Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize
Konkurs „Najlepszy Dyplom ARCHITEKTURA”

Wielka polityka

23 lipca '21

felieton Jakuba Szczęsnego z numeru 7/8 A&B


Pamiętam taki obrazek: monsieur Abderzac dziwnie zgięty w pół raz to łypie przez dziurkę od klucza, raz to wtula w nią ucho. Abderzac, metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a w zasadzie w wełnianej mycce, jest śmiesznie pomniejszony skalą dwuskrzydłowych drzwi sali konferencyjnej, która za czasów, gdy Albert Camus pisał w naszym hotelu „Zaślubiny w Tipasie” była zapewne osobną jadalnią.

Należący do algierskiego ministerstwa kultury Beau Rivage, trudno o banalniejszą nazwę dla kolonialnego hotelu na urokliwym wybrzeżu, jest w całości zasiedlony przez polskich architektów i inżynierów pracujących nad renowacją zespołu cytadeli w Algierze. Jest rok 1983. Rezydenci plotkują, że Algierię ma odwiedzić Jurij Andropow, pierwszy sekretarz Kraju Rad. Do Beau Rivage przyjeżdża w niedzielny poranek jakaś ważna figura z polskiej ambasady w towarzystwie sekretarza i dwóch jowialnych panów w ciemnych okularach. Goście i polskie kierownictwo zasiadają na krytych absurdalnym czerwonym skajem fotelach i kanapach sali konferencyjnej. Mam dziesięć lat, pomagam w kuchni, żeby zarobić na zawierające gadżety francuskie pisemka „Pif”, które co wtorek kupuję za dwa dinary w kiosku przy głównym deptaku. Natykam się na Abderzaca w ciemnym dusznym korytarzu, niosąc gar, w którym mamy przygotować frytki na powoli zbliżający się obiad. „Tout va bien, monsieur Abderzac?” („Wszystko w porządku, panie Abderzac?”) pytam, stawiając gar na grubej, pachnącej kurzem wykładzinie. Zaaferowany człowieczek dopiero po chwili odkleja oko od dziurki i obraca głowę w moją stronę. Jego twarz pokrytą siwym zarostem zdobi przyjacielski uśmiech. „Tout va bien, mon petit, c’est juste la grande politique que je suis!” („Wszystko w porządku, mój mały, ja tylko śledzę wielką politykę!”). Serdeczny był człowiek z tego Abderzaca. Każdemu pomógł, parzył świetną kawę po turecku, dzieciom i paniom rozdawał rachatłukum, a ludzie łatwo przed nim otwierali serca. Był człowiekiem od wszystkiego, a przy okazji, jak głosiła wieść gminna, był również „człowiekiem ministerstwa”, choć podejrzewam, że chodziło o zgoła inny resort niż ministerstwo kultury.

Powoli kończył się wiek dwudziesty. Czas ludzi zaplątanych w politykę. Czas masowych ofiar, dylematów moralnych, karier cynicznych aparatczyków i odważnych pułkowników. Galeria dwóch wielkich wojen i setek mniejszych, przegląd spektakularnych upadków kolonialnych imperiów i entuzjazmów tworzenia nowych tożsamości, jak to się działo na przykład w Algierii. Związek Radziecki tonął w długach wywołanych wojną w Afganistanie, zupełnie jak kiedyś Korona Brytyjska. Radzieckie bazy rakietowe, w tym znajdująca się w pobliskim mieście Cherchell, powoli przestawały mieć sens. Szło nowe, jak zawsze nieznane, ale już wyczuwalne. Pod koniec swoich algierskich kontraktów rezydenci hotelu stawali przed nieuchronnym wyborem. Mogli wrócić do kraju, wprawdzie z dewizami, ale zawsze był to ten sam, smutny zaścianek. Co bardziej zdeterminowani szukali drogi na zewnątrz — w wielki świat, do którego Algieria była tylko przedsionkiem. Kilkorgu udało się załapać w działających tu firmach kanadyjskich i francuskich. Do Polski wpadali już potem tylko po to, żeby odwiedzać rodziny. Jednak większość wróciła do culmannów i desek kreślarskich w państwowych biurach więdnącej PRL, które niedługo potem zamknięto lub sprywatyzowano. „Nowe” rzeczywiście przyszło, niosąc wiarę w „koniec historii” i nibyszczęście nibyogólnodostępnej konsumpcji, która miała odsunąć na dalszy plan wielką politykę, a wraz z nią zarządzanie strachem i nienawiścią. Zielonkawy Rambo z kopiowanej w nieskończoność kasety VHS przyniósł nam w końcu, jak jakiś Died Maroz, smak McDonalda, łyse pały gangsterów z Pruszkowa i kult samochodu.

Moi rodzice zdecydowali się wrócić. Skończyłem kolejne szkoły, śledząc w coraz większych telewizorach ministra Wilczka, rozstrzelanie Ceaușescu, upadek muru berlińskiego i rewoltę Janajewa, na chwilę przywracającą we mnie strach przed historią, która mogła wrócić i położyć swoją paskudną łapę na moim kraju i, siłą rzeczy, na mnie. W tamtym czasie dla mnie, pogrążonego w fantazjach rysowania, rzeźbienia i robienia makiet, polityka praktycznie nie istniała, szczególnie nie w kontekście architektury. Socrealizm, wizje włoskich racjonalistów i Speera czy rewolucyjne fantazje Boullée pozostawały zamknięte w albumach na półkach biblioteki moich rodziców. Ważniejsze było tworzenie, słuchanie muzyki, spędzanie czasu z rówieśnikami. Nawet manifestacja Pomarańczowej Alternatywy na placu Dzierżyńskiego, w czasie której dostałem od zomowca pałą przez plecy, była entuzjastycznym doznawaniem młodości, a upadek pomnika Krwawego Felka jedynie zmianą miejskiego dekoru. Rozognieni zeloci polityczni, zwłaszcza wyznawcy Leszka Moczulskiego wydawali mi się ostatnim żałosnym znakiem nawet nie XX, a XIX wieku, zamykającym dwieście lat dziejowego fakapu i lepienia krzyży z chleba w podziemiach warszawskiej Cytadeli.

 
ciąg dalszy na następnej stronie

Głos został już oddany

BIENNALE YOUNG INTERIOR DESIGNERS

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE