„Jaki piękny widok! Natura w pełnej krasie!”, mówi architekt (w tej wizji to musi być mężczyzna, nie kobieta, i w dodatku przynajmniej w wieku średnim), dodając zaraz, bo w końcu jest architektem: „Zbudujmy na samym jego środku dom-ikonę! Prawdziwe ukoronowanie tego piękna!”. Demiurg w apaszce (względnie w szalu, bo demiurdzy muszą mieć coś pod szyją, co nie będzie po prostu banalnym krawatem pracownika biurowego) wywija chwilę rękami i robi ze złożonych palców ramki kadrujące krajobraz, jak reżyser z komedii z lat 60.
Podskakuje przy tym z podniecenia, a towarzyszący mu klient, oczywiście kulturalny i zamożny, stoi lekko z tyłu, jakby z nabożnością obserwując akt twórczy architekta, który wije się i pląsa, jak nie przymierzając choreograf tańca nowoczesnego. Klient (raczej nie kobieta, chyba że ma charyzmę Imeldy Marcos albo przynajmniej wrodzoną delikatność Magdy Gessler) to prawdziwy mecenas potrafiący docenić fakt, że dobra architektura kosztuje, a rozedrgany facet to prawdziwy wizjoner, więc musi być sowicie opłacony. I tak umysły architektów od czasów, jak sądzę, Palladia płodzą wspaniałe rzeźbiarskie i geometryczne pokazy ludzkiego geniuszu i statusu. Piękne jak gwiaździsty sztandar wbity w powierzchnię Srebrnego Globu, która wprost woła, żeby na niej pozostawić ludzki ślad. Jakąś zrozumiałą dla nas treść, bo ani księżycowej pustki, ani pięknych ziemskich widoków zdajemy się nie doceniać, ani też wartościowych treści w nich nie dostrzegać, chyba że staną się one tłem i zarazem przedpolem dla naszej, co tu dużo mówić, nobilitującej, architektonicznej kolonizacji. Owo odciśnięcie śladów nie byłoby możliwe bez zgody i czynnego udziału zamawiających, a często bez ich inicjatywy, jak to się dzieje w wypadku wieżowców wyrastających prosto z plaży w Międzyzdrojach czy bajkowego zamku w Puszczy Noteckiej, o serii wspaniałych hoteli (uzupełniających bez nich przecież niekompletną) panoramę Tatr nie wspominając. I tak, ręka w rękę, Architekt i Zamawiający (świadomie piszę z dużej litery!) ozdabiają Ziemię epoki antropocenu: myśli jednego i dutki drugiego fruną ku krajobrazowi, składając się w rezydencję marzeń ich obu, jak w filmie animowanym Pixara.
Oczywiście nie wszyscy Architekci mają szczęście do Zamawiających przez duże Z. Większość architektów kończy jako kolejna branża i dostarczyciele „usługi z zakresu architektura”, bo „klient wie lepiej”. Do tego zamawiający często są albo niechętni do płacenia za cokolwiek (a zwłaszcza za jakiś cholerny „akt twórczy”) albo po prostu mają zbyt płytkie kieszenie. Modernistyczna wizja z pierwszych zdań tego felietonu jest więc mokrym snem większości i udziałem raptem kilku krajowych architektów lub coraz częściej, architektek, które w spełnienie demiurgicznego snu muszą jednak włożyć dodatkowy wysiłek. Głównie dlatego, że nie są facetami w wieku średnim (w apaszce i z zestawem oznak męskiej dojrzałości — od zaokrąglenia brzucha zaczynając, na rzednącym włosie kończąc) i pląsanie w twórczym podnieceniu strasznie by je oddemiurgizowało. Swoją drogą kiedyś ktoś powinien zająć się tematem tańczących przedstawicieli i przedstawicielek naszego zawodu i powiązań różnych Labanów, Mart Graham czy Merce Cunninghamów z Buckminsterami Fullerami i Linami Bo Bardi…
Tymczasem jest coraz więcej architektek i architektów, do których palladiańsko-kolonialna logika naznaczania świata widocznym z bardzo daleka budynkośladem jakoś nie przemawia. Prawdopodobnie nie przemawia do nich też logika myśliwych („Jakie piękne zwierzę, musimy koniecznie na nie zapolować!”) albo idących brzegiem drogi pięciolatków („Taki piękny kwiatek, muszę go zerwać!”). Bo naturalne piękno nie robi się piękniejsze ani kompletniejsze pod wpływem postawienia willi rodem z hollywoodzkiej scenografii, czy hiperrealistycznych renderingów z Designboom. Dla tej grupy kontemplowanie sceny wybuchu rezydencji tkwiącej pośród kalifornijskich skał w „Zabriskie Point” Antonioniego to czysta przyjemność, podobnie jak uczestniczenie w kursach budowania ze straw-bale’a czy zwiedzanie ukrytych w ziemi „domków Hobbita”. Co więcej, do tej grupy coraz częściej dołączają zamawiający w różnym wieku, którzy chcą energooszczędnych domostw ukrytych w krzakach, a nie świecących nieskazitelną bielą gier prostopadłościanów zakończonych „bohaterskimi wspornikami” zadaszeń i wiszących w powietrzu pozbawionych barierek basenów.
Moim pierwszym klientem o takich potrzebach był Todd. I choć jego „górskiej chatki” nie udało nam się do tej pory zrealizować, to już samo wybieranie dla niej lokalizacji na szczycie góry stanowiącej przedmurze Appalachów było ciekawym doznaniem. Todd jest wyrodnym synem megafarmera z Tennessee. Ma otwartą głowę, śniadego brazylijskiego męża trofeum i w przeciwieństwie do znaczącej części swojej rodziny uwielbia się uczyć, czytać co popadnie i mleć ozorem po próżnicy w pięciu znanych mu językach. Pociąg do nauki pomógł mu wyrwać się z rodzinnej wioski i do liceum w pobliskim Nashville, potem na studia do Nowego Jorku, a wreszcie zacząć życie kuratora sztuki w São Paulo. Znamy się z czasów mojej pierwszej rezydencji w Big Apple, a wspólne zainteresowania pchnęły nas do współpracy przy projektach społecznych w Brazylii.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie, namawiając na podróż „w krzaki”, jak to określił. Niewiele myśląc, skorzystałem i kilka miesięcy później znalazłem się w jeepie, którym pięliśmy się zarośniętym szlakiem na szczyt góry, którą Todd świeżo odziedziczył po babce. Babcina góra była pokryta wysokim lasem mieszanym i niewiarygodną ilością krzaków, tak że znalezienie potencjalnych miejsc na postawienie domu wymagało sporego zaangażowania w machaniu maczetami. W końcu, taszcząc absurdalnie czerwoną aluminiową drabinę, przebiliśmy się do znajdującej się na szczycie polany, z której rozciągał się widok na przypominający Beskidy krajobraz. Toddowi zależało na chatce, w której mógłby pomieszkiwać za każdym razem, gdy odwiedzi rodzinne strony, bez konieczności mieszkania w domu rodziców i kłócenia się przy kuchennym stole z ojcem, właścicielem pokaźnej kolekcji broni długiej i krótkiej, na temat roli Jezusa i Donalda Trumpa w ratowaniu Ameryki. „Chcę, żeby chatka była dyskretna, żeby ledwie wystawiała nos spomiędzy drzew, ale żeby dawała widok, który mi pozwoli odetchnąć”. Stwierdził Todd, gramoląc się na prawie pięciometrową drabinę. Drabinę przystawialiśmy do drzew albo stawiali w przestrzeniach między nimi. Jej górny poziom miał oznaczać mniej więcej punkt widzenia osoby stojącej na uniesionym parterze domu.
W końcu znaleźliśmy najlepsze miejsce i nie bardzo oddalone od drogi. Żar lał się z nieba, a wilgotne powietrze zabierało oddech. „Rozumiesz, chcę widzieć i nie być przesadnie widocznym!”, stwierdził z góry drabiny, podczas gdy ja stabilizowałem jej podstawę, kontemplując powoli wspinającego się po mojej nodze kleszcza wielkości śliwki. W końcu w Ameryce wszystko jest duże. Jakby na przekór amerykańskiej skali Todd dorzucił z góry: „A, no i żeby była mała i na swój sposób skromna!”, a ja zacząłem się zastanawiać, jak się właściwie za ten projekt rozliczymy i w ogóle, jak postawić w tych krzakach dom na nogach, a do tego jak do niego wejść, nie spadając z długich schodów. Zaprojektowałem chatkę Todda, mój pierwszy projekt prefabrykacji stalowej przewidujący montaż całości przy użyciu helikoptera. Rzeczywiście niewielka, prostopadłościenna bryła miała być mocno przeszklona szkłem antyrefleksyjnym od strony widoku i pomalowana na wojskową zieleń olive drab.
Jak wspomniałem, dom do tej pory nie powstał, ale otworzył drogę do realizacji kolejnych dyskretnych „chatek w krzakach”, które wprawdzie korzystają z widoku na krajobraz, ale same nie pretendują do bycia jego ukoronowaniem. Wizyty na działkach, na których mają powstać, nie przypominają wizjonerskiej choreografii demiurga i jego mecenasa. Zazwyczaj i ja, i moi klienci, kobiety i mężczyźni, człapiemy w kaloszach między drzewami, jak grzybiarze lub ogrodnicy zastanawiający się, co tu jeszcze dosadzić, gdzie przerzedzić, a gdzie zgoła obciąć. Powstające domy są pewnie mniej fotogeniczne niż dziewiczo białe prostopadłościany królujące na środku kadru łysego wzniesienia, ale nie o to w nich chodzi. Mają być dobrze „wczepione” w swoje miejsce, dostatecznie małe i o proporcjach pozwalających na ich częściowe „zniknięcie” w zieleni i rzucanym przez drzewa cieniu.
Architektek i architektów, którzy myślą w podobny sposób, jest niemało, a zamawiających, często nie tylko kulturalnych, ale i zasobnych, też nie brakuje. Wzorce znajdujemy nie tylko w architekturze tradycyjnej i projektach pokolenia naszych rodziców, ale i w najbliższym otoczeniu miejsc, w których mamy budować. A jeśli w trakcie wstępnej wizyty na działce przyjdzie nam się wić w ekstatycznym tańcu, to raczej nie dlatego, że naszła nas wielka architektoniczna wizja, tylko z powodu mrówek, które weszły nam do majtek.