Artykuł pochodzi z numeru A&B 09/2022
Jak wskazuje w swojej książce „W domu” Bill Bryson, pojęcie wygody czy komfortu, by użyć określenia pochodzenia łacińskiego, które w różnych pochodzących odeń wersjach znajdziemy w językach europejskich, jest stosunkowo świeże.
Początkowo wiązano je z pocieszaniem (ang. to comfort someone) osób dotkniętych przez los, zwłaszcza wdów i sierot. Nie bez kozery aż do końca XX wieku urządzenia do masażu, chociażby te, które sprzedawał wesoły kuzyn z „Postrzyżyn” Hrabala, nazywano „pocieszycielami wdów”.
Komfort w kontekście naszego otoczenia, a zwłaszcza środowiska domowego, pojawił się jakoby dopiero z końcem XVIII wieku, kiedy pocieszenie zaczęto łączyć z wytchnieniem. Nic dziwnego: większość z nas odpoczywa w środowisku pozytywnie wpływającym na wiele zmysłów na raz. Od ergonomii pozycji, w której pozostajemy, po temperaturę, ruch powietrza, dźwięk i zapach, a zazwyczaj również dotyk. Trudno przecież wypoczywać na najwygodniejszym nawet krześle przed oknem z najpiękniejszym możliwym widokiem, gdy pokój zalewa nam umpa-umpa z plażowego baru, a z łazienki dochodzi nas drażniący zapaszek kanalizacji. Taki „mix” doznań oferują często nawet w niezłych hotelach nad Morzem Śródziemnym, gdzie budowniczowie zdają się nie wierzyć w konieczność odpowietrzania pionów kanalizacyjnych, skutecznie niszcząc tym wysiłki hotelarzy, którzy przecież chcą gościom zapewnić najlepsze warunki do odpoczynku. Słowem komfort to swoisty pakiet złożony z szeregu współdziałających wygód trafiających do wszystkich naszych zmysłów.
Jednak człowiek (Pani, Pan, ja) to perwersyjna istota. Z jednej strony łatwo się przyzwyczaja do kolejnych poziomów wygody, jak księżniczka na ziarnku grochu, której zapewne pomocne ręce dworzan podsuwały kolejne poduszki i pierzyny. Z drugiej strony z mniejszą lub większą łatwością dostosowuje się do otoczenia, które narzuca mu nieraz różne ograniczenia wpływające na wrażenie niewygody. Co więcej, nie zawsze ceną owego dostosowania są narzekania i poczucie nieszczęścia. Jak to, spytają Czytelniczki i Czytelnicy, przecież całe życie walczymy o wyższy status społeczny i o większe zarobki po to właśnie, żeby żyć wygodniej. Żeby nasze domy i nasze auta, o odrzutowcach nie wspominając, były jak największe. Żeby więcej i lepszych rzeczy znalazło się na naszych talerzach i w naszych kieliszkach. Żebyśmy dalej polecieli na wakacje lepszą klasą, a więc w szerszym i wygodniejszym fotelu obitym lepszą tkaniną oblekającą lepszą gąbkę tapicerską. Bo wygoda to nie tylko skala, ale i jakość! A to drugie to przestrzeń sublimacji, na której producenci dóbr luksusowych kręcą swoje marże, a która nam pozwala doszkolić się w zakresie rodzajów win, cygar, szczegółów technicznych naszego auta, naszego AGD i naszego strasznie inteligentnego domostwa. A z kolei owo doszkalanie to przecież edukacja, ba, kultura, bo w końcu byle ignorant nie kupi odpowiedniego obrazu w Desie, ani nie doceni duńskich klasycznych mebli drewnianych z lat 60.
I to prawda! Nawet ci, którzy nie mają szans na własny jacht (przynajmniej 40-stopowy, pełnomorski i z porządnym sundeckiem), ani na Fangora (najlepiej z lat 1961–1970, przed wystawą w Guggenheimie), sublimują, nadrabiając brak pieniędzy edukacją i sprytem. Jachtu mieć nie trzeba, wystarczy patent żeglarski i zrzuta grupy wypróbowanych kawalerów na wspólny rejs jachtem wypożyczonym. Zamiast opartowskiego okręgu Fangora (w końcu może go mieć każdy, kto ma dziengi) możemy mieć unikalne batikowe krajobrazy od Gabrieli Prokop albo exlibris od Maurycego Gomulickiego. Ciuchy we wzór z chabrów z Marimekko za drogie? Nie ma sprawy: dzięki nieprzespanym nocom z zieloną poświatą smartfona na twarzach wiemy, że znośne cenowo Uniqlo i Adidas mają piękne legginsy, sukienki i bluzki powstałe w wyniku współpracy z kultową fińską marką za jedną czwartą ceny. Tylko trzeba się spieszyć, bo szybko schodzą. Za ciency jesteśmy na dobre wino? Proszę bardzo: Jerónimo Martins pomyślał i o nas, zapewniając dobrej jakości portugalskie przysmaki w sieci swoich sklepów. Cygara za drogie? Ha, czytamy skróty raportów z badań medycznych, które jasno stwierdzają, że trzeba nie mieć instynktu samozachowawczego, żeby palić tytoń, nawet jeśli został zwinięty w rolkę na udzie sympatycznej kubańskiej matrony. W ten sposób nie dość, że dodatkowo się edukujemy, studiując internet i analizując etykiety, to jeszcze zacieśniamy kontakty społeczne, bo o profilu na Amazonie, gdzie można znaleźć końcówki serii tekstyliów takiego Marimekko, dowiadujemy się z grupy utworzonej przez znajome matki na Whatsappie. I tak dalej.
Sprytne z nas bestie! Mościmy więc nasze gniazdka, lawirując między dostępnością cenową i wymaganiami estetycznymi, tudzież funkcjonalnymi co do rzeczy pierwszej potrzeby i anegdotyczno-artystycznymi dodatkami. Miarą jest tu elastyczność w wyborach i tolerowaniu rozwiązań nie-do-końca-idealnych oraz krytycyzm w odbiorze wzorców konsumpcyjnych oferowanych przez reklamę. Bo wiemy, że nie będziemy skazani na wieczne życie z parchatym stoliczkiem Lack, ani że nasze mieszkanie czy dom będą naszymi siedzibami na zawsze. Możemy rzeczy zmieniać, wymieniać, podrasowywać. Do mniejszych niewygód się przyzwyczaimy, większe motywują nas do przyszłych zmian i osiągania kolejnych poziomów kreatywności. Według tych samych zasad postępujemy w kwestii dojazdów do pracy („Mleko ma najszybszy transport”), zajęć pozalekcyjnych naszych dzieci, hobby i wakacji. Z przepychaniem granicy wygody stoimy kilka lat w miejscu, bądź powolutku ją pchamy, jako dzielni przedstawiciele klasy średniej, którzy nie mają iluzji, że w tym życiu zostaną Jeffami Bezosami, ale wiedzą, że uda się im wspiąć jeszcze o kilka szczebelków, zanim…
No właśnie, zanim co? Zanim siądzie nam zdrowie, nawet mimo posiadania wymarzonej kanapy i unikania cygar? Tu pojawia się ciekawy motyw: mam wrażenie, że szybka czy powolna eskalacja w poszukiwaniu i osiąganiu kolejnych stopni wygody nie musi trwać wiecznie. I to nie dlatego, że dotknie nas jakiś kataklizm (wirus, wojna, kryzys ekonomiczny, rozpad związku), czy w wyniku presji konsumpcyjnej pękniemy i zaczniemy pić na umór. Otóż, co ciekawe, z różnych powodów, możemy nagle stwierdzić, że chwilowo czy na dłużej możemy żyć mniej wygodnie i, co więcej, nie będzie to oznaczało poczucia przegranej w wyścigu o lepsze (czytaj: wygodniejsze) jutro. Czemu? Bo nasze potrzeby, a co za tym idzie sama definicja wygody i w ogóle przywiązanie do niej, zmieniają się w obie strony. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w których mamy szczęście sami dokonywać ograniczających nas bądź zmieniających otoczenie i tryb życia wyborów. Często jednak okazuje się, że my, niezwykle elastyczne zwierzęta, znajdujemy satysfakcję i nową wygodę w sytuacji, w której to życie narzuciło nam restrykcje, pozbawiając nas dotychczasowych wygód.
Oto przykład pierwszy, w małej skali: wyjmując z przegródki w Decathlonie (póki tam kupowałem) za mały namiot, kilka dni później skazałem siebie na spanie pod gołym niebem, by moja partnerka z dwoma synami mogli spać w rzeczonym namiocie. I co się okazało? A: nie zjadły mnie robale i, co tu dużo mówić, przeżyłem; B: było mi bardzo miło żyć na zewnątrz, nawet przy niewielkiej porannej mżawce; C: w życiu się tak nie wyspałem; D: moja partnerka też się wyspała, bo chrapiący partner spał w dostatecznej odległości od jej namiotu… Wniosek: Jakub Szczęsny „doznał” wygody na łotewskim kempingu, śpiąc na karimacie 50 na 190 centymetrów za dwa zeta, wprawdzie w dobrej klasy śpiworze i z pięknym widokiem na korony drzew.
Przykład drugi, w większej skali i bardziej dramatyczny: po agresji Rosji na Ukrainę poznałem cztery ukraińskie damy, w wieku, odpowiednio 75, 45, 15 i 7 lat. Babcia, mama i dwie córki. W ramach ogólnopolskiego zrywu solidarności udostępniłem im lokal o powierzchni 38 metrów kwadratowych, na warszawskiej Saskiej Kępie, obok mojego własnego mieszkania. Przed wojną mama mieszkała z mężem i córkami w osiemdziesięciometrowym nowym mieszkaniu w kijowskim odpowiedniku Tarchomina, a babcia w sześćdziesięciometrowym mieszkaniu w centrum. Kobiety widywały się rzadko, a samotne życie będącej na półemeryturze babci powodowało przedwczesne objawy demencji. Matka pracowała jak szalona, podobnie jak jej mąż, żeby godnie żyć, pedałując, jako i my pedałujemy, w stronę zachodniego wyobrażenia o lepszym życiu. Po tych kilku miesiącach w Polsce zapytałem ową mamę, tam współwłaścicielkę domu produkcyjnego kręcącego reklamówki, tu producentkę biznesowych programów telewizyjnych, jak radzi sobie z niewygodą mieszkania we cztery na 38 metrach. Bo przecież mimo remontu łazienki i wstawienia nowych mebli trudno taką sytuację nazwać komfortową. I tu nasza ukraińska sąsiadka mnie zaskoczyła. „Ale nam jest dość wygodnie!”, odparła i zaczęła wyliczać. Dzieci dostały się do dobrych szkół, w tym młodsza córka do pobliskiej podstawówki, gdzie od razu zyskała grono koleżanek i kolegów, w tym sąsiadów z piętra wyżej. Babcia dzięki naszej pomocy dostała pracę na analogicznym stanowisku wobec zajmowanego w kijowskiej Bibliotece Narodowej, tyle że w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Ona sama do pracy chodzi na piechotę, a jak pada jedzie jednym autobusem raptem kilka przystanków. Saska Kępa została zaprojektowana tak, że cała infrastruktura jest w zasięgu pieszym: od sklepów po przychodnię i pocztę. „No ok, nie mam tu daczy nad Dnieprem, ale mam rzut beretem do placu zabaw i knajpek nad Wisłą”. Do listy dołączyły pochwały na temat efektywnego systemu komunikacji miejskiej, nowych relacji towarzyskich, których praktycznie nie miała w Kijowie, bo wszyscy pracowali tam jak szaleni. „Ja już nie pamiętałam, co to znaczy pójść sobie na pączki do cukierni, bo miałam dzień rozpisany co do kwadransa”.
I tu pojawia się ciekawy wątek: poczucie wygody jest relatywne. Pewne rzeczy mogą działać gorzej, jak spanie w cztery osoby na 38 metrach kwadratowych, ale rekompensują je inne, jak mieszkanie w fajnym sąsiedztwie, brak konieczności spędzania godzin w samochodzie, jak zielone wypielęgnowane przestrzenie publiczne, gorzej płatna, ale za to dużo mniej odpowiedzialna praca i (wciąż) niezłe szkoły publiczne, które powodują, że nie trzeba koniecznie „nastarczyć” na płacenie za szkoły prywatne. Jak mi powiedział Matt Kaminski, dziennikarz z portalu Politico, który przeniósł się z Nowego Jorku do Brukseli z żoną i dziećmi: „Nagle się okazało, że żeby mieć wygodnie życie, nie musieliśmy tyle pracować, ani tyle zarabiać, co w NYC. Na tym polega dobra jakość życia!”. Odczucie wygody jest z gruntu indywidualne, a więc nieprzewidywalne: nigdy nie wiemy, co zostanie uznane za punkt je budujący, co zostanie zignorowane, a co stanie się trudnym do tolerowania minusem. Ja uznam zakup dizajnerskiego taboretu z pompowanej powietrzem stali za luksusowy bezsens, bo nie da się na nim wysiedzieć, a ktoś inny stwierdzi, że jest super, bo zimno siedziska i jego wybrzuszenia są mniej ważne niż piękno i prestige, bo w końcu byle chłystka na ten taboret nie stać!
Wydawałoby się, że można algorytmy komfortu i jego odczuwania prześledzić, zaklasyfikować i zamienić na wytyczne pozwalające na łatwiejsze trafienie do ludzi z konkretnymi usługami i towarami. Sprawy jednak okazują się trudniejsze niż się może zdawać, bo komfort jest sumą odczuć sensorycznych, ograniczeń fizycznych wynikających ze zdrowia jednostek, gustu, przyzwyczajeń, praktyk psychologicznych (wyparcia, akceptacji) i wreszcie kultury. Nawet tak zoptymalizowane patenty jak współczesna kuchnia czy telewizyjny recliner (zmieniający kąt fotel do oglądania telewizji i drzemania) mogą okazać się dla kogoś niewygodne. I dobrze. Dlaczego? Bo to znaczy, że zawsze będzie praca dla architektów, architektów wnętrz, krajobrazu, dizajnerów, projektantów usług i wszystkich tych, którzy tak jak ja tkwią gdzieś między, albo na skraju logiki powtarzalności i skrajnej indywidualizacji tworzonej i dopasowanej do konkretnych użytkowników. Słowem ani AI, ani mechanizacja cyfrowa, ani masowość produktów nie zrobią z nas ofiar urawniłowki. Zawsze będziemy w jakimś stopniu inni, nawet jeśli działy marketingu czy politycy, zwłaszcza ci „noszący tylko dwa buty prawe” (by zacytować tekst piosenki grupy Pidżama Porno), uznają, że łatwiej i lepiej byłoby chcieć tego samego i tak samo żyć.
Słowem: cieszmy się tą innością!