Artykuł z numeru A&B 09|2022
Najskuteczniejsze są te ideologie, z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy. Te głoszone nachalnie zwykle ograniczają się do ostentacyjnych pozorów, takich jak ławki niepodległości czy pomniki bohaterów obecnej władzy. Te naprawdę skuteczne działają nawet wtedy, gdy nie są oficjalnie deklarowane. Wpływają na nasze wyobrażenia o tym, co ważne i nieważne, podpowiadają kryteria oceny sytuacji i wzorce postępowania. Gdy są szeroko podzielane, potrafią sprawić, że nie widzimy oczywistych zaniedbań lub błędów.
Świetnym przykładem jest niewzruszona w pierwszym ćwierćwieczu Trzeciej Rzeczypospolitej zasada polityki mieszkaniowej skupiająca się na mieszkaniach na własność, z jej naturalną konsekwencją — mieszkaniem jako lokatą kapitału. Jej dominacja była tak silna, że ideologiczne wydawało się tylko to, co ją kwestionowało. Tak jakby ośmieliło się podważać prawa natury, oczywisty bieg zdarzeń.
Zacznijmy od pewnej hipotezy: im bardziej jakaś sfera życia publicznego wydaje nam się oczywista, niebudząca kontrowersji i rządząca się własną logiką, tym głębiej ukryte są — i tym samym skuteczniejsze — jej założenia ideologiczne. Jeszcze jeden przykład, zanim przejdziemy do samorządów: idea, że głównym zadaniem oświaty jest kształcenie na potrzeby rynku pracy. Ten bardzo wątpliwy pogląd stał się dogmatem podtrzymywanym przez kolejne rządy, instytucje akademickie i reprezentantów świata biznesu. Oczywiście każdy nauczyciel powinien trochę wiedzieć o realiach i oczekiwaniach pracodawców, czasami brać je pod uwagę, ale pomysł, że ma świadczyć usługową działalność dla biznesu, przygotowując dzieci i młodzież do pracy w korporacji, supermarkecie czy przy taśmie produkcyjnej, jest z piekła rodem. I sprawia, że nie rozmawiamy dziś o tym, że w szkole potrzebni są jak nigdy wcześniej animatorzy kultury, sensowni wychowawcy z kompetencjami trenerów sportowych, że polskim nastolatkom potrzeba wiedzy o otaczającym ich świecie, aby potrafili zadbać o swoje zdrowie, umieli wykorzystać wolny czas, poradzili sobie z rolami rodziców i obywateli, tylko skupiamy się na tym, co i tak niepoznawalne i niepraktyczne. Bo nie wiemy, jaki będzie rynek pracy, na który wejdą dzisiejsi maturzyści, dzieci zaczynające naukę w liceum czy podstawówce.
Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, proj.: RAr-2 Laboratorium Architektury, Jan Kubec
fot.: Adrian Grycuk © Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0 PL
Ideologie samorządowe to zatem narracje, które kryły się za procesem prywatyzacji usług publicznych i sposobem przeprowadzania rewitalizacji zabytkowych centrów miast. To motywy, dla których ulice i parkingi zaczęły powoli (bardzo powoli!) ustępować miejsca chodnikom i ścieżkom rowerowym. To powody, dla których przymykano oczy na zawłaszczanie jednych przestrzeni publicznych, a stanowczo broniono innych. Rzadko kiedy było to jedynie widzimisię i rzadko kiedy wynik zimnej kalkulacji ekonomicznej. Część ideologii była łatwo dostrzegalna: formułowano ją w strategiach, deklarowano w kampaniach wyborczych, używano argumentów w wywiadach. Część wymaga uważnego poszukiwania. Lektura „Ciała i kamienia” Richarda Sennetta rzuca światło na uwikłanie koncepcji urbanistycznych w wyobrażenia medyczne i higieniczne. Betonowanie placów nie jest z tej perspektywy wyłącznie hołdem złożonym jakiemuś materiałowi budowlanemu, ale w sporym stopniu walką z irytującym, bo nieuporządkowanym rozwojem roślin, życiem zamieszkujących w ich cieniu owadów. Z tym, co powinno zostać ujarzmione, w najlepszym wypadku wsadzone do doniczki, uważnie pilnującej granic żywiołu.
Ideologią może być coś, co wygląda jak neoliberalizm, i coś, co wygląda na obsesję sterylności, wolności od związanego z roślinami i zwierzętami niehigienicznego brudu i wilgoci. Ideologią jest też pogląd przeciwny, mówiący, że zasługujemy na sąsiedztwo nieskrępowanej ogrodniczym pietyzmem przyrody. Na ścieżkę, która jest naturalna i sprawia nam po deszczu kłopot, bo ślizgamy się po błocie lub musimy omijać kałuże. Sporo ideologii dotyczy samochodów i rowerów, bo nie wszystko, co dzieje się w mieście, da się nazwać interesami. A ideologie są grą, z której nikt rozsądny nie rezygnuje.
Zresztą minione trzy dekady polskiego samorządu są pełne różnego typu ideologicznych mód. I nie mówimy tu o sprawach, w których nie było wyboru: o tym, co samorząd musiał zrobić, by nie podpaść wyborcom i nie mieć kłopotów z Regionalną Izbą Obrachunkową. To była jazda obowiązkowa, w której rzeczywiście nie było zbyt wiele miejsca na ideologię. Ważne jest, by skupić się na jeździe dowolnej, gdzie samorząd robił to, co chciał.
Samorządowe ideologie tworzyły przede wszystkim hierarchie wartości i celów. Tak jak na poziomie centralnym, tu prawie nikt nie próbował na serio mocować się z kwestią mieszkaniową. Za to upiększenie reprezentacyjnych przestrzeni zabytkowych stało się istotne już w pierwszej kadencji. Oczywiście, ktoś powie, że to było ważne, bo przekonywało wyborców, że w mieście jest dobry gospodarz. Ale dlaczego decydowano się na inwestycje w rynku, a nie w centrum dużego osiedla mieszkaniowego, na którym żyje kilka tysięcy wyborców?
Dla części istotny będzie wątek klasowy, mówiący o tym, że były to przestrzenie spotkań i życia publicznego lokalnej elity i klasy średniej. Dla innych rdzeniem tak rozumianej miejskiej ideologii było uznanie, że ta przestrzeń publiczna jest ważna dla całej wspólnoty, stanowi powód jej dumy i jest wizytówką wobec przyjezdnych. Dlatego na kilkanaście lat przed momentem, w którym sprzątnięto dworzec, zadbano o remont kamienic i dobre urządzenie zieleni, odnowiono ratusz i postawiono ławeczki, samorząd budował symbole troski, tworząc zarazem własne rozumienie miejskości.
Trzy epoki w historii samorządu Trzeciej Rzeczpospolitej wyznaczają bardzo wyraźnie różne nastawienia samorządowych elit. Przede wszystkim tych miejskich. Pierwsza epoka, obejmująca dekadę lat 90., była okresem dużej kolegialności w zarządzaniu miastami, orientacji na przyciąganie kapitału, tworzenie miejsc pracy, prywatyzację lub komercjalizację usług publicznych, a zarazem — wspomniane już — upiększanie miast. I mozolną — ciągnącą się jeszcze przez pierwszą dekadę XXI wieku — walkę z krzywymi chodnikami i dziurami w jezdniach.
NOSPR, Katowice, proj.: Konior Studio
fot.: Marek Mróz © Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0
W tej pierwszej epoce budowano stosunkowo niewiele. Mówiąc przekornie — głównie budynki ZUS i supermarkety. Galerie pojawiły się w przestrzeni miejskiej dopiero kilka lat później, ale decyzje zapadały w tej pierwszej epoce fascynacji duchem kapitalizmu, przekonania o wyższości tego, co prywatne, nad tym, co publiczne, nadziei na to, że rynek jest najlepszym arbitrem każdego sporu. Wierzyli w to prezydenci i burmistrzowie z prawicy i lewicy, liberałowie z Unii Wolności i związkowcy z AWS. Choć zabrzmi to paradoksalnie, duch obywatelskiej mobilizacji współbrzmiał z silną recepcją idei neoliberalnych. Miasta miały być konkurencyjne, oszczędzać publiczne środki, prywatyzować nie tylko mienie, ale także usługi komunalne.
Ramy drugiej epoki wyznaczają zmiany ustrojowe dające pełnię władzy wykonawczej w gminie jednoosobowym organom: wójtom, burmistrzom i prezydentom, oraz polska akcesja do Unii. Kryterium oceny władz nie jest już napływ kapitału, ale „absorpcja środków unijnych”. Poziom miejskich inwestycji jest imponujący: powstają rzeczy potrzebne i niepotrzebne. Wiele z nich jest mało widoczna: polega na remontach przestarzałych instalacji, rozwijaniu sieci, termomodernizacjach, tworzeniu dostępności dla osób z niepełnosprawnościami. Ale są też zmiany spektakularne. Ten okres można nazwać „menedżersko-absorpcyjnym”. Jego ideologia sprzyja stylom autokratycznym i pewnego rodzaju przemądrzałości miejskiej administracji.
Przemądrzałość podtrzymują wielokadencyjni prezydenci. Niektórzy z nich odmawiają przedstawienia własnych programów wyborczych czy udziału w debatach, „bo przecież mieszkańcy doskonale ich znają” i ocenią po efektach. Ale, żeby dobrze zrozumieć skalę centralizacji decyzji, trzeba wyjaśnić, że w 2002 roku zmienił się nie tylko sposób wyboru prezydentów, burmistrzów i wójtów, lecz także sposób sprawowania władzy. O ile w pierwszych trzech kadencjach miastami rządził kolegialny zarząd, który mógł w pewnych sprawach przegłosować szefa, o tyle przez następne dwie dekady mieliśmy do czynienia z zastępcami prezydentów, którzy robią to, czego chce od nich szef, i mogą jedynie — podobnie jak inni dyrektorzy w urzędach miast, przekonywać szefa.
Cuprum Arena, proj: Studio ADS
fot.: Michał 460 © Wikimedia Commons
Dlatego pierwszych kilkanaście lat naszego stulecia przybiera szaty pragmatycznego autorytaryzmu, co spotyka się z częstą krytyką „ojców założycieli” polskiego samorządu — Michała Kuleszy czy Jerzego Stępnia. Najbardziej powszechnymi budowlami tego okresu są rosnące jak na drożdżach galerie, które z czasem docierają nawet do większych i zamożniejszych miast powiatowych — kto nie wierzy, niech odwiedzi Cuprum Arena w dolnośląskim Lubinie (proj.: Studio ADS). Ale nie brakuje też ambitnych realizacji, obiektów kultury muzycznej — z emblematyczną filharmonią w Szczecinie (proj.: Estudio Barozzi Veiga) czy katowickim NOSPR (proj.: Konior Studio). Powstaje Centrum Nauki Kopernik (proj.: RAr-2 Laboratorium Architektury, Jan Kubec), które będzie miało w najbliższych latach swoje metropolitalne klony, buduje się ciekawe muzea, biblioteki, kampusy, rzadziej — budynki administracyjne.
Ktoś powie, że za możliwością budowy tych nowych elementów stały nie ideologie, lecz europejskie pieniądze. To prawda, ale idee nie muszą do nas docierać w postaci czystej. Zresztą prawie nigdy nie docierają w ten sposób. Idee neoliberalnej rewolucji też nie zabłąkały się tu bezinteresownie, docierały w latach 90. z zagranicznymi doradcami, funduszami pomocowymi, programami wymiany. Oczywiście przybierały też swoisty rodzimy charakter. Ale wystarczy przejrzeć dokumenty strategiczne i diagnozy eksperckie dotyczące miast, regionów czy samorządów, by uchwycić proporcje między ideami własnymi a tymi z importu.
W jakim punkcie jesteśmy obecnie? Trzecia epoka zaczęła się w roku 2014 i jest związana z trzema czynnikami: pojawieniem się ruchów miejskich i włączaniem części ich postulatów do programów działań miast, zmianą oczekiwań wielkomiejskiej klasy średniej i pojawieniem się nowego pokolenia użytkowników miasta, załamaniem się idei neoliberalnych jako porządkujących całość życia publicznego. Oczywiście nie odeszła do lamusa przemądrzałość prezydentów, ale z różnych powodów zmieniły się władze połowy polskich metropolii. I to mimo faktu, że wybory samorządowe roku 2018 odbyły się w zachowawczym — z punktu widzenia zmian wprowadzonych przez ruchy miejskie — duchu nie dopuszczenia do władzy kandydatów PiS. Akceptowano zachowawcze strategie prezydentów takich jak Tadeusz Ferenc czy Jacek Majchrowski, byle nie doprowadzić do przejęcia któregoś z dużych miast przez rządzącą partię.
Równocześnie w ostatnich ośmiu latach — tych, które upłynęły od roku 2014 — wzrosła rola deweloperów, którym w plecy zaczął wiać wiatr systemu kredytów hipotecznych. A zarazem ogromny popyt na mieszkanie w nowym stylu. Ta sama metropolitalna klasa średnia, która lubi nowe „ładne przestrzenie miejskie”, bierze kredyt po to, żeby zamieszkać w apartamentowcu. Możliwie tanim, z garażem, z nowoczesnym wyposażeniem. To wszystko sprawiło, że w roku 2018 większość konfliktów o władzę w miastach nie polegała na jakichś odmiennych, wzajemnie się wykluczających koncepcjach, ale na rywalizacji między istniejącym układem personalnym a jego rywalami.
Nauka jest prosta — polityką się tej sprawy nie załatwi. W tej przestrzeni, wbrew logice demokracji, nie będzie miejsca dla artykulacji jakiegoś alternatywnego pomysłu na miasto. W pułapce znalazły się nie tylko ruchy miejskie, lecz także właściwie większość opinii niezadowolonej z niewielkich w sumie korekt progresywnych w polityce dużych metropolii. Co więcej, wiele wskazuje, że status quo może się utrzymać także w kolejnej kadencji: ze względu na kłopoty finansowe samorządów, skłonność ważnych graczy do kamuflowania rzeczywistych problemów. Będzie się tak działo także dlatego, że bardzo niewiele środowisk — łącznie z eksperckimi, akademickimi czy dziennikarskimi — nie ma interesu w tym, by zadrzeć z lokalnymi decydentami. Jak zatem uniknąć stagnacji i stabilizacji na niekorzystnym poziomie?
Paradoksalnie z pomocą przyjść tu mogą zmiany właśnie na poziomie ideologii: zarówno za sprawą kryzysu klimatycznego i mobilizacji środków na przeciwdziałanie zjawiskom, które mogą go pogłębiać, jak i za sprawą rosnącej presji środowisk opiniotwórczych. Ale ideologie to dziś nie tylko grube książki, ale i dobre przykłady. Cząstkowe rozwiązania wprowadzane w polskich miastach, tam, gdzie tylko pojawi się taka możliwość.
Każdy z samorządowców z łatwością powie o swoim mieście, że nie jest Amsterdamem. Ale strategia małego polskiego Amsterdamu, czyli kilku dobrych rozwiązań stawianych innym za wzór, może się okazać skuteczna. Wystarczy kilku prezydentów z nieco innej bajki, którzy zdecydują się na wyjście poza stare schematy. I zmienią ideologiczny software, na którym pracują, na nieco nowszy.