Sprawy zaczęły przybierać inny obrót gdzieś w połowie lat dwutysięcznych. Polskie przedmieścia wytworzyły już swój język formalny łączący nostalgię za dworkiem na Kresach z potrzebą pistacjowej/różowej/brzoskwiniowej ekspresji rodem z miast amerykańskich. Każdy domek był inny w wielości załomków dachów, kształtach i formatach okien i oczywiście w malaturze. Co bogatsze panie domu zadbały o to, by, prócz kuchni prowansalskich, w domach znalazły się podłogi z wenge, lapacho i innych drewien egzotycznych o nazwach wykręcających języki nowicjuszom z działów sprzedaży składów budowlanych. Tymczasem gdzieniegdzie zaczęli się pojawiać, o zgrozo, ludzie tę wolność ostentacyjnie negujący. I to zarówno tę przaśną, jak i elitarną. Na przykład właściciele połówek bliźniaków, którzy, zamiast wykrzyczeć swoją nową kapitalistyczną wolność, malując każdą połowę inaczej, zaczynali się dogadywać żeby ujednolicić elewacje. Pojawił się antracyt i off-white. Czarne ramy okienne. Szare tynki cokołowe. Stonowane zestawienia materiałów farbowanych w masie. Całkowicie białe wnętrza, jak ze szwedzkich domków letnich. Niechybnie były to groźne objawy tlącej się gdzieś podskórnie kalwińskiej reformacji. Żartuję, niech się pan biskup nie denerwuje. Raczej po prostu części naszej nowej klasy średniej przejadł się nadmiar i zaczęła dążyć ku relatywnej uniformizacji, którą jako odniesienie estetyczne mogły przynieść, paradoksalnie, samochody flotowe. To one — stosunkowo skromne, pewne i ekonomiczne, zaczęły prawdopodobnie być figurami-symbolami dla całych gospodarstw domowych. Bo w końcu kto zaufa menadżerowi lub małemu przedsiębiorcy nastawionemu na stały, ale powolny wzrost, jeśli ten na spotkanie przyjedzie ryczącym dodgem chargerem? A taki bezpieczny opel, solidne volvo, czy swojska škodička sąsiada w oczy nie kole, budżetu nie nadszarpnie i ładnie „na myjni” wyglansowane w niedzielny poranek zdobi podjazd z kostki bauma, gdy się rodzinnie wybieramy do kościółka. I taki pater familias stanąwszy na środku podjazdu, może wzrokiem ogarnąć front swojego latyfundium, smakując z zadowoleniem, jak wietrzyk leniwie liże pajęczyny na równym rządku tuj z Obi. A antracytowy pasek tynku cokołowego wygląda dokładnie tak, jak w dniu, w którym go położono. Muszę jednak temu kodowi kolorystycznemu oddać sprawiedliwość, bo sam do jakiegoś stopnia mu hołduję. Czy w wersji drobnomieszczańskiej, czy hipstersko-dizajnerskiej ten język formalny najmniej się starzeje, gwarantując architektom i ich klientom jakże upragnioną ponadczasowość.
Im bardziej dojrzewam, a może po prostu się starzeję, trafia do mnie, ile kolor znaczy. Jest odpowiednikiem języka, wyrazem aspiracji i możliwości społecznych, ale i indywidualną ekspresją uczuć. Może być „mocium panem” (naturalne barwniki), „a proposem” (beż, ecru) i „feedbackiem i deadlinem” (kolory z palety RAL). Wynika z wpływów zewnętrznych, ale i bywa głęboko zakorzeniony w tradycji. Może być uzgodnioną normą społeczną, ważną składową kodu estetycznego danej grupy czy klasy, ale też powierzchowną i chwilową miłostką czytelniczek kolorowych magazynów i wyznawczyń Pinteresta. Bo barwy, jak pojęcia, stają się przedmiotami obrotu handlowego, gdy pokonują drogę z jakiejś niszy artystycznej wprost do mainstreamu, gdy pisemka wnętrzarskie publikują tryumfalnie, że „w tym roku kolorem obowiązującym jest Pantone…”. Kolor nadaje znaczenia i sam je przybiera, bo łączy się z materiałami i formami. Jest mimikrą, kamuflażem, ściemą, a przede wszystkim sygnałem. Może też koić zneurotyzowanych ojców w wieku średnim, którzy, bez mała jak wiejski głupek z „Miłości i śmierci” Woody”ego Allena, spokój odnajdują w gładzeniu połaci głębokogranatowego atłasu, soczystopomarańczowego poliestru z ripstopem czy grubej bawełny typu moleskine w kolorze ziemistej ochry.
Przeżyłem już kilka „reżimów formalnych”, w tym kolorystycznych. Dziś żyję w świecie nieskończonej palety możliwości, gdzie kolory i ich zestawienia można kształtować w świecie rzeczywistym, jakbyśmy znajdowali się w cyfrowym programie graficznym. Niewątpliwie skala szarości, a potem reakcja na nią bardzo na mnie wpłynęły; tak dalece, że dziś bliskie mi są zarówno „protestanckie” kontrasty antracytów i bieli, jak i anarchiczne wybuchy pomarańczu, czerwieni i żółci rodem z globalnego Południa. Dziś wiem, że kolor może być wyrazem zaklinania szczęścia i silnych uczuć, jak w malowanych połaciach ścian w budynkach meksykańskiego geniusza, Luisa Barragána. Tam głęboki róż czy pomarańcz dosłownie eksplodują, odbijając światło i tworząc ciepłe „halo”, które kładzie się na przedmioty i lica ludzi, a ci robią się jacyś młodsi i zdrowsi. A te same barwy w wersji fluo i odblaskowej ratują tysiącom ludzi życie na autostradach i morza odmętach.
Poza wszystkim kolor jest świetną odtrutką na wszystkie brunatne szarości polskiej pluchy, marco-listopada nieuchronnie rozciągającego się coraz bardziej na inne miesiące z powodu zmiany klimatu. Jest też antidotum na rodzimą wersję La Grande Noirceur, okresu Wielkiej Czerni (gdy kanadyjski Quebec był de facto rządzony przez kościół katolicki). Żywy kolor może zwalczyć podskórną polską brunatność, która nie bez powodu drży na widok tęczy. Bo kolor, proszę państwa, to też władza. Władza, którą ma każdy, komu w rękę wpadnie pędzel i wiadro farby.