Felieton pochodzi z numeru A&B 03|23
Mieszkam w kraju, w którym od 2015 roku rządzi populistyczna partia, której działania powodują, że codziennie przy porannej kawie zadaję sobie pytanie: „Co ja tu jeszcze robię?”. Prawda jest taka, że mógłbym to napisać bardziej dosadnie, odwołując się do tonu Adasia Miauczyńskiego w „Dniu świra”. Gdybym miał zrobić listę „dokonań” rządzącej właśnie grupy prawdopodobnie wszczepiony w tkankę tłuszczową na mojej piersi kardiowerter-defibrylator odmówiłby posłuszeństwa, ostatecznie wysyłając mnie na łono Abrahama.
Muszę niestety przyznać, że moja miłość do Lechistanu zawsze była raczej skromna. Najpierw było źle, bo komuna, ubecja i niekończąca się zima. W ogóle pogadanki patriotyczne w podstawówce ani WRON, ani „Zapach psiej sierści” i „Jak hartowała się stal” mi nie pomagały. Następnie było lepiej, bo pojawiła się nadzieja, bo kapitalizm, pomnik Feliksa Dzierżyńskiego zniknął, ale z drugiej strony pojawiła się mafia, bezmyślna deweloperka i dramatyczne nierówności społeczne. Potem też było OK, bo praca z ciekawymi ludźmi, bo entuzjazm eksperymentowania, ale znowu człowiek był biedny jak mysz kościelna i miał poczucie, że walczy z wiatrakami, podczas gdy cynicy jeżdżą niepolskimi furkami. Najciekawiej zrobiło się wtedy, kiedy z Polski zacząłem regularnie uciekać, ale wciąż pojawiało się pytanie, czemu do niej wracam, jeśli mnie ona tak uwiera. Pewnie najlepiej na to pytanie odpowiedział Obywatel G.C. swoją piosenką „Nie pytaj o Polskę” albo Zaucha w „C”est la vie”.
Jeśli szukać gdzieś genezy mojego wiecznego niezadowolenia, to pewnie zaczęło się od fatalnego błędu moich rodziców, którzy zamiast pilnować, żebym nigdy nie przekroczył rubieży naszego pięknego kraju i bym nigdy nie poznał jakiegokolwiek języka obcego, bez skrupułów zabrali mnie z sobą na kontrakt do Algierii. Spędzenie blisko dwóch lat nad Morzem Śródziemnym, a następnie paryskie i barcelońskie studia bezpowrotnie mnie zepsuły. Dziś, zamiast jak prezes rządzącej partii, dumnie operować jedynie językiem ojczystym, popełniam codziennie grzech czytania prasy zagranicznej w językach obco-nie-naszych. Do tego napodróżowałem się, naspotykałem ludzi zewsząd – od znienawidzonych przez prezesa i jego akolitów Złowrogich Teutonów po Aborygenów z grupy Nyoongar, bezzębnych, głosujących na Trumpa hillbillies z Tennessee i entuzjastycznych Nowych Kazachów. Miałem okazję zobaczyć, że poza Polską niekoniecznie jest pod każdym względem super i że niekoniecznie chciałbym mieszkać w każdym innym miejscu, byle nie w kraju będącym etatową ofiarą historii.
No i wyobraźcie sobie, że w ostatnim czasie rzeczywistość dostarczyła mi serii impulsów, które każą mi przynajmniej lekko korygować moje spojrzenie na Lechistan. Rok temu, po prawie trzech latach covidowej ucieczki na wieś, gdzie jak Turgieniew od imperialnej rosyjskości, tak ja mogłem odseparować się od „naszości”, i tuż po wybuchu wojny w Ukrainie pojechałem do centrum Warszawy. Poruszałem się po mieście tramwajem. Pod Domami Centrum rozbrzmiewał nie tylko język Norwida, ale też mowa Łesi Ukrainki, Nachmana Bialika czy Lwa Tołstoja. Do tego wszędzie na skuterach pomykają chłopaki z Bangladeszu i Indii. Grupki ubranych w świecące puchówki Izraelczykówi złaknionych Europy Kazachów kupowały w niedobitkach sklepów, które przeżyły pandemię. Międzyrasowe pary studentów w przejściu podziemnym pod rondem Daszyńskiego bezwstydnie obściskiwały się, szepcząc sobie do ucha zapewne sprośności w języku Szekspira (dla odmiany). Homogeniczna kulturowo i rasowo Warszawa, którą pamiętam sprzed najazdu Wietnamczyków z końca lat 80. zaczęła sprawiać wrażenie, jakby ostatecznie weszła, albo została wepchnięta, makroekonomią i geopolityką na drogę społeczeństw wielokulturowych. Albo, co zapewne nie ucieszy liderów prawicowych partii, co gorsza społeczeństw postrasowych. Ostateczny konflikt poznawczy miał miejsce w tramwaju jadącym na przez most Poniatowskiego, kiedy na przystanku, jak gdyby nigdy nic, wmaszerowała do wagonu pomarszczona Japonka z yorkshire terrierem na ręce, kłócąc się przez telefon z kimś w języku Yukio Mishimy. Czy ja jestem w Nowym Jorku, Londynie albo Paryżu, do którego Japończycy uciekają przed stęchlizną i patriarchatem swojej ojczyzny?
W zeszłym tygodniu wszedłem do baru z japońskim street foodem. Dziupla wielkości osiedlowego garażu wciśnięta między seks shopy i lombardy przy Jana Pawła (zawsze mnie zastanawiało, co by na to patron ulicy powiedział). Wdałem się w rozmowę ze stojącym za barem dwudziestoparoletnim Japończykiem w czapce dokera prawie naciągniętej na oczy. Na moje pytanie, jakim cudem razem z kumplami otworzył bar właśnie w Warszawie, chłopak odpowiedział. „Przecież tu jest przyszłość! W Japonii dobrze jest tylko dzieciom bogatych albo emerytom. Podatki nie pozwalają oddychać, kraj umiera, bo nam dzietność spada do zera. Jak tam żyć?! No to żeśmy z kolegami zdecydowali, że poszukamy FAJNEGO MIEJSCA W EUROPIE, no i padło na Polskę, BO WASZ KRAJ JEST NA WZNOSZĄCEJ!”. Wybałuszyłem oczy. „Ja wiem, że wy macie teraz tych »faszystów« u władzy i do tego mogą was z tej Europy wykopać...” — zastrzegł młodzian, prawdopodobnie nie wiedząc, że z Unii Europejskiej ogłupiali przez TVP moi kompatrioci najprawdopodobniej wypiszą się sami — „ale my tu mamy plany: założymy franczyzę, ściągniemy inwestorów z Japonii i będzie super!”. „No i pożenicie się z polskimi blondynkami?”, dodałem ironicznie. „Wiadomix!”, dopowiedział, już po Polsku, wycięty z Shibui hipster, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
Polska okazuje się dynamicznie rosnącym rynkiem pracy korporacyjnej dla ludzi zewsząd. Ostatnio spotkałem parę zadowolonych Hindusów z Bangalore pracujących pod Łodzią dla jakiegoś globalnego mastodonta. „Wiadomo, idioci zdarzają się wszędzie” — powiedział młody inżynier IT — „ale my jesteśmy zdziwieni polską gościnnością i luzem. Pogoda, fakt, trzeba się przyzwyczaić, ale wyobrażamy sobie przyszłość tutaj”. Mój rozmówca zupełnie mnie zbił z tropu, kiedy dodał, że wziął w zeszłym roku udział w obchodach Dnia Niepodległości. Razem z żoną i innymi znajomymi ekspatami z pracy szli w pochodzie. Nikt im nie nawrzucał od ciapatych ani nie sponiewierał. „Wystarczy, że masz polską flagę i się dużo uśmiechasz”. Stwierdził przy tym, że się świetnie bawił, prawie tak dobrze jak na Diwali, największym święcie hinduizmu, kiedy masy ludzi obrzucają się proszkami z pigmentami, a nierzadko również leją na siebie farby. Najfajniej było podobno, kiedy „jacyś faceci rzucali racami”. Oezu, co ze mną nie tak?
Moje zdziwienie niebywałą atrakcyjnością Rzeczypospolitej pogłębiają moi studenci. Co roku prowadzę projekt na ASK, studiach magisterskich na Wydziale Architektury w Warszawie, dla międzynarodowych studentów. Po angielsku, a jakże. Na pytanie zadane młodej Turczynce, Francuzowi, dziewczynie z Afryki Południowej czy Ukraińcowi, „Dlaczego zdecydowałaś/es się na studia w Warszawie?”, dostaję zazwyczaj powtarzalną odpowiedź: że to Europa, ale taka bardziej ludzka, bardziej swojska, tańsza. Amerykanka wprost powiedziała, że nie chce spłacać studiów przez resztę życia i że chciała „oprócz tych wszystkich cyfrowych rzeczy” nauczyć się też dobrze rysować. Fakt, kiedy pracowałem w General Electric w Louisville zobaczyłem, że inżynierom trudno jest się porozumiewać w czasie brainstormów, bo nie potrafią rysować, a modelowanie 3D w czasie rozmowy zabiera za dużo czasu.
„To nie jest tak, że ja jestem przeciw standardom socjalnym i w ogóle temu, co się udało Francuzom zdobyć za prezydenta Mitterranda, ale myślę, że my przez to jakoś straciliśmy energię. Że Francja sflaczała”, stwierdził mój student z północy Francji, dopalając przy tym peta na wydziałowym dziedzińcu. „Covid już zupełnie spuścił z nas powietrze”, dodał. „A tu jest napięcie, tarcie jakieś. No i świetne imprezy!”, dorzucił, a ja zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma na myśli marszu niejakiego Bąkiewicza w czasie wspomnianego już Dnia Niepodległości.
Może ja sobie rzeczywiście zdemonizowałem ten kraj, bo jestem prawdziwym malkontentnym polaczkiem, nieodrodnym synem tej ziemi, który zamiast skupić się na pozytywach, daje się omotać mediom złymi niusami o różnych Czarnkach i Ziobrach? Zamiast odpowiednio zmrużyć oczy i patrzeć na zieleń, chodzę struty brzydotą polskiego krajobrazu kulturowego? Zamiast cieszyć się rozkwitem literatury i filmu, który właśnie przeżywamy, zapewne z powodu wzmiankowanego już napięcia, załamuję ręce nad niskim poziomem czytelnictwa i popularnością jakiegoś Zenka Martyniuka? A może po prostu nie jest aż tak źle? I może, kto to wie, jakimś cudem, wbrew nam samym, będzie jednak jakoś lepiej? Trochę, relatywnie, stosunkowo przynajmniej...