Konkurs studencki na najciekawszy projekt przestrzeni do mieszkania
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Kto nie chciałby zaprojektować rezydencji bez ograniczeń budżetowych?

09 stycznia '25

Zacząłem zbierać materiały do nowej książki, w której jeden z wątków będzie dotyczył tego, jak mieszkał António de Oliveira Salazar, panujący niemal cztery dekady portugalski dyktator, a przy okazji profesor ekonomii. Jak na standardy historycznych satrapów Salazar mieszkał dość skromnie w kupionym przez państwo „kieszonkowym” pałacyku São Bento na wzgórzach lizbońskiej dzielnicy Estrela. Do dziś ten kwadratowy, pięcioosiowy i dwukondygnacyjny budynek otoczony cienistym parkiem jest oficjalną siedzibą portugalskich premierów, choć po prawdzie bliżej mu do eleganckiego pawilonu ogrodowego niż reprezentacyjnej siedziby premierów najdłużej funkcjonującej europejskiej potęgi kolonialnej.

Postać Salazara zaintrygowała mnie, bo w jego stosunku do codzienności przenikają się dwa tematy mocno mnie interesujące, czyli potrzeba skromnego życia i rola luksusu jako narzędzia autoreprezentacji, a prościej mówiąc tego, jak chcemy pokazywać nas samych światu. Salazar, jak się okazuje, nie lubił złota (tę predylekcję zostawiał duchownym, jako wręcz fanatyczny katolik) ani czegokolwiek, co nazwalibyśmy dzisiaj blinkiem.

Po pierwszej jeździe był podobno zniesmaczony liczbą gadżetów umieszczonych w rządowym Mercedesie-Benz 770 Grosser, którego dla niego zamówiono u producenta, dlatego samochód od 1930 roku aż do rewolucji goździków stał w garażu. Spał Salazar samotnie, jako stary kawaler „całkowicie poświęcony sprawie ratowania państwa” (co wam to przypomina?) w lnianej pościeli uszytej przez jego matkę, prostą chłopkę z położonej o 200 kilometrów na północ od stolicy wsi.

W przeciwieństwie do większości narcystycznych dyktatorów nosił szare trzyczęściowe garnitury, nienawidził publicznych wystąpień i najchętniej przesiadywał w swoim gabinecie albo czytał w ulubionym fotelu, ewentualnie latem doglądał produkcji wina w należącej do niego niewielkiej winnicy. Nie kupował rzeczy, żadnych rzeczy, jak pewnie niemała rzesza starszych, samotnych mężczyzn, a całe jego materialne otoczenie, może poza książkami, było „gotowe” i doglądane przez oddaną ochmistrzynię.

Salazar raczej korzystał z całego tego entourage'u jak z reprezentacyjnych akcesoriów władzy, uznając je za cenę sprawowania swoich obowiązków, a czasem za przydatne narzędzia, nad których zdobyciem nie trzeba się było głowić. W końcu trzeba było na czymś spać, przy czymś zjeść, gdzieś poczytać Machiavellego (którego często cytował) i gdzie postawić zdjęcie inspirującego przyjaciela w postaci Benito Mussoliniego. Zdjęcie zresztą po wygranej aliantów wylądowało ostatecznie pod Salazarowym biurkiem, w końcu Portugalia stała się przyczółkiem wpływów militarnych Stanów Zjednoczonych, a w rezultacie jednym z państw założycieli Paktu Północnoatlantyckiego. Nie dajmy się jednak zwieść: profesor nie był miłym misiem. Rządził żelazną ręką przy pomocy armii i bezwzględnej tajnej policji PIDE, która (jeśli wierzyć historykom) zamordowała wprawdzie „tylko” sześćdziesiąt osób, ale „za to” złamała życie tysiącom torturowanych i sekowanych opozycjonistów. Kilkadziesiąt lat po śmierci dyktatora na ścianie jego rodzinnego domu ktoś przybił tabliczkę z napisem: „Tu urodził się 2 kwietnia 1889 roku doktor Oliveira Salazar, dżentelmen, który rządził, ale nigdy nie kradł”. Być może profesor rzeczywiście nie kradł: jeśli tak, to był on bardzo odosobnionym przypadkiem pośród ludzi władzy w ogóle, a wśród dyktatorów w szczególności.

Zupełnie inaczej sprawy mają się, jeśli chodzi o Władimira Putina, który, można powiedzieć, jest najlepszym wyznacznikiem reguły na temat umiłowania pieniędzy przez władzę. Dla przypomnienia, rosyjski dyktator od dwudziestu pięciu lat wprowadza w życie ustrój nazwany kleptokracją służący radykalnemu zawłaszczeniu każdego przejawu życia gospodarczego kraju, a w efekcie skrajnej centralizacji przepływu pieniądza. Putin ukrócił działalność wszelkich mafii, jednocześnie je przejmując, założył fundację kładącą łapę (w postaci 7 procent) na wszystkim, co importowane do Rosji i de facto sprywatyzował każdą przynoszącą zysk działalność w ramach podmiotów sektora publicznego: od firm wydobywczych po fabryki broni. Jego działalność stała się wzorem dla rzeszy naśladowców z węgierskim lojalnym przyjacielem Viktorem Orbánem na czele. Jednocześnie Putin posługuje się narracjami godzącymi w elity, powoli dążąc do ich całkowitego zastraszenia i zlojalizowania, w czym pomaga mu oczywiście obecna wojna. I tak ludzie demonstrujący przeciwko jego polityce zostali swego czasu określeni przez kremlowską propagandę jako „elity w futrach”. Jednocześnie „car” Putin jest prawdopodobnie najbogatszym człowiekiem na świecie, wycenianym na 70 miliardów dolarów, lecz jego fortuna pozostaje większości Rosjan nieznana, jako że oficjalnie władca jest skromnym, oddanym krajowi biurokratą. Przeciętny Rosjanin nie może się więc dowiedzieć o projektowanej przez „biednego włoskiego architekta” (jak z przekąsem o sobie mówi nadworny architekt Putina i jego otoczenia Lanfranco Cirillo) megasiedzibie Putina w pobliżu miejscowości Gelendżyk nad Morzem Czarnym, przy której blednie ostentacja rezydencji Donalda
Trumpa w Mar-a-Lago.

Zwykły rosyjski obywatel nie może też wiedzieć o superjachcie Szeherezada za 500, a jak mówią ci, którzy go odwiedzili, raczej za 750 milionów dolarów. Ani o Kosatce, mniejszym jachcie za milionów raptem 100 oraz pozostałych dwóch jednostkach, między którymi porusza się dyktator. W każdym wypadku własność jest albo niepewna, albo przypisana do lojalnych wobec „cara” nababów. Jeśli wierzyć niedyskrecjom gości Putina, Szeherezada jest festiwalem kiczu i hucpy, w której clou programu stanowią złote miski ustępowe, takież trzymadełka do papieru toaletowego, samopoziomujący stół do bilarda, któremu nie straszny sztorm, wykładany karraryjskim marmurem dwudziestopięciometrowy basen (w końcu o kondycję karateka dbać musi nawet na środku morza!), który, nawiasem mówiąc, objawia się gościom po podjechaniu pod sufit kryjącej go platformy stanowiącej parkiet sali tanecznej. Drugi, zewnętrzny basen ma też pompowaną zjeżdżalnię i jacuzzi, choć jacuzzi to już oczywiście artykuł podstawowy dla każdego nowobogackiego. Nie sposób prawdopodobnie wymienić wszystkich ruchomych i nieruchomych „met” Putina nie tylko z powodu nieskończonych możliwości finansowych, ale i zagmatwanych relacji własnościowych przykrytych spółkami z rajów podatkowych i zmową milczenia obowiązującą jego otoczenie.

Weźmy chociażby pałac na wzgórzu La Roca del Rey w miejscowości La Zagaleta na hiszpańskiej Costa del Sol, o estymowanej powierzchni jedynych 4000 metrów kwadratowych. Putin wybrał ponoć tę lokalizację namówiony przez byłego mera Moskwy, Jurija Łużkowa, który obok miał swoją dyskretną chatkę (podobnie jak Rod Steward). Jeśli wierzyć dziennikowi lokalnemu „La Opinión de Málaga”, „car” kilkukrotnie osobiście wizytował budowę, oczywiście incognito. Ale, znowu, nawet ta informacja jest trudna do potwierdzenia, w czym pomagają na pewno wysiłki FSB i rzeszy rosyjskich dyplomatów.

W wypadku Putina mamy więc dwie rozbieżne wizje reprezentacji: jednej stworzonej przez państwową propagandę, która w żadnym wypadku nie wspomina o bajecznym bogactwie lidera, i drugiej, która bazuje na wtajemniczeniu zaproszonych „ludzi wpływu”. Znajdują się wśród nich ponoć amerykańscy lobbyści i politycy (a nawet dzieci polityków, jak Hunter Biden), rządzące głowy państw, gwiazdy kina i damy do towarzystwa, bo w końcu trudno sobie wyobrazić superjachty bez bunga-bunga, by zacytować pojęcie wymyślone przez Silvio Berlusconiego, wieloletniego przyjaciela i admiratora rosyjskiego satrapy.

Chyba że się mylę i oni tam razem się modlą i czytają encykliki Piusa XIII, jak opisany przeze mnie na początku profesor António Salazar, który przy Putinie wychodzi na niepotrafiącego cieszyć się życiem, nudnego prowincjusza, mieszkającego na dodatek w przykurzonej klitce pośród mebli odziedziczonych po poprzednim właścicielu. Z dwojga złego wybieram Salazara z jego obsesją wstrzemięźliwości, choć, kurczę blade, kto z czytających te słowa architektów nie chciałby zaprojektować rezydencji bez ograniczeń budżetowych? W końcu raz się żyje, bracia i siostry!

 
Jakub Szczęsny

więcej: A&B 3/2024 – Architektura mieszkaniowa,
pobierz bezpłatne e-wydania A&B 

Głos został już oddany

Okna dachowe FAKRO GREENVIEW – nowy standard na nowe czasy
Okna dachowe FAKRO GREENVIEW – nowy standard na nowe czasy
Lakiery ogniochronne UNIEPAL-DREW
System kontroli dostępu RACS 5
INSPIRACJE