Recenzja z numeru A&B 04|2023
Przypadek sprawił, że książkę „Dziury w ziemi” zacząłem czytać w poznańskiej piwnicy, z oknem wielkości kartki formatu A3 umieszczonym w studni poniżej poziomu chodnika, kończyłem zaś na poddaszu łódzkiej oficyny, w klitce o wymiarach 2 na 2,5 metra. Oba przypadki zaradni przedsiębiorcy nazwali „apartamentami” dostępnymi w najmie krótkoterminowym, czyli zjawiskiem powiązanym z opisywaną przez Łukasza Drozdę „patodeweloperką”.
Tytułowe „dziury w ziemi” to budynki mieszkalne sprzedawane przez deweloperów. Ich wyjątkowość polega na tym, że w momencie transakcji istnieją tylko na papierze i ekranie komputera. Jeśli przyszły właściciel lokalu uda się pod adres inwestycji, ujrzy jedynie „dziurę w ziemi” (albo po prostu pustą parcelę). Kupuje zatem deweloperskiego kota w worku. W końcu nie każdy musi wiedzieć, że to, co narysowane, niekoniecznie będzie wybudowane, a komputerowe wizualizacje stanowią przeważnie kolejną formę reklamy. Drozda opisuje nieuczciwe (chociaż zgodne z prawem) praktyki deweloperów, którzy celowo pomniejszają gabaryty mebli na rzutach mieszkań, po to, aby mikrokawalerki wydawały się większe. Co z tego, że potem kanapa nie mieści się w pokoju i zastawia drzwi do łazienki — „plan ma charakter poglądowy i nie stanowi oferty w rozumieniu kodeksu cywilnego”.
Patodeweloperka to temat medialnie nośny. Budzi zainteresowanie, rozpala emocje. Jednocześnie z biegiem lat udało nam się go oswoić. Stał się żartem, internetowym memem. „Czego to deweloperzy nie wymyślą?” — uśmiechamy się pod nosem, patrząc na zdjęcie kolejnego nanoapartamentu czy klatki udającej plac zabaw dla dzieci. Patodeweloperka to dla większości z nas część polskiej rzeczywistości. Taki mamy klimat.
architektoniczne mięso
W 2012 roku ukazał się wywiad-rzeka przeprowadzony przez Marcina Kwietowicza z Grzegorzem Piątkiem i Jarosławem Trybusiem. Tytuł „Lukier i mięso” nawiązywał do podziału architektury na tę z pierwszych stron branżowych periodyków (lukier) i całą resztę budowlanej codzienności, która nas otacza (mięso). Bohaterami „Dziur w ziemi” nie są topowi projektanci, chociaż na kartach książki znajdziemy kilka znanych nazwisk. Łukasz Drozda nie koncentruje swojej uwagi na archiikonach. Przeciwnie, stara się pokazać czytelnikowi architektoniczne mięso — nawet wówczas, gdy nie jest ono pierwszej świeżości.
Historia zjawiska, które zostało określone mianem patodeweloperki, sięga czasów transformacji, chociaż wówczas, rzecz jasna, nikt nie używał tej nazwy. Wykracza ono poza obszar architektury i urbanistyki, co doskonale opisuje Drozda, sprawnie splatając różne wątki i historie. Mamy więc opowieść o kredytach hipotecznych, której początki sięgają niesławnej „Alicji” [nazwa łatwego do pozyskania kredytu oferowanego w 1995 roku przez bank PKO BP — przyp. red.]. Pojawiają się wielcy bohaterowie doby transformacji, rodzimi biznesmeni, którzy pierwszy milion zarobili w branży deweloperskiej, a dziś urastają do rangi komiksowych superzłoczyńców. Obok nich znajdziemy polityków — zarówno tych owładniętych ślepą wiarą w samoregulujące właściwości wolnego rynku, jak i skorumpowanych cyników. Mamy wreszcie bohaterów zbiorowych. To setki tysięcy osób, które w ramach prywatyzacji wykupiły za grosze własne „M”, a także ci, którzy pozbawieni tej możliwości, musieli związać się z bankami świętym węzłem kredytu.
Wszyscy oni tworzą system naczyń połączonych, ekosystem wyrastający na państwowym leseferyzmie. Jeśli nie kredyt, to co? — mogą co najwyżej zapytać mieszkańcy Polski, kraju, w którym wydatki z budżetu państwa na mieszkalnictwo w stosunku do PKB są kilkukrotnie mniejsze niż unijna średnia.
gdzie są architekci?
„Dziury w ziemi” wciągają. Wartka opowieść odsłania kolejne obszary patologii, przypomina afery sprzed lat, o których zdążyliśmy już zapomnieć. Jednocześnie pozostawia pewien niedosyt. W książce Drozdy brakuje przede wszystkim tych, którzy odpowiadają za obecny stan rzeczy na równi z (pato)deweloperami i (pato)politykami. Brakuje architektów.
Pojawiają się wprawdzie Zbigniew Maćków, Agata Twardoch czy Monika Arczyńska. Ich krytyczny głos wybrzmiewa głośno i wyraźnie. Piętnuje negatywne zjawiska i wskazuje dobre praktyki. To jednak tylko jedna strona barykady. Gdzie podziali się ci, którzy projektują patoosiedla i patobloki? Bo przecież ktoś je projektuje, same nie wyrastają. Wyraźnie słyszymy głos deweloperów broniących swych inwestycji i zachwalających kilkunastometrowe lokale na cele inwestycyjne. Chciałoby się także usłyszeć głos tych architektów, którzy specjalizują się w „wyciskaniu PUM-u” i oburzają się, gdy słyszą słowo „patodeweloperka”. W mediach społecznościowych bez trudu można odnaleźć opinie projektantów zbulwersowanych „wszechobecnym hejtem na deweloperów” i wyjaśniających, że oni tylko spełniają potrzeby rynku. Ciekawe, w jaki sposób broniliby projektu kawalerki, o której jakiś czas temu pisał Jan Śpiewak, a która w połowie składa się z długiego korytarza-tunelu? Albo kuriozalnego mikroplacu zabaw na katowickim osiedlu Śląskie Tarasy?
lektura (nad)obowiązkowa
Książka Łukasza Drozdy powinna być postrzegana jako opowieść o historii polskiego budownictwa ostatnich trzydziestu lat. Stanowi doskonałe uzupełnienie publikacji prezentujących najważniejsze projekty i realizacje III RP, bo przecież tłem dla unikalnych, jednostkowych obiektów są budynki do pewnego stopnia powtarzalne, będące wspomnianym już „architektonicznym mięsem”.
Dla osób, które nie są zawodowo związane z opisywaną problematyką, „Dziury w ziemi” mogą stać się wprowadzeniem do szerokiego zagadnienia polskiego budownictwa mieszkaniowego po epoce socjalizmu. Stanowią punkt wyjścia w podróży po patologiach planowania i projektowania, która wprawdzie dostarczy niewielu pozytywnych uniesień, za to z pewnością pozwoli lepiej zrozumieć otaczającą rzeczywistość. Ci, którym omawiane przez Łukasza Drozdę zagadnienia nie są obce, znajdą w książce przypomnienie znanych faktów. To bardzo ważne, bo, jak już wspomniałem, jako społeczeństwo oswoiliśmy patodeweloperkę. A oswajanie tego, co szkodliwe, zwykle przynosi negatywne konsekwencje.