Konkurs studencki na najciekawszy projekt przestrzeni do mieszkania
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Česka Cena za Architekturu

03 marca '21

Pomyka nasza niebieska karosa po morawskich drogach, krętych jak nocny powrót z popijawy. Wioski schludne mijamy, stare, niedotknięte ani wojną, ani plastikowym szczęściem sajdingu. Zabudowania gospodarskie rozlewają się malowniczo, autobus i droga w ostatniej chwili umykają przed murowanymi stodołami, a my, szacowne jury Czeskiej Nagrody Architektonicznej 2017, kolebiemy się po wnętrzu, łapiąc się za gięte rurki uchwytów i piszcząc jak dzieci.

Kolega Závodný pokłada się na mnie, ja na nim, zależy jak karosa skręci. Lubomir jest Słowakiem, lubi projektować kościoły i dobrze mu to wychodzi. Na pokładzie czeskiego cudu techniki są z nami jeszcze Doris Wälchli ze Szwajcarii, Jiří Oplatek, też ze Szwajcarii, ale dopiero od sześćdziesiątego ósmego, kiedy to jako student VUT-u w Brnie pojechał na wycieczkę zagraniczną, z której nie wrócił, kiedy w radio powiedzieli, że bratnie armie przekroczyły granice Czechosłowacji, by przywrócić w kraju wolność. Naprzeciwko siedzi Marianne Loof, Holenderka, współwłaścicielka dużego komercyjnego biura, obok Eelco Hooftman, też Holender, który przeniósł się do Szkocji, bo tam pusto, a on lubi krajobrazy, bo jest zresztą architektem krajobrazu. Przede mną Matija Bevk, rzutki Słoweniec w towarzystwie producentki telewizyjnej, bo razem z nami po wnętrzu karosy kolebią się też członkowie ekipy TV. Do tego jadą jeszcze dwie panie z Czeskiej Izby Architektów, okazjonalnie wskakujący do autokaru dziennikarze i znajomi architekci. Drugi dzień już tak jedziemy wesołą gromadką. Zaczęliśmy w Pradze i w Pradze skończymy, robiąc objazd całej Bohemii. Miasta, wsie i miasteczka zlewają się w jedno wrażenie czeskiej zaradności. Nieważne czy to Pardubice, Brno, Kutná Hora, czy morawskie Sazovice, gdzie właśnie karosę z piskiem opon zatrzymuje zażywny kierowca. Za oknem niewielki, wijący się jak ślimak kościół z kawałkiem minimalistycznego placyku, po którym porusza się grupka pań w wieku co najmniej dojrzałym i kilku, jakby na dokładkę, mężczyzn. Wysypujemy się z autokaru, rozćwierkane panie oprowadzają nas po zgrabnym żelbetowym kościółku, a na koniec dają tabliczki gorzkiej czekolady, na których wydrukowany jest tenże sam kościół. Holenderka pyta przewrotnie, czy to przekupstwo, na co najbardziej odważna z pań mówi, że nie, że to forma zachęcania ludzi do chodzenia do ich kościoła, na który złożyli się w trzysta osób, i z którego są strasznie dumni. Sami go tyczyli z architektem, sami część zbudowali. Ksiądz ich odwiedza w niedzielę, kursuje między miejscowościami, oczywiście Polak, bo księży Czechów nie ma. „A czemu ta czekolada jest gorzka?”, pytam ja, który gorzkiej nie lubię. „A, bo wiara jest gorzka!”, odpowiada rezolutnie dama. Ruszamy, panie machają. W autobusie dyskusja. Świątynia ma błędy wykonawcze, lokalna ekipa i entuzjastyczni mieszkańcy nie byli w stanie równo poprowadzić zaprojektowanej przez Marka Štěpána ślimaczej linii ściany, są przełamania, to bardzo „dźga oko”, jak powtarza Závodný. „No dobra, ale toż to przykład bezpośredniego zaangażowania, sprawczości, architektury prawdziwie wynikającej z kontekstu!” — argumentuje Oplatek. Ja mu przytakuję, bo pamiętam z dzieciństwa, z jakim trudem parafianie na warszawskim Ursynowie budowali swój kościół i aż do pierwszej komunii również kościół mój. Potem rodzice zapytali, czy dalej jestem zainteresowany wiarą, a ja stwierdziłem, że już dostałem wigry 3 na komunię, więc w sumie nie ma to dalej sensu.

Następnego dnia trafiamy nad ukryty w lesie brzeg jeziora i stojącą prawie w wodzie pięknie zaprojektowaną przez FAM Architekti mikrochatkę. Oplatek zżyma się: „Toż od razu widać, że klient musi być dzieckiem byłego aparatczyka partyjnego!”. Tłumaczy, że w Czechach nie można budować przy samym jeziorze, że jak nic musiały tu być jakieś „znajomościowe” przekręty z kimś z Lasów Państwowych. Tu zazwyczaj dyskretna Doris z błyskiem w oku pyta: „Jura, no dobra, to kiedy i gdzie kończy się rozpatrywanie kontekstu? Wczoraj usprawiedliwiałeś społecznym kontekstem kościół, dziś źle patrzysz na tę uroczą chatkę, bo właściciel na pewno jest powiązany z poprzednim systemem”.

W Pradze trafiamy na teren byłej fabryki maszyn, gdzie znajduje się największa prywatna galeria w Europie Wschodniej. DOX założył przedsiębiorczy marzyciel Leoš Válka, który wrócił do ojczyzny po tym, jak zbił fortunę na budowaniu wieżowców w Sydney. Ubrany w wojskową kurtkę z demobilu, Leoš prowadzi nas na dach byłej fabryki. Wraz z kolegą architektem, Martinem Rajnišem, wymyślili, że zbudują tu salę do odczytów w postaci wielkiego niby-Zeppelina, który wygląda, jakby właśnie odrywał się od dachu do lotu. Wszystko jak w statku powietrznym: gięta drewniana konstrukcja obciągnięta jakimś półprzezroczystym tworzywem, stalowe odciągi, drabinki, trapy. „Chcieliśmy, żeby ludzie czuli się lekcy, kiedy literaci im czytają swoje książki”, stwierdza rzeczowo głowa Leoša, wystając z prostopadłościennej kurtki M65. Wieczorem w oberży kłótnia. „Toż to nie jest architektura, a scenografia!”, stwierdza Marianne. Jura i Lubomir jej wtórują. Matija ironicznie łypie na mnie, bo wie, co projektuję. Marianne wstaje, wszyscy już po kilku piwach, więc musi się mocno wesprzeć o ciężki drewniany stół, i pyta, zwieszając głowę: „To może ustalmy, co to jest architektura?”. „Architektura musi być stała, bo jak nie jest stała, to nawet nie możemy jej ocenić!”, krzyczy Jura, który nie uznał za warte nazwania architekturą wiszącej pod mostem w Pardubicach czarnej samotni z opalanego drewna ani poetycznego mostku z jednego kawałka granitu upamiętniającego zmarłego czeskiego alpinistę, który lubił siadywać nad Białym Potokiem. Samotni nie uznał, bo ją zdemontowali, a mostku, bo to nie obiekt kubaturowy. „Może to sztuka bardziej?”, zastanawiali się z Lubomirem nad piwem i już byli blisko stwierdzenia, że tak, jak nic, to sztuka jest, ale Eelco wbił kij w mrowisko, pytając z głupia frant: „A Isamu Noguchi, to on był rzeźbiarz, dizajner czy projektant krajobrazu? A te jego legendarne place zabaw to co to było?”. Spochmurniały twarze za stołem. Ktoś zawołał po następną kolejkę.

Rano krążymy po przedmieściach Pragi, oglądamy okładaną lamelkami halę sportową w Líbeznicach, a potem jedziemy w pola. Tam gdzieś między łanami zboża i drzewami jest boisko, a przy nim zgłoszona do konkursu trybuna. Tarabanimy się przez stalową bramę, przenoszę na plecach uradowaną Marianne w letniej sukience. Podmokła łąka okazuje się boiskiem. Jest trybuna. Brudni i zadowoleni siadamy na ławkach, zaczyna siąpić. Matija strzela: „I jak tam, Jura, podoba ci się ta ARCHITEKTURA?”. Prosta ta trybuna. Sprytnie wymyślona, nawet jakby za sprytnie i całkiem w tej sprytności obca wobec pola, lasu i obdrapanych zabudowań pobliskiej świniarni. Deszcz zaczyna uderzać o dach z poliwęglanu. Idzie ulewa na całego. „To jest ideał architektury”, zaczyna doniośle Jura, „Jest czytelność, środki odpowiadają celowi, jest też jakaś sublimacja w tej prostocie i to, że to dla zwykłych ludzi jest, nie dla jakichś bogaczy czy smakoszy!”. „Ja się z panem zgadzam!”, przekrzykuje odgłosy kropli dźwiękowiec z ekipy telewizyjnej. Nie ma nic do roboty, bo w taki deszcz niczego nie da się nagrywać. „Mnie tu rodzice u cioci latem zostawiali i chodziłem na mecze Sokoła Záryby. Zaręczam wam, że jak padało, to nie było tak przyjemnie, jak nam teraz! To jest najlepsza architektura z możliwych!”.

Wieczorem, w piwiarni, po długich sporach o tak zwane kwestie podstawowe, stojąc za wielkim stołem Marianne, przewodnicząca jury, rozczapierzyła palce lewej ręki i zaczęła wyliczać: „Podsumujmy, i radzę, żebyśmy się zgodzili…”, tu łypie na Jurę i na mnie. „Architektura to budynki i struktury niekubaturowe, które nie są po prostu techniczną odpowiedzią na fizyczne problemy ani scenograficzną stylizacją. Architektura to obiekty, które wnoszą coś więcej do naszego życia w wymiarze intelektualnym lub/i duchowym, nawet jeśli mają ściśle rudymentarne powody do powstania, i nawet, jeśli powstają tylko na chwilę”. Powoli zamyka kolejne palce lewej dłoni palcem wskazującym prawej. „Architekturę, chcąc nie chcąc, musimy oceniać na bazie tego, jak dobrze działa na ludzi, otoczenie zbudowane i naturalne, czy jest estetyczna w odpowiedzi na ową funkcjonalność, a nie dla samego bycia atrakcyjną. Musimy brać też pod uwagę szerszy kontekst, na przykład ekonomię kraju czy jego kulturę, ale, do diaska, nie powinno nas interesować na kogo głosował właściciel, ani z kim sypia jego żona!” (słychać śmiech). „I, znowu chcąc nie chcąc, musimy też mieć na uwadze, co o niej, mam na myśli architekturę, nie żonę, sądzą jej użytkownicy, nawet jeśli nie są profesjonalistami. Tylko wtedy możemy mówić o spójności naszej oceny i jej dogłębności!”. O dziwo wszyscy się zgadzają. „Za dogłębność!”, „Za spójność!”, wiwatują zebrani. W górę podnoszą się ramiona z kuflami piwa i kieliszkami wina. Chwilę później ich zawartość zostaje dogłębnie poznana, dając spójny efekt ogólnej wesołości. Kamera odjeżdża w mrok praskiej uliczki przez piwniczne okienko. Cichnie gwar piwiarni. Cięcie.

Jakub SZCZEŚNY

Głos został już oddany

BIENNALE YOUNG INTERIOR DESIGNERS

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE