Formuła miasta-domu
— nowy początek architektury
[materiał oryginalny A&B 12'2019]
Ta historia często powraca do mnie i wciąż nabiera nowych znaczeń. Oto wynajmowałem kiedyś dom wśród wąskich uliczek starego miasta w Queretaro. Z lotniska w mieście Meksyk wiózł mnie do niego uniwersytecki kierowca uniwersyteckim (jak to w Meksyku) garbusem…
Po trzech godzinach zatrzymaliśmy się pod domem przy ulicy Melchor Ocampo. Architekt, który zaproponował mi wynajem, czekał na nas na wąskim chodniku. Po przywitaniu, gdy już wyciągał w moim kierunku dłoń z kluczem, nagle ją zatrzymał i cofnął.
— Zanim się tu wprowadzisz, musisz wiedzieć, że to jedyny dom w Queretaro z czterema oryginalnymi lampami Noguchiego.
— To najlepsze zaproszenie, jakie mogłem sobie wyobrazić.
Teraz klucz dotarł do mojej ręki. Innes obserwował moje ruchy. W ciemności ulicy na środku pomalowanych na czarno żelaznych, dwuskrzydłowych drzwi wypatrzyłem kłódkę miedzianego koloru. Wsunąłem klucz. Zamek ustąpił z kliknięciem. Zdjąłem kłódkę i chwyciłem za klamkę.
— Uważaj, za drzwiami są dwa schodki.
Prawe skrzydło zaskrzypiało, ostrożnie zszedłem w dół. Byłem w salonie: naprzeciw mnie wielki stół do pracy, dalej po lewej niski stolik do kawy, sofy, równie niskie półki z książkami i — tak, tak — cztery wysokie od podłogi do sufitu, płonące papierowym światłem lampy Noguchiego ustawione w czterech narożnikach pomieszczenia.
— Hey Innes, thanks for such an atmosphere…
— You welcome, Jacek. Have a great time here.
Kierowca był już zmęczony, Innes spieszył się do domu. Pożegnaliśmy się. Waliza stała zaraz za schodami. Przesunąłem czarną zasuwę drzwi, trzasnęła metalem o metal. Zostałem sam.
Na ścianie oddzielającej salon od ulicy w sporej odległości od drzwi było jeszcze okno, po hiszpańsku zakratowane. W przeciwległej ścianie, po drugiej stronie salonu, pomiędzy stołem i kawowym stolikiem, było szerokie przejście do następnego pomieszczenia. Tu nie było drzwi, a gliniany mur, który te pomieszczenia rozdzielał, miał niemal metr grubości. Za przejściem powała była już niżej. Po lewej stronie, jakby zatopiona w ścianie, znajdowała się drewniana szafa, a po prawej stało jedynie sporej wielkości łóżko. Na osi przejścia przez gruby mur, w kolejnej ścianie były drugie już podwójne żelazne drzwi. Były otwarte, a za nimi, pewnie siedem centymetrów niżej, niewielkie patio, które w porze deszczowej wypełniało się siedmioma centymetrami wody. Po jego prawej stronie — wnęka pod dachem rozpiętym nad kuchnią, dalej łazienka; po lewej stronie zamknięty drzwiami lamus i dalej betonowa forma do prania, z basenem i tarą. Patio zamykał mur tej samej wysokości co przylegające do niego pomieszczenia. Nad wszystkim górował zardzewiały baniak na wodę.
— To stary, rzemieślniczy dom — wyjaśniał Innes następnego dnia przy śniadaniu w domu, który razem z żoną zbudowali poza miastem — tak kiedyś ludzie zaczynali życie w mieście. Mieli duże pomieszczenie do pracy przy samej ulicy, za nim minimum przestrzeni do codziennego życia.
— Nic więcej mi tu nie potrzeba. Szkoda tylko, że uniwersytet nie jest dwie przecznice stąd.
— Uniwersytet nie, ale nasza zaprzyjaźniona restauracyjka tak. Ach, ale pamiętaj, nie nazywaj jej restauracją. Mów: galeria. Kucharz, który ją prowadzi, mówi, że uprawia sztukę lunchu, rzeczywiście wieczorami udostępnia pomieszczenie artystom na wystawy.
Gdy Innes wręczał mi klucze do swojego miejskiego domu, był styczeń. W nocy temperatura spadała do zera, a jedynym ogrzewaniem w całym domu było słońce, które rano pojawiało się na szczycie ściany patio i baaardzo powoli schodziło w dół ku zimnym po nocy krzesłom. Któregoś dnia wpadłem na prawdziwie urbanistyczny pomysł, że na pobliskim placu słońce musi być od samego świtu, bo domy zasłaniają na pewno jedynie część jego miejskiej podłogi. Dumny z pomysłu-opartego-na-wiedzy zatrzasnąłem kłódkę na drzwiach i skulony chłodem poranka poszedłem na najbliższy plac. Miałem rację. Tyle, że nie ja jeden. Plac pełen był mieszkańców, a najlepsze miejsca na ławkach zajmowali ci, którzy decyzję podjęli poprzedzającego wschód słońca wieczoru.
Dzisiaj myślę o małych domach w małych miastach w Europie, w Polsce. Jak dobry to wzór, jak dobrze przemyślany. Mały dom w centrum miasta, który pomaga ci zarobić na życie i na utrzymanie samego domu. Mały dom, który jest blisko ludzi, twoich potencjalnych klientów. Mały dom, który jest częścią tego wszystkiego, co daje miasto: przyjaciele, zaprzyjaźnione miejsca, restauracyjki, gorący porannym słońcem plac. Dzisiaj cieszymy się z dobrego transportu w obrębie miasta, kochamy swoje rowery. A może powinniśmy powrócić do formuły miasta-domu, po którym — w którym! — chodzimy piechotą, które jest nasze wspólne, w którym zamieszkujemy jedynie superprywatny salon z miejscem do pracy, z małą sypialnią i maleńkim patio. Miasto, w którym mamy ulubioną restauracyjkę pełną przyjaciół, które swoim chłodem decyduje o mocy poranka, o mocy nowego dnia. Miasto domów, które decyduje o nowym początku architektury.
***