Artykuł pochodzi z numeru A&B 7-8|23
Chaos urbanistyczny jest największym problemem przestrzennym w Polsce. Marta Kulawik rozmawia o tym problemie z Łukaszem Drozdą, który wypowiada się z perspektywy politologa i autora kilku książek na temat urbanistyki, Piotrem Mazikiem, który odpowiada na pytania jako historyk sztuki, przewodnik wysokogósrki i przede wszystkim zakopiańczyk oraz Markiem Kaszyńskim, od niedawna Przewodniczącym Rady Małopolskiej Okręgowej Izby Architektonicznej.
Łukasz Drozda — urbanista, politolog i pisarz. Adiunkt na Wydziale Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji UW oraz wykładowca w School of Ideas Uniwersytetu SWPS. Autor kilku książek poświęconych urbanizacji, w tym „Dziury w ziemi. Patodeweloperka w Polsce”, która ukazała się w lutym br. nakładem wydawnictwa Czarne.
\
Marta Kulawik: Porozmawiajmy o chaosie przestrzennym w Polsce. To nie będzie temat lekki i przyjemny, ale bliski Pańskim obszarom działania — zgadza się?
Łukasz Drozda: Nie jest to być może temat lekki, ale też nie jest całkowicie nieprzyjemny! Odczuwam wręcz niezdrową fascynację różnymi zjawiskami, które zachodzą w naszej przestrzeni zurbanizowanej, nawet jeśli niekoniecznie postrzegamy je jako coś pozytywnego. Ciekawe są przypadki ekstremalne, nie najlepsze pod względem funkcjonalnym i niekoniecznie estetyczne. Ale rzeczywiście inaczej je postrzegam, kiedy patrzę na to jako badacz, a inną kwestią jest to, czy sam chciałbym w takim środowisku mieszkać na stałe. Myślę, że zarówno zamek w Stobnicy, jak i urbanistyka łanowa mogą być fascynujące, chociaż lepiej się to ogląda z perspektywy osoby, która takie miejsca tylko zwiedza.
Marta: Kiedy doszło do tego, że szare betonowe i bezduszne osiedla z wielkiej płyty stały się dla wielu z nas idyllicznym obrazkiem? Zielonymi, zacienionymi oazami idealnymi do życia, z państwowymi placówkami edukacyjnymi, ośrodkami zdrowia czy nawet warzywniakiem w zasięgu piętnastominutowego spaceru.
Łukasz: Wydaje mi się, że nie da się określić precyzyjnie roku. To zależy od tego kiedy, w jakiej części kraju i w kim zaczęła się budzić świadomość na ten temat. Powiedziałbym, że były to bliżej nieokreślone lata 2000: minęła już skrajna niechęć do PRL-u, a zaczęliśmy dostrzegać coraz więcej wad inwestycji prowadzonych po roku 1989. A potem jeszcze Filip Springer przekonał wiele osób, że to nawet nie jest tak strasznie brzydkie! Na pewno nie były to jeszcze lata 80., bo to najgorszy moment pod względem funkcjonowania przestrzeni. Nie tylko gospodarki niedoboru rozumianej jako brak produktów na półkach, ale też brak samych pawilonów handlowych, które miały wyposażać osiedla stawiane w tym trudnym dla budownictwa mieszkaniowego okresie. Na poziomie ilościowych wskaźników produkcji było jeszcze nieźle, ale były drastyczne braki w zakresie infrastruktury społecznej. Nawet jeżeli ówczesne projekty wyglądały jak spójne koncepcje, to w rzeczywistości chodziło o to, aby budować jak najwięcej mieszkań, a na innych elementach oszczędzano. Czas III RP pokazuje, że wszystko, co nie zadziałało, zostało z czasem uzupełnione przez inicjatywę prywatną lub spóźnione inwestycje publiczne. Poza tym, wbrew tym strachom, że bloki z wielkiej płyty za chwilę się rozpadną, one się jednak nie rozpadły. Za to ich modernizacja postępowała. Możemy narzekać na pastelozę, ale jeśli chodzi o stan techniczny, widać wyraźną poprawę. No i w odróżnieniu od zachodnich osiedli polskie blokowiska nie stały się gettami społecznymi.
„wbrew strachom, że bloki z wielkiej płyty za chwilę się rozpadną, one się jednak nie rozpadły, za to ich modernizacja postępowała; możemy narzekać na pastelozę, ale jeśli chodzi o stan techniczny, widać wyraźną poprawę”
fot.: Henryk Niestrój © arcaion.pl Pixabay
Jednocześnie mamy budownictwo III RP, które szybko rozczarowuje. Architektura postmodernistyczna do dzisiaj nie znajduje zrozumienia, nawet w przypadku ciekawszych inwestycji. W książce staram się podkreślać, że wadą współczesnego budownictwa jest jego mniejszy potencjał. W tym sprzed 1989 roku istniała przestrzeń negatywowa, którą można było przeprojektować i coś uzupełnić. Współczesna presja na wykorzystanie każdego centymetra kwadratowego gruntu powoduje, że nie jest łatwo projektować elastycznie. Możemy głównie tworzyć nadbudowy i wyburzać, co jest nieodpowiedzialne środowiskowo i trudne ze względu na rozdrobnienie własności w zabudowie wielorodzinnej.
Marta: Pod kątem troski o planetę oczywiście korzystniejszy jest remont, ale wielu inwestorów mimo wszystko próbuje przeforsować pomysł wyburzenia, bo zdecydowanie taniej jest wybudować od zera na miejscu starego budynku niż go remontować i dostosowywać do aktualnie obowiązujących przepisów przeciwpożarowych czy dotyczących dostępności dla osób z niepełnosprawnościami. Na końcu i tak zapłaci kupujący, a już teraz ceny mieszkań są dla wielu poza zasięgiem. Czy uważa Pan, że możliwy jest kompromis interesów dewelopera i kupującego? Z jednej strony mamy kupującego, który chciałby szybko i tanio kupić, a z drugiej dewelopera, który też chce szybko i dużo zarobić.
Łukasz: Powiedziałbym, że rdzeń problemów jest wspólny w kontekście większości zjawisk urbanistycznych: to prywatyzacja polityki miejskiej. Z tego właśnie wynika to, że mieszkania mają być wyłącznie kupowane, a wiele usług zaspokajanych prywatnie. Obecnie mamy do czynienia z drugą falą prywatyzacji usług publicznych, jak trafnie nazwał to zjawisko Łukasz Pawłowski z „Kultury Liberalnej”. Na przykład ochrony zdrowia, transportu czy edukacji. To wpływa na sposób, w jaki projektowane są osiedla. Bo czy możemy myśleć o klasycznych standardach organizowania jednostek sąsiedzkich, gdy coraz więcej dzieci, szczególnie z zamożniejszych gospodarstw domowych, korzysta z edukacji prywatnej? Ich rodzice podejmują takie decyzje, uciekając przed źle opłacanymi nauczycielami czy ideologizacją forsowaną przez obecnego ministra edukacji.
Rolą sektora publicznego jest wymuszanie na deweloperach tworzenia infrastruktury społecznej odpowiedniej jakości albo przynajmniej przymuszanie inwestorów do jej współfinansowania. Deweloperzy twierdzą, że państwo ich nie wspiera, ale to nieprawda. Ktoś wybudował drogi, po których przemieszczają się maszyny budowlane, ktoś gwarantuje prawo własności. Skoro nasze państwo nie widzi jednak problemu w tym, że przy malejącej dzietności rośnie liczba uczniów w prywatnych placówkach oświatowych, to nie bardzo wyobrażam sobie, jak miałoby dbać o interesy lokalnych społeczności. Te ostatnie myślą w długoterminowym horyzoncie, a więc inaczej niż deweloperzy, dla których mieszkania to projekty, które należy wybudować, sprzedać i rozliczyć.
Osiedle Bliska Wola w Warszawie, blok pod adresem Kasprzaka 31A
fot.: © Panek CC BY-SA 4.0
Interesy mieszkańców i deweloperów często są sprzeczne, więc rolą państwa na poziomie centralnym i samorządowym jest godzenie tych sprzeczności. A w przypadku osób o mniejszej sile nabywczej — proponowanie innych możliwości zamieszkiwania niż oferta deweloperów. Jeżeli mieszkanie ma być tańsze, to musi być mniejsze, gorszej jakości lub w gorszej lokalizacji. Dlatego właśnie deweloperzy nie powinni budować dla przedstawicieli wszystkich grup społecznych. Jeżeli stać mnie tylko na 30 metrów kwadratowych, to nie powinienem mieć zakazu posiadania dzieci, ale muszę móc skorzystać z oferty mieszkalnictwa czynszowego. Ktoś powiedziałby: zmień pracę na lepiej płatną, ale to kiepski pomysł, bo zakłada likwidację zawodu pielęgniarki w Polsce.
Marta: Jeśli mowa o gorszej lokalizacji, to poruszmy temat osiedli łanowych, które są bardzo szkodliwym tworem, ponieważ nie dość, że nie tworzą tkanki miejskiej, to jeszcze zabijają krajobraz podmiejski i wiejski. Czyli ani nie mamy do czynienia z dbaniem o tereny zielone i obszary rekreacyjne poza miastem, ani nie mamy ułatwień w dostępie do infrastruktury czy usług w zasięgu spaceru (bez samochodu), te miejsca są wręcz ich pozbawione. Czy jest sposób na to, żeby zatrzymać to zjawisko?
Łukasz: Samorządy powinny uniemożliwiać tworzenie zabudowy w tej formule poprzez wymuszanie stosowania procedury scalania i podziału, więc to po pierwsze kwestia interwencji w zakresie planowania przestrzennego i dotyczącej tej sfery świadomości decydentów, która wyznacza kierunki polityki planistycznej. Jeśli chodzi o zmiany prawne, to czasem coś daje się zapisać w prawie budowlanym. Mamy na przykład taką regulację w przepisach przeciwpożarowych, która uniemożliwia tworzenie łanowców dłuższych niż kilometr, gdy wjazd na zbudowane w tej formie osiedle jest umieszczony tylko od jednej strony. Pewne rzeczy można byłoby rozwiązać w podobny sposób.
Zawsze jest jednak ryzyko, że jeżeli na poziomie prawa budowlanego czegoś zakazujemy, to w pewnej konkretnej sytuacji, na specyficznym terenie ten odgórny schemat się nie sprawdzi. Nieelastyczne przepisy trudno stosować, nie da się przecież wszystkiego przewidzieć w uniwersalnych regulacjach. Tylko samorząd jest w stanie zrozumieć lokalny problem i podejść do niego odpowiednio elastycznie. To też jest kwestia tego, na ile myślimy o planowaniu przestrzennym jako strategii, a na ile szpachlujemy to rozwiązaniami specjalnymi, specustawami, takimi jak lex deweloper. Przykłady jego zastosowania w mojej rodzinnej Warszawie nie są aż tak złe, ale gdzie indziej bywa inaczej. W Katowicach na Burowcu mamy jatkę o to, że na terenie pokolejowym ktoś próbuje zbudować osiedle, które budzi ogromny sprzeciw lokalnych aktywistów. Ci ostatni przywołują wiele bardzo merytorycznych argumentów przeciw tej inwestycji.
Wady akurat takiego zjawiska jak osiedla łanowe są na tyle widoczne, że nie trzeba ich tłumaczyć, widać je gołym okiem i można ten problem zrozumieć nawet bez specjalistycznej wiedzy. Myślę, że jednak dopiero wypychanie coraz większej liczby ludzi na obszary peryferyjne do zabudowy wielorodzinnej, której teraz coraz więcej powstaje w tym trybie, spowoduje, że świadomość tego problemu wzrośnie na tyle, że rzeczywiście zostaną podjęte jakieś środki zaradcze. No, chyba że jakiś wpływowy decydent na podstawie osobistego doświadczenia czy uporu będzie poświęcał dużą uwagę tej kwestii. Tak jak minister Buda w kontekście balkonów.
Osiedle Bliska Wola w Warszawie, w centrum dawna wieża ciśnień fabryki karabinów przy ulicy Kasprzaka 29
fot.: © Panek CC BY-SA 4.0
Marta: Obowiązuje już wiele przepisów, regulacji oraz narzędzi planistycznych, ale w obecnej formie nie nadążają one za rozwojem miast i nie są w stanie zareagować na realne problemy. Powstają lub działają w opóźnieniu i tak jak w przypadku osiedli łanowych, dyskusja zaczyna się dopiero, gdy problem jest nie tylko zdiagnozowany, ale już bardzo widoczny. Wtedy wdrażane są na szybko nowe, słabo przemyślane przepisy, które gaszą ten pożar, który już powstał, a nie przeciwdziałają następnym ogniskom problemów.
Łukasz: Tak, w polskim planowaniu przestrzennym jest to odpowiadanie na coś, co już się zadziało. Urbanistyka łanowa jest wykwitem czegoś, co powstaje wbrew myśleniu strategicznemu. Albo na poziomie bardzo nieprecyzyjnego myślenia strategicznego, jak pokazuje Lesznowola, skupisko urbanistyki łanowej z pokryciem planistycznym na poziomie 99 procent obszaru gminy. I podobnie Zakopane.
Marta: Trzeba przyznać, że jesteśmy narodem zaradnym i sprytnym, a to nasze omijanie ustanowionych przepisów i działanie zgodnie z przepisami, ale jednak na granicy prawa, ma się świetnie — a jest szkodliwe.
Łukasz: Jasne, ale jeżeli coś bazuje na regulacjach o ogólnym charakterze, które nie obejmują większości sytuacji, a nie precyzyjnym planowaniu przestrzennym, to łatwo o takie sytuacje. Dodatkowo, jeżeli wszystko jest ukierunkowane na inwestycje prywatne, to zbyt wiele elementów tej układanki zachęca do tego, by maksymalnie wykorzystać jakąś regulację albo nie działać w sposób dopasowany do otoczenia. Jedyna architektura, która w tej sytuacji ma szansę się obronić, to ta klasy premium, która ma przyciągnąć zamożnego klienta. Wtedy rzeczywiście nie trzeba dojeżdżać do granicy normy, żeby budżet się spiął inwestorowi przy możliwie niskiej cenie, tylko można realnie konkurować jakością projektu — zamożnego klienta na to stać.
No właśnie, ale ile mamy takich osób? Najnowsze analizy mówią o tym, że poziom luki czynszowej w społeczeństwie to około 70 procent ludności. Tyle ludzi wypada z systemu i nie może skorzystać z bezpośredniego wsparcia, czyli mieszkania komunalnego, a zarazem nie spełnia kryteriów finansowych, by się starać o kredyt. W związku z tym pozostaje nam bardzo wąska grupa ludzi, którzy jakkolwiek operują na rynku nieruchomości. A więc ci, których stać na wybranie dobrych jakościowo rzeczy, to nawet nie 30 procent Polaków, tylko znacznie mniej. Część wprawdzie stać na kredyt, ale tylko na za małe mieszkania i w dodatku kiepskiej jakości.
Połączmy teraz kropki: dwie trzecie powierzchni kraju nie ma pokrycia planistycznego i tylko znacznie mniej niż jedna trzecia osób może swobodnie kształtować swoje decyzje zakupowe dotyczące nieruchomości. To musi doprowadzić do powstania potworka. Wypadkową tego wszystkiego nie może być ład przestrzenny, logiczną odpowiedzią jest za to niesławna patodeweloperka.
Marta: Mam ciarki, kiedy sobie pomyślę o tym, że to wszystko, co teraz jest budowane byle jak, kiedyś zacznie się psuć. Budynki, które mają mniej niż dziesięć lat, potrafią wyglądać fatalnie, wiele ze stosunkowo nowych obiektów bardzo brzydko się starzeje. A to dopiero część problemu, bo na przykład te wąskie uliczki prowadzące do osiedli na peryferiach i niedbale poprowadzone instalacje niebawem będą wymagały naprawy. Ktoś nadal będzie tam musiał mieszkać, ktoś za ten chaos i bylejakość będzie musiał zapłacić. Znowu się może okazać, jak teraz w przypadku PRL-owskich osiedli, że to, co stare, będzie w cenie. Powiedział Pan, że postmodernizm do dzisiaj nie ma zwolenników i pozostaje niezrozumiały — rzeczywiście na naszych oczach nawet takie ikony jak wrocławski Solpol znikają. Pytanie, czy to, co nazywamy teraz nowoczesną architekturą, będzie kiedyś cenione i rozumiane, czy raczej będziemy chcieli to wszystko wyburzyć?
Łukasz: Jeżeli przestrzenie są źle zaprojektowane, to nie unikniemy wyburzeń. Taka depresyjna konkluzja z tego płynie, bo szkoda tych zniszczonych terenów i kosztów zaniechania, jak nazywa się w studiach nad politykami publicznymi wydatki przesuwane na przyszłość. Cieszę się, że Polska, w odróżnieniu od Turcji, do której jest podobna pod wieloma względami w obszarze polityki miejskiej, ma o wiele mniej aktywny sejsmicznie teren i same katastrofy budowlane nie są aż tak powszechne. Kara za nasze niektóre urbanistyczne grzechy będzie dzięki temu mniejsza.
Kiedy myślimy o zabudowie, często nie postrzegamy jej w kontekście zmieniającego się świata, który w przyszłości będzie miał inaczej ukształtowaną mobilność, kompozycję społeczną czy procesy gospodarcze. Dzisiaj ogromnym problemem polskich osiedli jest sposób, w jaki zorganizowany jest ruch kołowy. Na szczęście w przyszłości samochodów będzie mniej: czy to się komuś podoba, czy nie. To nie kwestia zakazów krytykowanych w ramach rozmaitych teorii spiskowych, ale posiadanie prywatnego samochodu będzie na tyle drogie i w wielu przypadkach niepotrzebne, że chętniej będziemy się przesiadać na rowery elektryczne, hulajnogi, a jeśli to możliwe, korzystać z transportu zbiorowego. Wąskie uliczki czy brak miejsc parkingowych będą wtedy mniejszym problemem.
Walorem tego, co budujemy obecnie, w porównaniu do poprzednich epok, jest też większa dostępność architektoniczna. Współczesna zabudowa nie kreuje więźniów czwartego piętra i nie jest aż tak wykluczająca dla osób z niepełnosprawnościami — to jej niewątpliwa zaleta. Współczesna architektura mimo wszystkich swoich wad nie jest aż tak zła jak tradycyjna zabudowa kamieniczna, która była jeszcze mniej wydajna energetycznie. Nawet gęsto zabudowane osiedle deweloperskie to nie to samo, co małe podwórko ze studnią w dziewiętnastowiecznej kamienicy czynszowej. Chociaż czasem sam stosuję to obrazowe porównanie dla zbyt intensywnej zabudowy.
Czy obecna architektura jest zjawiskowa? Pytanie, czy rozmawiamy o architekturze przeciętnej, czy najciekawszych projektach. Riverview w Gdańsku (proj.: APA Wojciechowski), Nowe Żerniki we Wrocławiu (proj.: „Superbiuro”, współpraca blisko 40 pracowni), 19. Dzielnica w Warszawie (proj.: JEMS Architekci) albo Nowy Nikiszowiec w Katowicach (proj.: ZZArchitekci) — to wszystko projekty, które będą się starzeć dobrze, dobrze wpisywać w tkankę miejską i ludzie będą chcieli tam mieszkać. Te miejsca będą zapewne postrzegane podobnie jak PRL-owskie Sady Żoliborskie i międzywojenny WSM, ten położony na warszawskim Żoliborzu. Ale te dwa ostatnie przykłady to wybitne wyjątki, większość im nie dorównuje. Pisząc książkę o patodeweloperce, miałem do dyspozycji więcej złych niż dobrych przykładów.
centrum Otwocka — chaos przestrzenny
fot.: © MOs810 CC BY-SA 4.0
Marta: Wymienił Pan kilka rzeczywiście ciekawych realizacji, ale po drugiej stronie mamy też czarne punkty na mapie, jak osiedle na Wawrze, gdzie występuje taki absurdalny adres jak ulica Celulozy 111ZZG, bo brakło już liter w alfabecie na oznaczenie budynków. Trudno sobie wyobrazić, że coś takiego dostaje pozwolenie na budowę i jest na to ogólne społeczne przyzwolenie. Ktoś to kupuje i mieszka w domu typu kopiuj– wklej. Nawet jeżeli posiadanie i używanie samochodów, jak Pan powiedział, będzie dobrem luksusowym, to takie rozlewanie miast i kreowanie zupełnie niezwartej urbanistyki przyniesie fatalne skutki. Powinniśmy przecież dogęszczać istniejącą zabudowę, wykorzystywać istniejącą infrastrukturę i ją rozbudowywać, ale nie jest to możliwe na taką skalę. Dzisiaj mieszkańcami tych osiedli na peryferiach są młodzi ludzie, często rodziny z dziećmi, ale oni kiedyś się zestarzeją na tych swoich końcach świata oddalonych od centrów miast, usług czy placówek opieki medycznej. Jak to utrudni tym ludziom życie w przyszłości albo co może ich uratować?
Łukasz: Pewne rzeczy uda się rozwiązać dzięki postępowi technicznemu. Wyobraźmy sobie biografię mieszkaniową kobiety, która ląduje na urlopie macierzyńskim. Nasza bohaterka jest przez przynajmniej dwanaście miesięcy przykuta do nieruchomości na grodzonym osiedlu, zapewne w jakiejś peryferyjnej lokalizacji. W pobliżu brakuje usług, dokucza wykluczenie transportowe. Jednym ze sposobów radzenia sobie w życiu codziennym jest zatem zamawianie wszystkiego przez internet. Pewne rzeczy mają zasięg ogólnokrajowy i na przykład pracę zdalną można wykonywać niemal wszędzie, chociaż też nie można tego robić zawsze i w nieskończoność. Niemal wszędzie dojadą też standardowe przesyłki kurierskie. Ale jedzenie na dowóz czy usługi typu dark store, a więc dostarczanie mniejszych zakupów pod drzwi, szczególnie użyteczne w życiu młodej mamy, to już niekoniecznie coś dostępnego na przedmieściu. Firmom, które świadczą takie usługi, po prostu nie opłaca się obejmować siatką swoich usług miejsc trudniej dostępnych, o rozrzedzonym osadnictwie. Mieszkanie w centrum daje nie tylko dostęp do parku ze starodrzewem i publicznego żłobka w zasięgu krótkiego spaceru, ale nawet usługi internetowe działają w takim miejscu lepiej. Podsumowując: nierówności przestrzenne łagodzą Zoom i paczkomaty, ale niestety nie są one w stanie zupełnie zniwelować takich podziałów.