Kliknij i zobacz jak w prosty sposób opublikować swój projekt w A&B
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Dom jest tam, gdzie magazyn twój

26 października '21

felieton z numeru 10|A&B


„Pięknie na pani leżą te ledżinsy!” – stwierdza tonem koneserki zażywna handlarka. Jej głowę zdobi seksowny daszek z pomarańczowej sztywnej folii z napisem „Ibiza”. Pani w pięknych poliestrowych legginsach, których nie powstydziłby się sam Eddie Van Halen obraca się na wpół niedowierzająco, na wpół zalotnie przed pionowym lustrem opartym w cieniu „tureckiego namiotu” o bok wysłużonego dostawczaka.

Tymczasem mąż pani z daszkiem, który przedstawił mi się jako Mareczek, żywo gestykulując, tłumaczy moim kilkuletnim synom, jak trzeba rozłożyć towar na kocu, żeby przechodzący bazarową błotnistą alejką ludzie z obojętnych przechodniów stali się podnieconymi klientami. „Klyent nie kupi, jeśli mu nie podsuniesz pod nos towaru, rozumiesz, smyku?” Daję potwierdzający gest i chłopcy z zapałem przesuwają swój „sklep” bliżej alejki, oddalając połać koca od otwartego bagażnika naszego samochodu.

Jak się tu znaleźliśmy? Można powiedzieć, że to eksperyment edukacyjno-higieniczny. Po kilku rodzinnych wizytach na podwarszawskim pchlim targu Antoś, nasz dziewięcioletni syn, wpadł na szatański pomysł sprzedania niepotrzebnych szpargałów ze strychu i zarobienia w ten sposób na wymarzone zestawy armii plastikowych potworów do grania w Role-Playing Games. Jaś, jego młodszy brat, od razu dał się namówić, a my — rodzice, stwierdziliśmy — że to świetna okazja do pokazania im kilku zasad rządzących naszym merkantylnym światem. Daliśmy im zielone światło, zastrzegając, że to „ich biznes”: całe pieniądze, jakie zarobią będą ich, pod warunkiem, że ustalą ceny poszczególnych towarów i będą z zapałem je reklamować potencjalnym kupującym. W któryś z sobotnich wieczorów wspięliśmy się na strych po stromych, rozkładanych schodach, po raz pierwszy nie traktując go jako przydomowej czarnej dziury, a jako zasób pomocy pedagogicznych dla przyszłych kapitalistów, albo przynajmniej bardziej świadomych konsumentów tego, co ten kapitalizm może zaoferować. Pomysł Antosia miał jeszcze jeden plus w postaci ostatecznego i opłacalnego pozbycia się zasobów wstydliwie skrywanej brzydoty gromadzonych przez poprzednie pokolenie użytkowników naszego wiejskiego domostwa.

„Po ile ten obraz?” — pyta starszy pan z kozią bródką, nachylając się nad przerażającym wykwitem beztalencia udającym nadobny wenecki landszaft, którego jedynymi wartościowymi częściami są solidna rama i podobrazie. „Stówa” — mówi bez zająknięcia sześcioletni Jaś i wyciąga rączkę w geście prezentującej perfumy hostessy. — „Pan patrzy: piękny, ręcznie malowany i jaki duży! A ta rama, jaka gruba!”. Pan proponuje pięć dych, chłopcy patrzą na mnie, co ja na to. Rozkładam ręce i mówię: „Chłopaki, negocjujcie!”. Jaś przymyka oczy i rzuca: „No dobra, nie damy go za mniej niż pięć złotych!”. Kozia bródka parska śmiechem, podobnie, jak kilkoro gapiów, których przyciągnęła niecodzienna scenka. Antoś odciąga Jasia na bok, robiąc mu wyrzut, że „w ogóle nic nie kuma” i odwróciwszy się do kupującego, odpowiada: „Chodziło o pięć dych i pięć złotych!”. Tłumek na brzegu koca znów wybucha chrapliwą wesołością, zwłaszcza wyglądający spomiędzy cynowych balii nasz sąsiad Mareczek, otyła dama z burzą pofalowanych zębów i facet w dziwnym kapelutku, który łakomie patrzy na wciąż jeszcze naszą płytę z hitami Engelberta Humperdincka. W końcu olejne dzieło zostaje sprzedane, a dwie godziny później nasz koc jest już zupełnie pusty. Kolejni szczęśliwcy odchodzą z okazyjnie kupionymi potwornymi niby-afrykańskimi lampami w żyrafy, bebechami starego zegara, winylowymi płytami z Bułgarskiego Ośrodka Kultury, nierozpakowanymi DVD z żałosnymi podróbami filmów Disneya, bezpłciową porcelanową wazą, przerażającymi martwymi naturami z filcowanej wełny, dorodnymi przykładami skóroplastyki i obtłuczonym szklanym wazonem. Chłopcy z zapałem liczą pieniądze. Jest sukces: Anoś będzie miał wymarzonego plastikowego Gorgotha Młotorękiego dosiadającego Bestię z Xanaxu w otoczeniu złowrogich jaszczurzych piechurów z maczeto-halabardami. „Będziemy tu znowu za tydzień?” — pyta Antoś.

Przygoda z pchlim targiem i grzebaniem na strychu nie daje mi jednak spokoju, zwłaszcza kiedy teściowa bez wyrzutu, raczej refleksyjnie stwierdza, że wenecki landszaft kupiła za całe trzysta złotych w prawdziwej galerii sztuki w centrum handlowym. Po powrocie do naszego wiejskiego domostwa siadam cichutko z herbatą na tłustej skórzanej kanapie w ciemnym rogu salonu. Oparty o gargantuicznych rozmiarów pluszowego misia produkcji rumuńskiej, jedyny spadek po dawno nieżyjącej angielskiej ciotce, zaczynam, o zgrozo, myśleć. Ogarniająca mnie „myślówa” przyciąga słowa i obrazy. Tłumek twarzy z pchlego targu, kolorowych jak maski na obrazie Jamesa Ensora „Karnawał w Brukseli”. Twarze skupione, jak u paleolitycznych zbieraczy, na wyłuskiwaniu z rozłożonych na kocach śmieci śmieciowych skarbów, które tryumfalnie zaniosą do swoich domów: „prawdziwy skarb i jak tanio!”. Moja własna skupiona gęba, gdy przeczesuję wzrokiem stragany, szukając naczyń z prasowanego szkła z lat 60.: „prawdziwy skarb i jak tanio!”. Mareczek poufale nachylający się do mnie z tekstem: „Ja to mam swoje zasady. Nie handluję chińszczyzną. Żadnego plastiku, tylko zabytki, sprzed wojny przynajmniej. Nawet to, co wtedy było tandetą dziś jest lepsze niż ten cały plastikowy chłam!”. Głos znajomej kuratorki: „Jeśli ten Musk jest takim geniuszem, to zamiast wymyślać satelity wyświetlające na niebie reklamy, niech zabłyśnie pomysłem na to, jak bezproblemowo pozbyć się milionów ton śmieci i w ogóle wszystkich tych cholernych obiektów, w które obrastamy!”. Rozmowa na przyzbie niewielkiego domu, który zaprojektowałem dla rozwiedzionego klienta. „Ten domek jest tak mały, że musiałem zrezygnować z różnych przedmiotów. I wiesz co? Jestem bardzo z tego zadowolony!” Wreszcie twarz kalifornijskiego tatuśka na brzegu basenu w „Absolwencie”: „Son, listen to me! Plastic. Plastic is the future!”.

Fatalizmem człowieczeństwa jest przymus kreacji i konsumpcji. Musimy wymyślać i tworzyć, ale ku nieszczęściu nas samych i świata, po którym stąpamy, niewiele w tym głębszego sensu. Armie projektantów, marketingowców, speców od produkcji, reklamiarzy i wynalazców dwoją się i troją, żeby zaproponować ludzkości kolejne spinnery czy pocieszne pluszaki do kolekcjonowania dzięki zakupom w sieci spożywczej, ale też rzeczy, których sens negują krótkość funkcjonowania, marna jakość i niemożność całkowitego zrecyklowania. Ja sam — projektant, „wymyślacz” i nauczyciel kolejnych pokoleń projektantów — przykładam się do tego na co dzień.

Drugi fatalizm to tysiące lat zbieractwa i polowania i to, że na związanych z nimi instynktach żeruje cały globalny system wymiany ekonomicznej. Potrzebujemy wciąż zdobywać nowe rzeczy, niezależnie od tego, co się stanie ze starymi, ani czy w ogóle z nowych rzeczy skorzystamy. Pamiętam wywiad radiowy z byłym dyrektorem jednego z banków i pytanie dziennikarki, jak godzi on młodość punka z byciem na szczycie kapitalistycznej drabiny władzy. „Najbardziej wywrotową rzeczą, którą może dziś pani zrobić, jest niepotrzebowanie rzeczy”.

Cóż z tego: nawet inteligenckie fetysze, czyli książki zapełniające półki w naszym domu, to przyczynek do rozmowy o niszczeniu świata, bo harwestery, zachłanni politycy każdej opcji i płaczące wiewiórki na ściętym pieńku. Całe to barachło — praktyczne, dekoracyjne, symboliczne — ląduje w naszych domach-magazynach. Zabijamy się, żeby zdobyć kuchnie prowansalskie, bezframugowe drzwi, wspornikowe lampy na nodze z karraryjskiego marmuru, jajka Faberge i miśnieńską porcelanę, o Kossakach i Fangorach, wyciskarkach do cytryn Starcka, smegach i kiczenejdach nie wspominając. Co z tego jest wartością? Dla kogo? Dlaczego? I przede wszystkim: jak długo i za jaką cenę?

Pamiętam otwarcie wystawy w Storefront Gallery w Nowym Jorku. Towarzystwo stoi na ulicy, bo galeria jest wąska jak klin. Między ludźmi krąży fotograf, siwy szczupły staruszek. Pełen werwy i zarazem jakiegoś spokoju. Ubrany w niebieską koszulę francuskiego robotnika, dżinsy i czarne trampki. „To Bill Cunningham” — podpowiada znajomy. — „Ciekawy z niego facet: nic nie ma poza torbą, kilkoma ciuchami i oczywiście aparatem. Mieszka kątem u znajomych. Miał kiedyś rowery, ale mu je kradli, więc od kiedy jest miejski system wypożyczania, używa miejskich”. „Czemu tak?” — pytam zaintrygowany. „Bo w mieście pieniądza jest najbliżej wolności, jak się da”. „Tak, rzucić to wszystko w diabły i żyć ze stoma przedmiotami najwyżej!” — przebiegło mi wtedy przez głowę.

Z kontrkulturowych rozmyślań wyrywa mnie nagle migotanie światła przechodzącego przez miodowej barwy szklany talerz. Rozbłyski i cienie układają się w fantazyjne wzory na stoliku kawowym, gdzie jakimś cudem dochodzi popołudniowe słońce. Boże, co za piękno! Hallelujah! Praise the Lord! Talerz to nie byle talerz, bo z serii „Meteor” projektu Jana i Eryki Drostów, pary legendarnych projektantów szkła prasowanego z Huty Ząbkowice. Zdobycz z dzisiejszej wizyty na pchlim targu. Za całe dwadzieścia pe-el-en, jak za darmo. Kurczę, musimy tam wrócić w przyszłym tygodniu, żeby nasza kolekcja rosła i pomnażała się!

Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

BIENNALE YOUNG INTERIOR DESIGNERS

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE