Katarzyna: A jak to jest z kwestią odpowiedzialności architektów w kontekście wpływu na świat, na to, jak żyjemy, kształtowania naszych postaw, wprowadzania innowacji?
Grzegorz: Architekci czują się bezsilni, o tym pisze na przykład Reinier de Graaf. To zapewne wynika z bardzo usługowego charakteru tego zawodu. Jeśli porównać jego wygląd teraz i pięćdziesiąt lat temu, to oczywiście zawsze byli architekci usługowi, rzemieślniczy, komercyjni, ale ogólnie przydawano architektom ogromną sprawczość i oczekiwano od nich rozmachu i innowacyjności. To potem przyczyniło się do krytyki tego zawodu — architektura bardzo uwierzyła w swoją sprawczość i łatwo było architektów krytykować za ich demiurgiczne zapędy. Teraz wahadło wychyliło się w drugą stronę — to jest zawód bardzo usługowy, skrępowany. Architektura jest też szalenie zestandaryzowana. Wydawało się, że po upadku modernizmu i doszczętnym skrytykowaniu standaryzacji architektura powinna się mienić różnorodnością, ale przez zglobalizowanie kapitału, który płaci za architekturę, nieskrępowany przepływ wzorców, nieograniczoną dostępność materiałów w skali świata jest zupełnie odwrotnie. Pandemia i ostatnie zawirowania logistyczno-transportowe tą dostępnością zachwiały, ale nadal żyjemy w rzeczywistości, kiedy wszystko w jednym punkcie na świecie można zrobić tak samo, jak w innym punkcie. Do tego dochodzi standaryzacja na poziomie narodowym, unijnym, globalnym. Kiedy buduje się jakieś lotnisko czy stadion, to od razu w internecie wybucha oburzenie, że na drugim końcu świata jest takie samo. Moim zdaniem nie da się tego uniknąć. Takie obiekty jak międzynarodowe lotniska czy międzynarodowe areny sportowe, są projektowane pod bardzo uśrednione światowe wymogi związane z bezpieczeństwem, wymogami międzynarodowych federacji, transmisji telewizyjnych i internetowych, co generuje jednakową architekturę. To ciekawe koło, które architektura zatoczyła, jeśli chodzi o oryginalność i innowacyjność. Tak naprawdę pojedynczy architekt bardzo mało może nowego powiedzieć w swoim projekcie, bo jest uwiązany różnymi czynnikami i do tego jeszcze armią konsultantów, zwłaszcza w dużych, ale też mniejszych projektach. Wchodzi na przykład pożarnik, który może dowolnie przestawiać projekt, bo to on najlepiej zna i interpretuje przepisy. Tak samo specjaliści od oświetlenia, którzy mają swoje oprogramowanie do symulacji i oni są kolejnymi kapłanami, wydzierając kawałek kapłaństwa architektom. Kiedyś architekt trzymał w rękach te wszystkie nitki, albo przynajmniej udawał, że trzyma, i taki miał wizerunek publiczny — że doprasza branżystów i uzgadnia, co oni mogą wnieść do projektu. Dzisiaj architektom bardzo mało zostało z tej sprawczości, dlatego że nasze społeczeństwa żądają bezpieczeństwa i obudowują wszelkie dziedziny życia milionem regulacji, przepisów i mechanizmów kontrolnych. Mark Fisher w książce „Realizm kapitalistyczny” pisze o inwazji biurokracji, którą od kilkunastu lat mamy w naszym niby liberalnym świecie. Przede wszystkim pisze o zbiurokratyzowaniu szkół i uczelni, ale siatka tabelek i przeróżnych wykresów wokół nas jest coraz ciaśniejsza. Architektura cierpi na chorobę uwierzytelniania — wszyscy chcą spać spokojnie, mając wszystko podpisane, stąd problem puchnącej dokumentacji projektowej. Ten sam budynek zbudowany dwadzieścia albo pięćdziesiąt lat temu miałby kilka razy mniej rysunków i załączników.
Przedszkole Publiczne nr 6 KIDO, Aleksandrów Łódzki, proj.: xystudio
fot.: Stan Zajączkowski
Katarzyna: Sprawczość architekta jest niewielka, czy zatem ma sens walka z systemem, aktywizm architektoniczny?
Grzegorz: Aktywizm na pewno jest potrzebny, nie dziwię się jednak, że tak mało architektów się nim zajmuje. To wynika z totalnego urynkowienia zawodu. Wszyscy są bardzo zajęci, mają do utrzymania firmy i mało kto ma czas i komfort, aby móc się narażać. Bardzo szanuję na przykład to, że Maciej Miłobędzki czy Jerzy Szczepanik-Dzikowski z JEMS-ów mają już taką pozycję, że nie boją się powiedzieć czegoś niewygodnego, dosadniej pewne rzeczy nazwać w wywiadach czy wypowiedziach publicznych, ale większość architektów nie może sobie na to pozwolić. Ja mam na przykład ten komfort, że w ogóle nie projektuję, mogę mówić, co chcę, jestem niezależny finansowo i instytucjonalnie, ale ile osób w Polsce może sobie na to pozwolić? Tym bardziej podziwiam, jeśli ktoś jednak zabiera głos. Agata Twardoch świetnie, przystępnie opowiada o alternatywach dla komercyjnej mieszkaniówki. Dominika Janicka i inne projektantki tworzące Bal Architektek konsekwentnie przypominają o roli kobiet w architekturze i walczą o słowo „architektka”.
osiedle Nowy Strzeszyn, Poznań, proj.: Insomia
fot.: Tomasz Hejna Lagomfoto
Katarzyna: Czy architekci czują na sobie brzemię odpowiedzialności, na przykład za ład przestrzenny? Wydaje się, że społeczeństwo oczekuje, że architekt powinien działać, a z drugiej strony jego sprawczość jest niewielka.
Grzegorz: Tak, społeczeństwo tego oczekuje, chyba pokutują resztki wiary w sprawczość architektów i demiurgiczny wizerunek, poza tym architekt to często ten, który daje twarz temu, co zostało zbudowane. Myślę, że architekt w każdych warunkach powinien rzetelnie i odpowiedzialnie wykonać swoją pracę, więc nie powinien robić rzeczy brzydkich, złych i łatwo się psujących. Halina Skibniewska, z którą miałem szczęście zetknąć się na uczelni pod koniec jej życia, powtarzała, że architekt zawsze pracuje w jakichś ryzach, zawsze jest skrępowany, zawsze jest za mało pieniędzy i czasu. Sztuką jest wnieść, jak to mówiła, wartość dodaną w postaci pomysłowości, zaradności, świadomości projektowej. Inaczej mówiąc, te same pieniądze można wydać mądrze i głupio, a architekt powinien przede wszystkim dbać, aby zasoby, które dostał do rozporządzania w ramach budżetu, spożytkować mądrze. Ostatnio jestem pod wrażeniem osiedla na Nowym Strzeszynie w Poznaniu, projektu pracowni Insomia. To gęsta zabudowa w typie mieszanym, dwurodzinnym, szeregowym. Ewidentnie udało się tu wycisnąć dużo PUM-u, ale ta gęstość została zamieniona w atut, w pewną przytulność, kameralność. Nie tylko dzięki mądremu porozsuwaniu brył, ale też dzięki różnorodnemu i niemal obsesyjnie drobiazgowo zaprojektowanemu detalowi.
osiedle Nowy Strzeszyn, Poznań, proj.: Insomia
fot.: Tomasz Hejna Lagomfoto
Katarzyna: Czy architekci powinni stawać się liderami lokalnych społeczności w dyskusjach o jakości przestrzeni, zwłaszcza mając na uwadze niski poziom partycypacji społeczeństwa w życiu publicznym?
Grzegorz: Poza granicą działki, którą właśnie zagospodarowuje, architekt ma bardzo mało do powiedzenia, ale lokalne organizacje architektoniczne powinny się wtrącać w lokalne sprawy. Głos trzeba zabierać, inna kwestia to to, czy architekci będą słuchani. Rozumiem też, że ludzie mają swoją pracę i chcą po niej mieć wolne, że architekt jest takim samym obywatelem jak każdy inny. Oczywiście ma wiedzę, która pozwoliłaby mu podsunąć coś mądrego i te procesy moderować czy im przewodzić, ale nie chciałbym stawiać nikogo pod ścianą i mówić: musicie się angażować. Może dlatego, że skończyłem czterdzieści lat i mam poczucie, że żaden przeżyty dzień nie zostanie mi zwrócony. Coraz bardziej rozumiem ludzi, którzy wolą się skupić na swoim ogródku i na tym, żeby swoje życie dobrze przeżyć, a nie patrolować świat. To jest konkluzja Kandyda po doświadczeniach, jakie zebrał na kartach książki. Kiedyś odbierałem tę postawę jako przejaw egocentryzmu, ale ostatnio dotarło do mnie, że chodzi o odpowiedzialność za swój odcinek.
Katarzyna: Czy dostrzega Pan rozdźwięk pomiędzy tym, czego studenci architektury uczą się na uczelniach, a tym, co jest możliwe w prawdziwym życiu? Przykładowo uczenie się, jak projektować osiedla społeczne, których potem nie zrealizują, w przeciwieństwie do tych, na które jest zapotrzebowanie rynkowe?
Grzegorz: Ten problem trwa od stu lat. Jak spojrzeć na projekty studenckie sprzed wojny, to też znajdą się tam projekty typu luksusowy hotel na pięćset osób czy dom dla astronoma. Do uczelni trzeba wpuścić więcej życia, choć nie wiem, czy akurat w postaci tematyki projektów. Myślę, że najwięcej jest do zrobienia w kwestii komunikacji. Na każdym poziomie. Polskie uczelnie, podobnie jak szkoły przedmaturalne, opierają się na konkurencji, na indywidualnej walce o punkty i oceny, tymczasem architektura jest grą zespołową. Oczywiście niektórzy pracują jedno- czy dwuosobowo do końca życia, na przykład wnętrzarze czy projektanci małych domów. Ale nawet w pracy na małą skalę trzeba umieć rozmawiać z klientami czy wykonawcami. Tymczasem na uczelni pracuje się głównie indywidualnie, a nie grupowo. Komunikacji nie ma, a bardzo by się przydała — myślę, że ona by pomogła w powstawaniu lepszej architektury. Architekci często dramatycznie nie potrafią wytłumaczyć, co im chodzi po głowie. Są nauczeni tego, że mają idee, które są oparte na wartościach, ważnych tylko dla naszego zawodu, a nie na wartościach i języku, jakim się posługuje druga strona — klient, wykonawca, odbiorca. Pod koniec listopada, w ramach projektu Akademia Architektury, poprowadziłem warsztat z pisania dla studentów. Starałem się w ciągu kilku godzin przekazać, że są różne poziomy komunikowania o architekturze. Inaczej się pisze krytykę budynku do prasy, a inaczej, kiedy się sprzedaje ideę w konkursie architektonicznym, a jeszcze inaczej, kiedy się chce przekonać klientów lub użytkowników. Ich najbardziej interesuje, czy budynek odpowie na ich potrzeby, a nie na idee projektujących. Okazało się też, że to jest studentom bardzo potrzebne i tego nikt nie uczy. Ja miałem szczęście, że na pierwszym roku studiów trafiłem losowo do prof. Ewy Kuryłowicz na zajęcia z projektowania — jako jedna z nielicznych wymagała czytania i pisania, głębokiego uzasadniania swoich pomysłów, mówienia, o co w nich chodzi.
Katarzyna: A czy problemy z komunikacją tyczą się tylko polskich uczelni, czy w ogóle architekci mają z tym problem?
Grzegorz: To nie jest tylko polski problem. Myślę, że to narosło przez lata. W miarę jak architektom na świecie ubywało sprawczości, coraz większa była potrzeba kapłaństwa — tworzenia wokół siebie aury sekretnej wiedzy. Stąd żargon, który jest niezrozumiały dla odbiorców. Nad językiem, aby być skutecznym, trzeba pracować.
Katarzyna: Dziękuję za rozmowę.