyczy to również architektury oraz przestrzeni i to w znacznie szerszym zakresie niż mieszkaniówka. Dość posłuchać komentarzy o książce „Autoholizm” Żakowskiej, dzięki którym wiemy, że część architektów nadal brandzluje się corbusierowskim fetyszem samochodu i urbanistyką bazującej na tym retrofuturyzmie.
Architekci marudzą zresztą często, że w sprawach przynależnej im materii publika wypowiada się, nie mając o niczym pojęcia. Ci sami architekci, którzy pojęcie mają niejako z automatu, nie
próbują jednak zbyt mocno czegoś tłumaczyć publice, decydentom i urzędnikom. W paru przypadkach to nawet dobrze, bo niektórzy dotknięci są syndromem Piotra Żyły. Ten — jak wiadomo
— pięknie skacze, ale mówi raczej od rzeczy. Tyle że ma w zanadrzu rozbrajający śmiech, a nasze lokalne libeskindy, choćby i najzdolniejsze — raczej nafąfane miny. To jednak tylko część
przypadków. Wielu jest architektów, którzy prywatnie mówią bardzo sensowne rzeczy, ale publicznie — milczą. Miks strachu i kalkulacji obliczonych na dobre relacje z urzędami, klientami,
kolegami i stowarzyszeniami skutecznie zamyka usta. A kiedy zdarzy się już je otworzyć, to kneblują je im (autentyk!) wspólnicy z pracowni, bojąc się wyimaginowanych reperkusji. Wypowiedzi niektórych projektantów trzeba zaś deszyfrować, jak w czasie cenzury. Po przekrojowym wywiadzie na temat miasta, w którym pracuje, delikwent mówi prywatnie: wszystko to prawda, tylko czytaj na odwrót.
Złoszczą się też projektanci na znaczeniowe wytrychy: nie tylko patodeweloperkę, ale też betonozy, pastelozy, reklamozy, autoholizmy. Że za mocno, że generalizacja, że to worki bez dna, że — no właśnie — definicje bez granic. Trochę i racja, ale na razie nie da się inaczej, tylko takie pojęcia są w stanie realnie dostrzec patologie i rozbroić komunały o tym, jak urządza się lub powinno urządzać się przestrzeń. Nie zrobili z pewnymi zjawiskami porządku architekci, to — po swojemu, skutecznie — robią to publicyści i chwała im za to. Natomiast doprecyzowanie tych płynnych definicji oraz wielu innych kwestii istotnych dla polskiej architektury to zadanie dla środowiska zawodowego.
Czas chyba na coś w rodzaju białej księgi, która zdiagnozuje aktualny stan i zaproponuje przemyślane oraz dobrze skonsultowane zmiany na wielu polach tworzenia polskiej przestrzeni.
Inaczej nigdy nie wyjdziemy z kręgu jałowych dyskusji, odmiennie definiowanych problemów i fragmentarycznych interwencji. Za dwadzieścia lat podczas konferencji i wywiadów powtarzać będą się te same żale oraz uwagi, co dziś i co dwadzieścia lat temu. Jeśli pojęć, problemów i koniecznych działań nie zdefiniuje środowisko, to znaczenia poprzesuwa i ustawi za nie kto inny: deweloperzy, politycy, internetowy komentariat.
Że można napisać w Polsce takie merytoryczne dzieło, które doprecyzuje pojęcia i pokaże alternatywne systemowe rozwiązanie, dowodzi świeżo wydana zbiorowa publikacja „Umówmy się
na Polskę”, pełna nieoczywistych, ale gruntownie przemyślanych pomysłów na reformę państwa. Teraz czas na „Umówmy się na architekturę”. Zawodowy samorząd ma chyba tyle pieniędzy,
żeby sfinansować jakiś doraźny think tank, który — na równie wysokim poziomie — popełni dzieło będące punktem wyjścia do dyskusji i zmian. Oprócz pieniędzy potrzebna będzie również
odwaga — kolejne pojęcie, którego znaczenie ostatnio mocno się zmieniło. Dziś odwagą (czasem wręcz niezwykłą) nazywa się wśród architektów normalne przedstawienie faktów opatrzone
merytorycznym komentarzem. Na razie jednak idzie lato. W kraju kultury zapierdolu miejcie odwagę porządnie wypocząć, by potem móc pomyśleć lepiej, szerzej i efektywniej. Życzę definitywnie dobrego urlopu!