Felieton z numeru A&B 12|2022
Kiedy otrzymałem propozycję napisania felietonu do grudniowego A&B, zgodziłem się bez wahania. Problemem była tylko... całkowita swoboda wyboru formy, długości i tematu mojego tekstu. Każdy architekt wie, że im więcej ograniczeń, uwarunkowań, zakazów, nakazów, kontekstów do uwzględnienia, tym lepiej się projektuje — a kiedy dostajemy pustą działkę, na której możemy zaprojektować, co tylko nam w duszy gra — wtedy zaczynają się problemy.
Jest oczywiście wypróbowana metoda na brak ograniczeń — należy sobie je stworzyć. Rysując budynek na środku pięknej łąki wymyślamy sobie cokolwiek — historię, narrację, ideę, algorytm, który poprowadzi nas krok po kroku do finalnego sukcesu. Pomocna może być np. technologia — wymyślamy sobie, że dom ma być betonowy, ceglany, drewniany, gliniany — i już mamy samograj! Albo jeszcze lepiej — tak długo analizujemy najbardziej nawet nudny i jałowy kontekst, aż się w końcu czegoś zawsze dogrzebiemy — podziemnych wyrobisk pokopalnianych, śladów błota z pobliskiej kopalni iłu, odległych o 10 kilometrów stanowisk rzadkiej fauny lub flory, czy genezy nazwy sąsiedniej miejscowości. Wtedy uczepiamy się tego i voila — koncept gotowy!
Jak postanowiłem — tak zrobiłem. Sięgnąłem po plik ostatnich numerów A&B, żeby zorientować się w tymże właśnie kontekście. Szczególną uwagę poświęciłem felietonom, bo przecież stałymi felietonistami A&B są moi serdeczni druhowie — Kuba Szczęsny i Kuba Głaz. Lubię ich, szanuję, podziwiam — ale szczerze mówiąc — większości z ich tekstów do tej pory nie przeczytałem. Przyczyna jest prosta — każdy numer A&B jest bardzo, bardzo gruby i ma mnóstwo ciekawych artykułów z dużą ilością ładnych obrazków. A felietony są niestety na samym końcu. Zanim do nich dobrnę, to przeważnie zasypiam... Ale teraz się zmobilizowałem, przeczytałem całe naręcze numerów po kolei — i oto czego się dowiedziałem.
Leit-motiv felietonów obu Jakubów jest następujący — w Polsce jest źle i brzydko, a ludzie są tu nieszczęśliwi. A dlaczego są nieszczęśliwi? Bo są zacofani, zakompleksieni, niewykształceni...Ale dlaczego są zacofani, itp., itd? I tu dochodzimy do praprzyczyny tego zła. Jest nią prawicowy nacjonalizm i idący z nim pod rękę straszny Kościół Katolicki.
Według Kuby Szczęsnego, którego teksty są wręcz barokowe i kipią bogactwem atrakcyjnych tematów, Polacy są zacofani w kwestii wolnego seksu, nietolerancyjni, ograniczeni i stłamszeni przez nieludzki reżim i sekciarską religię. Ba, nawet w sytuacjach, kiedy jakimś cudem udaje się im zachować przyzwoicie, to i tak jedynymi osobami, które nie pomagają uchodźcom z Ukrainy są członkowie i hierarchowie Kościoła Katolickiego.
Kuba Głaz, który z kolei świadomie i elegancko ogranicza ekspresję i tematykę swoich tekstów (choć i on czasami smagnie znienacka porównaniem Karola Wojtyły do Karola Świerczewskiego (?)), trzymając się konsekwentnie problematyki urbanistyczno-architektonicznej, celnie piętnuje wady polskiego krajobrazu — zanieczyszczenie światłem, hałasem, brudem, betonem (fizycznym i mentalnym). Za każdym razem pokazuje też pozytywny kontrprzykład — w tej roli obsadzając szeroko rozumiany Zachód, czyli mówiąc wprost — Niemcy — gdzie jest schludnie, czysto, mądrze i dobrze. Nawet na zimnej bałtyckiej plaży w Niemczech jest cicho, spokojnie i idyllicznie — nie to co w Polsce, gdzie hałas, tłum i disco-polo uniemożliwiają jakikolwiek wypoczynek...
Jest też recepta — co należy zrobić, aby było nam lepiej. Tu obaj felietoniści są zgodni — najlepiej wyjechać — im dalej, tym lepiej. W ciepłe kraje, do tętniących egzotyką zakątków Rio de Janeiro lub chociaż Palermo, a choćby i do tego Berlina pobliskiego. Bo tu, w Polsce, to w najlepszym razie czeka nas opresja, depresja, ciemna, długa i niedogrzana zima, a w najgorszym wypadku po prostu wezmą nas w kamasze...
Muszę przyznać, że przeczytane na jeden raz te wszystkie felietony robią niezwykle mocne wrażenie. Po tej lekturze wpadłem w sarkastyczny i bardzo krytyczny nastrój, co paradoksalnie bardzo mnie ucieszyło. Wiadomo bowiem, że istotą dobrego felietonu jest zjadliwa krytyka. Jak nauczał niekwestionowany mistrz tego gatunku, Antoni Słonimski „Nie trzeba chwalić! Trzeba chlastać! Bo jak pan schlaszcze, to schlastany wściekły, ale wszyscy inni zachwyceni! Jak pan pochwali, to wszyscy wściekli, a pochwalony będzie i tak uważał, że za mało!”
Zacząłem od rzeczy wydawałoby się prostej — próby wyciśnięcia chociażby paru linijek z faktu, że urbanistyka i architektura w Niemczech jest ładna, a w Polsce brzydka. Niestety, na przeszkodzie stanął mi fakt, że patrzę na otaczającą mnie przestrzeń nie jak normalny człowiek, tylko jak pretensjonalny architekt — nie wprost, tylko dzieląc włos na czworo, analizując, klasyfikując, popisując się wątpliwą erudycją — jakich architektów znam, które budynki widziałem. Zamiast jak każdy rozsądny obserwator zachwycić się faktem, że w Niemczech jest czysto, a u nas brudno, że tam jest dużo ładnie odnowionych, czyściutkich zabytków, a u nas nie wiedzieć czemu niedużo, i to brudnych i źle utrzymanych, itp. itd. postanowiłem dowieść tezy o wyższości naszych sąsiadów posługując się przykładami ulubionych budynków. Mam ich w Niemczech naprawdę dużo — ale jak na złość okazało się, że w Polsce jeszcze więcej. Świetny jest poprzemysłowy dom Arno Brandlhubera, ale Bolko loft Przema Łukasika jest jeszcze lepszy, co więcej powstał 20 lat wcześniej. Uwielbiałem spacerować po dachowych tarasach Staatsgalerie Jamesa Stirlinga w Stuttgarcie, ale ogród na dachu BUWu Marka Budzyńskiego nie ustępuje im ani na jotę. Z otwartą buzią oglądałem zdematerializowane dachy kompleksu olimpijskiego w Monachium (Gunter Behnish i Frei Otto), ale czy katowicki Spodek(Maciej Krasiński, Maciej Gintowt, Wacław Zalewski) jest gorszy? Doszedłem w końcu do kościoła w Neviges Gottfrieda Bohma, który był dla mnie przez lata najbardziej niesamowitym nowoczesnym budynkiem, który zobaczyłem na własne oczy i przez chwilę myślałem, że mam bezapelacyjnego zwycięzcę, ale wtedy przypomniałem sobie o kościołach Staszka Niemczyka — i musiałem uczciwie przyznać, że są mi bliższe, i że ich piękno przemawia do mnie silniej, że czuję się w nich jak w średniowiecznych katedrach (a to jest dla mnie odpowiednik architektonicznego raju).
Spróbowałem więc odłożyć tę nieszczęsną architekturę na bok i po prostu napisać szczerze, oryginalnie i bezkompromisowo, jak to w Polsce generalnie jest źle, a w Niemczech — generalnie dobrze. Ale szło mi to dosyć kiepsko. Przypomniałem sobie, że ja przecież mieszkałem w Niemczech w sumie prawie dwa lata, ale nie wiedzieć czemu jednak nie zdecydowałem się tam zostać — wręcz przeciwnie — wróciłem do Katowic i mieszkam sobie tu spokojnie po dziś dzień. Nie powiem — fajne było to kawalerskie życie na obczyźnie, widziałem bardzo ciekawe rzeczy i niejeden raz zaparowały mi okularki... Podczas joggingu po lesie w Gelsenkirchen miałem okazję zobaczyć, jak wyglądają ćwiczenia strzeleckie grupy neonazistowskiej (dość stresująco — by nie rzec groźnie...). Podczas Parady Miłości w Berlinie miałem okazję zobaczyć, jak wygląda publiczne uprawianie figli-migli przez bezpruderyjną grupę mieszaną (z dużą nadreprezentacją panów w zróżnicowanym wieku wyposażonych w skąpe skórzane kostiumy i filuterne wąsy) na świeżym powietrzu (dość niekonwencjonalnie, by nie rzec — ekwilibrystycznie...) Podczas jednej z dyskusji pokonkursowych miałem okazję zobaczyć, jak nienagrodzeni architekci wymyślają zwycięskim kolegom od faszystów i porównują ich projekt do dzieł Alberta Speera, a ci rewanżują im się oskarżeniami o komunizm rodem z głębokiego NRD (to z kolei było dość odświeżające, by nie rzec — ekscytujące, szczególnie, że po dyskusji odbyła się bardzo udana impreza z bardzo dużą ilością darmowego alkoholu). Bawiłem się zatem w tych Niemczech szampańsko, ale mimo tych wszystkich atrakcji w pewnym momencie, siedząc na tarasie nad niedzielną gazetą i wybornym śniadaniem stwierdziłem, że niestety nie interesuje mnie, czy Rudolf Scharping pokona w najbliższych wyborach Helmuta Kohla, i że generalnie — było miło, ale pora wracać....I tak bolesną porażkę Scharpinga obserwowałem już z ziemi ojczystej, do której po nocnej jeździe przepełnionym autobusem przylgnąłem niczym mityczny Anteusz, lub może raczej Jan Paweł II, obecnie Wielki....
No właśnie, skoro już zeszliśmy na ten temat — została mi jeszcze ostatnia deska ratunku — tak popularny ostatnio antyklerykalizm. Może wzorem Kuby Szczęsnego uda mi się chociaż skrytykować wstecznictwo, obskurantyzm, mętne i nieprawe wpływy Kościoła Katolickiego? Skoro nawet Dawid Podsiadło — ten super miły, kochany przez babcie, matki, córki i wnuczki młodzieniec, ten wzorzec bezkonfliktowości, ucieleśnienie zbiorowego gustu muzycznego i fryzjerskiego Polaków, wypełniający stadiony dobry chłopak z sąsiedztwa, aseptyczny jak opatrunek na najgorszą miłosną ranę i bezpieczny jak pandemiczny intercourse na odległość, zdobył się na zapowiedź rychłej apostazji, to chyba nie może to być aż takie trudne?
Niestety — poległem i tutaj na całej linii. Kiedy zacząłem wczytywać się w argumenty przemawiające za apostazją, ateizmem i odrzucające Kościół, religię i wiarę jako krępujące nas zabobony, to mimo najszczerszych chęci dostrzegłem w nich zdecydowanie więcej resentymentu niż sensu. Miałem nieodparte uczucie, jakbym cofnął się do czasów podstawówki i zaspany słuchał na poniedziałkowej lekcji wychowawczej wywodów objazdowych intelektualistów z niezapomnianego Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej. Przypomniały mi się hasła wypisane skrzypiącą kredą na zielonej tablicy „upowszechnianie socjalistycznych obyczajów i obrzędów związanych z życiem: osobistym, zawodowym, społecznym w celu nadania im świeckiej formy”; „upowszechnianie marksistowskiego światopoglądu i religioznawstwa”; „krzewienie zasad socjalistycznej moralności”; „współpraca w kształtowaniu świeckiej osobowości młodzieży”; „rozwój przekonań i postaw współczesnego człowieka — wolnego od mitów i złudzeń religijnych, walczącego aktywnie o zwycięstwo ideałów socjalistycznego humanizmu”; „pogłębianie ogólnodemokratycznych, laickich zasad współżycia społecznego: zasady prywatności religii, rozdziału kościoła od instytucji świeckich, wolności sumienia i wyznania oraz tolerancji”;
No niestety — jak już sobie skojarzyłem problem z akolitami PZPR z TKKŚ, to dupa zbita, nic z tego nie wyjdzie. Trzeba stanąć w prawdzie i uczciwie przyznać się do porażki i na tym polu. To prawda, że Kościół tworzą niedoskonali, grzeszni ludzie, a skandale z udziałem księży i biskupów są oczywiście podwójnie godne potępienia, bo ludzie ci cieszą się specjalnymi przywilejami tylko dlatego, że pełnią funkcje duchowe niosące ze sobą szczególnie wysokie wymagania moralne. To prawda, że pedofili w sutannach trzeba ukarać z najwyższą surowością zarówno prawa kościelnego, jak i karnego, a ich ofiarom zadośćuczynić. To prawda, że wypowiedzi papieża Franciszka na temat wojny w Ukrainie (i na zaskakująco wiele tematów) są często niezrozumiałe, a czasem wręcz gorszące. To prawda, że często brakuje w Kościele prawdziwej wiary, że można mu zarzucić z jednej strony zbytni formalizm i pusty rygoryzm, a z drugiej, zbytnie rozmiękczenie i chęć dostosowania się za wszelką cenę do współczesnego świata. To wszystko prawda i długo można by wymieniać te złe rzeczy. Ale tak czy inaczej, suma dobra, które przyniósł ze sobą przez dwa tysiąclecia swego istnienia Kościół znacznie przewyższa sumę zła, które wyrządził. Zrównanie praw wszystkich ludzi niezależnie od ich statusu, rasy, płci, przykazanie miłości wobec bliźnich i siebie samych, miłosierdzie i możliwość przebaczenia nawet dla najgorszego zbrodniarza pod warunkiem uznania swoich win, chęci poprawy i wynagrodzenia win — to wszystko głosił Kościół, zawsze podążając w kierunku dobra choćby pół kroku przed współczesnym mu światem. I dowodził swego nauczania czynami, płacąc często najwyższą cenę życia świętych, męczenników i milionów zwykłych, zbyt często bezimiennych wiernych. Nie będzie ze mnie ateisty — jestem katolikiem, co niedziela chodzę do kościoła, spowiadam się ze swoich mniejszych i większych słabości i złych uczynków — i nie zamierzam tego zmieniać. Nie czyni mnie to nikim wyjątkowym, nie jest powodem do dumy, nie daje żadnego prawa do wynoszenia się nad innych — ale dzięki temu, i mówię to całkiem serio — jestem trochę lepszym człowiekiem, niż byłbym bez wiary i bez Kościoła. Szczerze podziwiam ludzi, którzy potrafią znaleźć uzasadnienie dla jakiegokolwiek spójnego systemu moralnego nie odwołując się do Boga — ja, mimo wysiłków, nie umiem tego logicznie wywieść, niezależnie czy za podstawę przyjmiemy bezwzględną wolę większości, czy skrajnie subiektywny osąd jednostki. Jeszcze większy podziw mam dla ateistycznej odwagi, która każe wierzyć, że śmierć kończy nasze życie nieodwołanie i ostatecznie — nie umiałbym żyć z taką świadomością, nie znalazłbym sensu w podejmowaniu jakiegokolwiek trudu wobec ostatecznej grozy bezsensu i braku celu istnienia. Podobnie jak zdecydowana większość ludzi na Ziemi wierzę, że moje życie ma jakiś głębszy sens, że wpisuje się w jakiś wyższy plan, że podlega ocenie i na tym i na tamtym świecie — i to powoduje, że staram się, wstaję rano, pracuję do wieczora, zasypiam z nadzieją obudzenia się w tej lub, jeśli taka będzie wola Boga — już w lepszej rzeczywistości.
No i pięknie, to żeśmy głęboko zabrnęli...Ale co z tym felietonem? I tu nadszedł ratunek. Kiedy zmęczony pisaniem wyszedłem się przewietrzyć, „idąc bez celu, nie pilnując drogi” trafiłem na rozświetlony zniczami cmentarz. Kończył się właśnie Dzień Zaduszny. Jaka szkoda, pomyślałem, że mój tekst nie ukazuje się właśnie w listopadzie — mógłbym może coś o przestrzeniach cmentarzy, o migotliwych zniczach, o ulotnym pięknie i łagodnym smutku... A może wręcz przeciwnie — o sztucznych kwiatach, panoszących się samochodach, przepełnionych śmietnikach — może tu udałoby mi się wreszcie chociaż te smętne pustawe niemieckie parki cmentarne jakoś pochwalić? I w tym momencie nadeszło olśnienie. Felieton wyjdzie w numerze grudniowym — czyli świątecznym! I wobec Świąt Bożego Narodzenia cała ta gmatwanina wątków nabiera sensu! Jest o wierze i Kościele — jak najbardziej OK, jest o architekturze i przestrzeni — zgodnie z profilem gościnnych łamów A&B. Jest też o osobistych emocjach — wszystko się zgadza! Brakuje tylko życzeń. I do nich teraz właśnie przejdę.
Oskar Grąbczewski
architekt (OVO Grąbczewscy Architekci), pisarz po godzinach — bardziej z zamiłowania niż dla kariery.
Swój debiut i specjalnie wydany felieton świąteczny traktuje jako początek czegoś nowego