Zobacz w portalu A&B!
PORTA PRO - strefa Architekta
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Rodzina to podstawa, Panie dziejaszku!

03 lutego '23

Felieton pochodzi z numeru A&B 10|22.

Nie należy jeść przed snem, a ja nieopatrznie zjadłem przed wgramoleniem się do łóżka kawałek placka wiśniowego. Jak chłopiec ze starego komiksu „Mały Nemo w Krainie Snów” zacząłem śnić o miejscach dalekich i dziwach jakichś nie z tego świata. Wyśniłem więc nowego gracza na scenie politycznej pewnej wschodnioeuropejskiej republiki.

Miał pieczołowicie docięte wąsy i samodziałową marynarkę zwaną przez Anglików „sportową”. Postury był średniej i w ogóle przypominał emerytowanego lekarza wojskowego z serii książek Conana Doyle”a. No więc trwa konferencja prasowa, bo zbliżają się wybory prezydenckie. Wąsacz wchodzi na scenę, staje przed mównicą z logo jego świeżo zarejestrowanej partii, a wtedy z sali pada niewinne pytanie: „A co pan sądzi o tradycyjnej rodzinie?”. Wąsacz na to: „Ja mam w tej kwestii pogląd konserwatywny”. Słychać pomruk uznania od przedstawicieli mediów patriotycznych. „Uważam — ciągnie kandydat — że rodzina to podstawa społeczeństwa i że trzeba ją chronić, wartości rodzinne propagować i rodzinie aktywnie pomagać…” — tu zawiesza teatralnie głos, a w oczach dziennikarzy błyszczą łzy wzruszenia. „A co za tym idzie, uważam, że każdy powinien mieć prawo do założenia i posiadania własnej wspierającej go rodziny”. Na sali zapanowuje konsternacja, panowie dziennikarze w pumpach i lorgnonach patrzą po sobie niepewnie. „Jestem zdania, że samo rozumienie rodziny jako podstawowej jednostki społecznej powinno włączać rodziny składające się z samotnych matek i ich potomstwa, dzieciatych par niepołączonych węzłami małżeńskimi, babć i dziadków wychowujących samotnie wnuczęta oraz z par jednopłciowych chcących mieć dzieci” — deklaruje jak gdyby nigdy nic polityk.

„Bo wszyscy potrzebujemy wsparcia i opieki, niezależnie od wieku, a odmawianie komuś miłości w imię czystej chęci karania albo z powodu dogmatyzmu to dowód małości i sadystycznych ciągot, a w najlepszym wypadku niskiego poziomu wrażliwości i deficytu wyobraźni”. Zapada cisza, po której na sali nie wybucha wrzawa i nikt nie wyklina tęczowej zarazy. Dziennikarze, jak jeden mąż i żona, zaczynają dyskutować, że w sumie racja, bo w końcu ludzie są sobie równi, że zdrowie psychiczne wymaga wsparcia najbliższych, a nie odrzucenia i zadawania sobie nawzajem cierpienia. Wszyscy przecież łakną rodziny, może poza razami, kiedy człowiek ma dość latających po mieszkaniu bachorów i ucieka na kilka godzin wędkować albo dać sobie zrobić porządny manicure. Opinia kandydata trafia tymczasem do milionów jego pobratymców i posióstr, by posłużyć się na potrzeby tego tekstu ukutym feminatywem, a polityk wygrywa wybory, bo wszyscy są przecież za miłością, a nie tylko za religią miłości niegdyś ogniem i mieczem w ich kraju wprowadzaną.

Jakiś czas później w jego wschodnioeuropejskiej ojczyźnie pary rumianych tatusiów odprowadzają dzieci do przedszkola, nikt nie prześladuje samotnych nastolatek, które zaszły w ciążę, za to rząd robi wszystko, żeby zechciały urodzić i wychowywać swoje potomstwo, zamiast wsadzać je do więzienia, jeśli jednak rodzić nie zechcą. Ludzie dostają od Państwa wiedzę, co do tego, jaki mają wybór, z tych wyborów świadomie korzystają za pomocą narzędzi dostępnych w każdym szpitalu. A ponieważ Państwo wspiera ich oraz ich potomstwo na każdym kroku, obywatelki i obywatele chętnie łączą się, by razem lub osobno mieć dzieci w liczbie wynoszącej przynajmniej 2,10 do 2,15 młodych per para dorosłych osobników. „Bo kiedy daje się ludziom wybór, wybierają rodzinę” — stwierdza z przekonaniem świeżo mianowany prezydent.
Obudziłem się z tego snu po to tylko, by podreptać do niedalekiej ubikacji, najciszej, jak się da, aby nikogo nie obudzić. Kiedy wracałem po ciemku uderzyłem małym palcem stopy w barierę architektoniczną w postaci progu. Utykając, wróciłem do naszego przeskalowanego łóżka, przeklinając ignoranta, który zaprojektował moje mieszkanie, nie radząc sobie z problemem godzenia warstw podłogowych. Jakoś jednak zasnąłem i sen wrócił, ale już inny.

Znowu więc jestem we wspomnianej wyimaginowanej republice, tyle że na konferencji prasowej przy mównicy stoi już inny kandydat, a w zasadzie kandydatka o wyglądzie modelki i roślinnym nazwisku. Zwiewna i dziewiczo niewinna istota jest otoczona facetami w poliestrowych marynarkach o zbyt długich rękawach i zaciśniętych szczękach. „Odpowiadając na to jakże słuszne pytanie… — zaczyna prawie dygając i strzelając spojrzeniami oczu uzbrojonych w bardzo długie rzęsy — pragnę jasno wyrazić, chyba wszystkich tu obecnych zdanie, że rodzinę należy chronić za wszelką cenę!”. Z sali słychać pomruk aprobaty. „Zwłaszcza chronić, zabezpieczać i ochraniać należy ją przed złymi wpływami tych, którzy biorą za dobrą monetę perwersyjne mody, zza widomo której granicy, a którzy chcą tę naszą rodzinę wypaczyć w imię jakiegoś pojęciowego poszerzania jej definicji”. Dama wodzi po sali. Wygląda na to, że nikt z sali nie chce czegokolwiek poszerzać, więc kontynuuje. „Bo rodzina jest tylko jedna. Jeden jest tylko zestaw prawd i zasad. Jedno możliwe źródło miłości i jedni są tej miłości strażnicy. My!”. Facet w dziwnej czapce i sukience stojący po jej prawicy kiwa srogo głową. „Bo dzieci należą do narodu, podobnie jak ciała, które je rodzą, i ciała, które je wychowują!” — ciągnie. „I niech ci, co myślą inaczej, przygotują się na karę!” — dopełnia, unosząc anielską dłoń, a z sufitu w wytartą klepkę sali uderza nagle z hukiem piorun. Cisza. Dziennikarze otrzepują się z dymu, przygładzając naelektryzowane włosy własne i niewłasne. Po chwili wybuchają brawa. Faceci w poliestrowych marynarkach klepią po plecach anielicę, ta całuje w pierścień dżentelmena w dziwnym nakryciu głowy, który mruga do niej dobrotliwie.

Kraj wprost szaleje na jej punkcie. Anielica oczywiście wygrywa wybory. W dniu ogłoszenia składu rządu śpiewa dla tłumów z balkonu Pałacu Prezydenckiego. Konfetti i owacje. Wkrótce potem ruszają wielkie inwestycje publiczne, w tym rozrzucone po pustkowiach kraju obozy pracy dla matek niechcących dawać społeczeństwu potomstwa. Damscy bokserzy dostają dotacje od rządu w ramach programu promocji Manuala Dobrych Praktyk w Rodzinie. Co majętniejsi i zaradniejsi rozwodnicy, osoby uparcie pozostające w nieformalnych związkach i homoseksualiści odjeżdżają ostatnimi pociągami do Berlina. Przedstawicieli różnych mniejszości zaprasza się do wyjazdu do Syjamu. Znikają rozbestwione feminatywami architektki, ministry i prawniczki. Ci, którym się nie udało przebić przez ogrodzenia dworców, schodzą do obyczajowego podziemia. Single są wyłapywani na ulicach i poddawani kursom resocjalizacyjnym kończącym się nieodmiennie wymianą obrączek na ślubnym kobiercu w jedynym możliwym rodzaju instytucji. Odławiani są również młodzieńcy o zbyt długich włosach, którym natychmiast w ciężarówkach kudły tnie się do zera. Młodzież całuje w ręce rodziców, wie, gdzie wisi w domu skórzana dyscyplina, i śpiewa tylko lokalne piosenki skrupulatnie sprawdzone przez odpowiedni urząd. Ten sam urząd rekwiruje służące niby do masażu urządzenia oraz publicznie pali prezerwatywy, tudzież podejrzane książki i pigułki, które przemytnicy jakoś przeszmuglowali do kraju.

Trwają parady, marsze, procesje i manifestacje poparcia. Kraj wydaje się szczęśliwy. Tylko jakoś dzieci przestają się rodzić, jeśli pominąć mioty Matek Bohaterek, którym rząd rozdaje ordery, wagony pieluch i zestawy garnków Zeptera. Zmrok szybciej zapada, a do tego powietrza jakby mniej.

Budzę się z tego snu cały czerwony, na bezdechu, jakby mi kto w nocy na piersi siedział. Rozglądam się, na szczęście to nasz pokój, tu i teraz. Środek tygodnia, za oknem indiańska jesień. Szturcham łokciem Czarną Mambę, wokalistę queer-metalowej kapeli Big Richard, a na co dzień kucharza w senegalskiej restauracji, który powoli unosi swoje umięśnione hebanowe ciało odziane jedynie w wysłużony t-shirt z napisem Judas Priest. Budzę moją partnerkę Silną Dżejn, czempionkę żeńskiego wrestlingu i jej kochankę, wytatuowaną od stóp do głów Mei Lin zwaną Kocicą z Szanghaju. Teraz kolej na nasze dzieci, siódemkę wspaniałych urwisów śpiących w dużej sypialni obok. Najstarszy ma dziś sprawdzian z historii poliamorii w ramach przedmiotu Dżender i Przyszłość. No po prostu nie może się nasz kochany Behemocik spóźnić do szkoły! Pies radośnie szczeka i machając ogonem, daje znać, że liczy na spacer. Przy wegańskim śniadaniu opowiadam wszystkim moje dziwne sny. Najpierw są śmichy-chichy, potem nastaje chwila zadumy. Patrzę na pomnik Kazimierza Łyszczyńskiego za oknem i myślę sobie, że profesor Roszkowski jednak nie uratował swojego świata przed kompletnym upadkiem.

Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

PORTA BY ME – konkurs

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
Ergonomia. Twój przybiurkowy fizjoterapeuta
INSPIRACJE