Felieton pochodzi z numeru A&B 7-8|23
„Muszę przyznać, że jestem trochę rozczarowany”, podsumował dziennikarz nagrywający podcast dla pewnego polskiego festiwalu dizajnu. Rozmawialiśmy o piętnastominutowym mieście i mieliśmy poświęcić więcej czasu na temat… czasu w architekturze, ale rozmowa skręciła w stronę planowania przyszłości w Polsce. Jej obraz, co wyraziłem w wywiadzie, maluje się pod wpływem analizy danych i prognoz demograficznych raczej nieciekawie. „Liczyłem na bardziej optymistyczną, może utopijną wizję. Na takie spojrzenie ponad realiami”, dorzucił dziennikarz. Zrozumiałem, że w jego oczach byłem kimś, kto mógł oderwać się od, w domyśle, dołującej rzeczywistości — zarówno bieżącej, jak i przyszłej — i frapująco dywagować o lepszej przyszłości.
Dziennikarz był w tym oczekiwaniu uprawniony, bo znał moje projekty artystyczne, zwłaszcza Drabinę Jakubową, której tematem było dostarczanie mieszkańcom wrocławskich komunałek możliwości spojrzenia z góry na własne życie. A na dodatek, czego dziennikarz nie wiedział, za kilka miesięcy wyjdzie moja książka stanowiąca zbiór kilkunastu „utopijnych”, choć zrealizowanych i w większości długotrwałych projektów wspólnot, które tworzyły różne, czasem przeciwstawne, wizje „lepszych przyszłości”. Od czasów kontrreformacji po teraźniejszość. Tymczasem ja, zamiast poszybować między cumulusy pośród błękitu przestworzy, dołowałem przyszłych słuchaczy obrazami naszej ojczyzny wyłaniającymi się z badań demografów. Po fakcie pomyślałem, że rozumiem, ba!, identyfikuję się z potrzebą wyrażoną przez dziennikarza, który nie przypadkiem wybrał właśnie mnie, licząc, że wprowadzę optymizm do rozmowy o przyszłości. Sam chciałbym w końcu usłyszeć od kogoś, komu mogę choć trochę zaufać, że NIE BĘDZIE ŹLE! Straszny ze mnie party pooper, jak to mawiają Amerykanie.
Dlatego, żeby naprawić mój błąd (może mający miejsce pod wpływem skaczącego ciśnienia atmosferycznego?), odmaluję wizję pozytywną. A nawet za punkt wyjścia wezmę dane, które „przekręcę w dobrą stronę”, by zacytować znajomego lobbystę. Zacznę więc bardzo realistycznie. Więc idzie to tak: Gdzieś w lesie pod Bydgoszczą spada meteoryt. Wojsko, policja ani grzybiarze jakimś cudem go nie znajdują, więc przybyły do nas nie wiadomo skąd meteoryt emanuje sobie tajemniczą i potężną energią, leżąc gdzieś między paprociami. Przychodzi 23 czerwca, a z nim Noc Świętojańska. Światło księżyca pada na paprocie, ale przede wszystkim na „nasz” meteoryt. Pod wpływem zawartych w nim pierwiastków w lasach całego kraju masowo pojawiają się Kwiaty Paproci, dochodzi też do wielu niespodziewanych transformacji, w tym ustrojowych. Po pierwsze zmieniają się nasi pobratymcy, ale nie w zombiaszki, o nie, to nie hollywoodzka bajka.
Bo Polacy nagle zaczynają być dla siebie mili. Przyjaźni. Uśmiechający się do siebie i wspomagający bliźnich, nawet tych nieznanych i niepodzielających ich wierzeń czy poglądów politycznych. Emanacja meteorytu wzbudza w ich dotychczas zasuszonych jak stare śliwki sercach niewysłowione ciepło, którym obdarzają świat. Hejterzy przestają stukać w klawiatury, pisząc „Ty zdrajco, żydokomuno, pedale, ty!”. Podzieleni na pierwszy i drugi sort Polaków członkowie rodzin padają sobie w objęcia. Politycy obozu rządzącego stają się tak serdeczni i otwarci, że zaczynają, jak bez mała Benjamin Button z opowiadania Francisa Scotta Fitzgeralda, młodnieć w oczach, aż któregoś dnia zostają przyuważeni przez dziennikarzy prawdziwie publicznej telewizji, jak grają w kulki gdzieś na podwórku na warszawskim Żoliborzu. Dla odmiany politycy opozycyjni przestają myśleć dobrze tylko o sobie i własnych znajomych, traktując z czułością i poważaniem potrzeby i strachy mieszkańców najmniejszych nawet przysiółków.
Kiedy przychodzą wybory, ci, którzy, jak sami twierdzili, „zmienili panujący po 1989 roku ustrój”, spokojnie oddają władzę, bez ściem i matactw, bo są zajęci pomaganiem staruszkom i oddawaniem rodakom pieniędzy, które jakimś cudem trafiły na konta ich i ich żon. Nie inaczej dzieje się z pewną organizacją religijną, która postanawia przekazać wszystkie otrzymane od polityków środki na specjalny fundusz zwiększający zarobki lekarzy i nauczycieli oraz ratujący polskie położnictwo i psychiatrię dziecięcą. Niegdyś nienawistna, fundamentalistyczna aktywistka nagle z sejmowej mównicy nawołuje Polki, by chciały mieć wybór i zdejmuje symbole religijne ze ścian instytucji publicznych. Były muzyk, który jako ksenofobiczny parlamentarzysta stał się pośmiewiskiem mas, z zapałem naprawia swoje błędy, biorąc udział w komisji sejmowej piszącej podstawy racjonalnego i inkluzywnego programu imigracyjnego, który nie zostanie podważony przez kolejne dziesięciolecia. Prasa fotografuje go, jak odwiedzając rodzinę z Afganistanu, karmi piersią jej najmłodszą pociechę, a na jego twarzy rozlewają się rumieńce błogości.
Tymczasem zachęcone sensowną polityką socjalną i możliwością wyboru Polki decydują się na dzieci i… kolejne dzieci, wyznając reporterom: „Kurczę, w Polsce naprawdę fajnie jest mieć przynajmniej czwórkę słodkich szkrabów! A do tego dzięki przemianie ustrojowej mogę się opiekować innymi, ale i oni mną!”. Dla odmiany te, które się nie decydują na potomstwo, są zaopiekowane przez empatycznych partnerów przy pełnym przyzwoleniu własnych matek i ciotek pijących za ich zdrowie i puszczających oko w czasie rodzinnych imprez. Dokładnie tak samo zachowują się kochające rodziny mężczyzn i kobiet, którzy zdecydowali się na związek albo nawet małżeństwo w ramach własnej płci. Małżeństwo, również to udzielane przez kobiety w sutannach, a także trwały konkubinat okazują się często wybieranymi opcjami. W końcu państwo zmieniło prawo podatkowe i ubezpieczeniowe, pozwalając również parom jednopłciowym cieszyć się niższymi podatkami i korzystać z emerytur po zmarłej partnerce czy zmarłym partnerze.
Wszędzie biegają zadowolone dzieci. Nawet ich kręgosłupy są proste, bo nie muszą już nosić do szkoły podręczników. Ministerstwo Edukacji wprowadza rewolucyjne zmiany w systemie nauczania. Prace są odrabiane w szkole i tam odbywają się zajęcia pozalekcyjne. Dorośli nie muszą zwalniać się z pracy, żeby zamieniać się w szoferów dziatwy i wozić pociechy na dżudo i lekcje gry na mandolinie. Podwyżki płac nauczycieli powodują, że w szkołach państwowych chętnie uczą wysokiej klasy specjaliści. XIX wiek w edukacji ostatecznie się kończy, a małointeligentny były minister oświaty i pewna jeszcze mniej inteligentna kuratorka przyznają, że lepiej się sprawdzają, pracując na odpowiedzialnym odcinku mycia szkolnych podłóg. Za zmianami w szkolnictwie publicznym nie może nadążyć szkolnictwo prywatne — rodzą się nowe, eksperymentalne formaty nauczania. Nie inaczej dzieje się w sektorze medycznym, gdzie prawdziwy rozkwit przeżywają nowoczesne, dotowane przez państwo, technologie w walce z niepłodnością. Tak dalece, że in vitro okazuje się metodą stosowaną tylko przez zatwardziałych konserwatystów.
Jednocześnie Polacy zaczynają bardzo dbać o środowisko naturalne swojego kraju. Zarządy firm, które do tej pory truły rzeki, dziś pracują jako czyściciele nurtów i brzegów razem z byłymi członkami bojówek faszystowskich. Z tej drugiej grupy rekrutują się również zbieracze niegdyś rozrzucanych po lasach śmieci, choć to zawód zanikający, bo Polacy nagle przestają śmiecić, a na dodatek rozumieją, o co chodzi „z tym segregowaniem”. Na prośby społeczeństwa rząd ustanawia nowe tereny chronione i poddaje naturalnej rekultywacji hotele i zameczki biznesmenów, które za poprzedniego rządu zbudowano w rezerwatach. Deweloperzy i fundusze inwestycyjne zmniejszają aktywność, tworząc małoskalowe projekty o wysokiej jakości, które na dodatek są naprawdę „zielone”. Miasta, mimo raptownego wzrostu populacji, przestają się rozlewać daleko poza swój dotychczasowy obrys. Centra, a nawet przedmieścia zaczynają się dogęszczać, przy czym powstaje coraz więcej terenów zielonych. Pojawia się więcej czystego przemysłu, towary robią się coraz trwalsze, a polityka wykluczenia z rynku tandetnych towarów importowanych z krajów rządzonych przez dyktatorów uzdrawia gospodarkę i zmniejsza ilość odpadów. Nasze pralki są droższe, ale działają wielokrotnie dłużej niż kiedyś. Nagle Filip Springer w wywiadzie wyznaje, że musi zacząć pisać o nowych tematach, bo jego dotychczasowa misja się dopełniła, zarówno jeśli chodzi o estetykę, jak i o krajobraz.
„No dobrze”, powie niejedna czytelniczka i niejeden czytelnik, „a jak ta bajka ma się do naszej, architektów przyszłości?”. Już odpowiadam. Ano tak, że ludzie wciąż będą nas potrzebować, bo będziemy naprawdę zmieniać ich (i nasze!) środowisko życia na lepsze. Choć będzie nas mniej niż teraz, będziemy traktowani z większym szacunkiem. Dlaczego? Bo ludzie będą widzieli, że nie pracujemy za dwa złote dzięki ustawie regulującej nasze minimalne stawki i karzącej tych, którzy stosują praktyki dumpingowe. Stanie się to możliwe, bo — podobnie jak inni inżynierowie — będziemy wreszcie dobrze reprezentowani w sejmie, zarówno przez parlamentarzystów, z których wielu będzie architektkami lub architektami, jak i działających na rzecz zawodu lobbystów. Architekci nie będą musieli robić pięćdziesięciu projektów rocznie, żeby przeżyć, a te dwa, trzy, które będą „leżały na ich deskach kreślarskich”, będą mogły reprezentować wyższą jakość, nawet jeśli będą „tylko” remontami, bo ten rynek będzie większy niż rynek nowych budynków. Wyższej jakości będzie też reprezentacja architektów i architektek, już nie tylko od rekomendowania albo ostrzegania przed czymś, tylko od realnego działania, również dlatego, że pracujący tam ludzie będą zmotywowani dobrymi płacami, podobnie jak projektanci, a nawet zwykli praktykanci. Któregoś dnia zostaniemy zaproszeni do restauracji, gdzie niegdyś ssący naszą krew deweloper i jego prawnik będą nas przepraszać, oferować żabnicę z truflami i polewać veuve clicquot.
I to nie są żadne fantazje, mówię wam. Tak będzie! Alleluja!