Artykuł z numeru A&B 06|2023
Tworząc, niszczymy. Taka prawda o architektonicznym procesie twórczym, choć chciałoby się myśleć inaczej. Tak sobie to poukładaliśmy i tak właśnie myślimy, żeby się lepiej czuć. Nawet udało nam się dobrać do tego odpowiednią semiotykę. Wszak ród architektek i architektów, tych od krajobrazu też, to inteligencja z II Grupy Wielkiej w klasyfikacji zawodów.
Ale choćbyśmy nie wiem, jak się starali podczas „projektowania odpowiedzialnego” na ekranie komputera, czy innego eko i bio, to i tak proces inwestycyjny, jaki zafundujemy konkretnej przestrzeni, będzie procesem destrukcji i zniszczenia. Przecież jest napisane: „czyńcie sobie ziemię poddaną”, to co się Januszczyk czepiasz? Projektant niczym demiurg stwarza i poddaje przestrzeń obróbce. Czyni ją poddaną gatunkowi swemu.
A może by tak spróbować trochę inaczej? Zamiast pisać farmazony, że szklany wieżowiec i zrealizowane przy nim zagospodarowanie terenu na obszarze nieużytku są bio i eko, i recykling, i Bóg wie, co jeszcze, zastanowić się przez chwilę nad każdą kreską stawianą na ekranie? I potem podjąć decyzję przed samym sobą: czy idę w stronę niszczenia, czy mniejszego niszczenia?
Myślę, że jeśli punktem wyjścia do naszego rozważania i „projektowania odpowiedzialnego” będzie mniejsze zniszczenie, to już jesteśmy na ciekawej drodze. Jeśli połączymy kropki i stwierdzimy, że dobieramy się w tym naszym procesie twórczym zakończonym realizacją do najcenniejszych przestrzeni z punktu widzenia bioróżnorodności miejskiej czy tak ważnej retencji, to już zrobiliśmy na tej drodze pierwszy krok. A jeśli kolejnym krokiem będzie na przykład zdanie sobie sprawy, że w takiej sytuacji ich obecna nazwa „nieużytki” to jakoś tak nie pasuje do tego, jaką one naprawdę spełniają funkcję, to już będzie kilka kroków, w tym jeden milowy. Może właśnie wtedy nam lekko ręka dzierżąca małą szarą myszkę zadrży i pomyślimy o naszym procesie nie jako tworzeniu, ale jako ingerencji w już mocno zdegradowane środowisko.
Całe to nasze działanie obarczone jest dużym śladem węglowym i wodnym, długimi łańcuchami dostaw, czerpaniem z nieodnawialnych źródeł, a jak już coś powstanie, to często nie nadaje się do recyklingu. Jesteśmy zamknięci w procesach gospodarki liniowej, która stała się jedyną słuszną religią projektantów naszych czasów. Dotyczy to nie tylko budynków, ale i zagospodarowania terenu czy 99,9 procent projektowania inżynieryjnego. Jakiś czas temu podniósł się raban, że przystanki są projektowane przeciw człowiekowi, a konkretnie przeciw osobom doświadczającym bezdomności. Mam wrażenie, że obecnie niemal całe projektowanie skierowane jest właśnie przeciw człowiekowi, architektoniczne też. Oczywiście niektórzy z architektów już jakiś czas temu myśleli o rekompensatach w postaci adaptacji dachów, piątej elewacji czy zielonych ścianach, aby zwrócić naturze to, co zabrano pod inwestycję. Zielone dachy jeszcze jako tako, ale zielone ściany, nie te rosnące z podłoża (pnącza), tylko tak zwane ogrody wertykalne, nie są raczej zjawiskiem eko. Ich wykonanie i utrzymanie wymagają angażowania dużej ilości energii. Jako architekt krajobrazu nie jestem przeciwko zielonym czy niebieskim dachom albo zielonym elewacjom, ale ważny jest w tym wszystkim umiar i świadomość, że każda czynność procesu inwestycyjnego generuje dwutlenek węgla (gaz cieplarniany), nawet taka, która wygląda na „zieloną” i „ekologiczną”. Jeśli utrwalimy to w głowach, zaczniemy inaczej patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość. Jeśli dodatkowo wprowadzimy do procesu twórczego, od samego jego początku, tak na poważnie, myślenie o cyrkularności (GOZ) obiektów budowlanych i wykorzystaniu mechanizmów natury do zagospodarowania terenu, to lepiej dla nas i dla przyszłych pokoleń.
Bez zniszczenia
© Filipowski
Wróćmy jednak do tytułowego „bez zniszczenia”. Rozpoczynając proces inwestycyjny, najczęściej wchodzimy na teren działki i niszczymy to, co tam istnieje. To często bezrefleksyjne działanie, archetyp, z którym się nie dyskutuje. Ofiarami naszej inwazji stają się rośliny, zarówno krzewy, jak i drzewa, a już na pewno „zarośla i krzaki”. Łatwiej jest nam wyciąć, postawić budynki i posadzić kilka rachitycznych drzewek w ramach administracyjnej, bo nie środowiskowej, rekompensaty. Tu się właśnie nam dziwię najbardziej. Dlaczego nie wykorzystujemy tego potencjału? Dlaczego nie wykorzystujemy istniejącej roślinności do późniejszych działań projektowo-wykonawczych? Nie z wszystkimi roślinami się to uda i nie zawsze będziemy mieli taką możliwość, ale warto próbować. Zrobić dobrą inwentaryzację przed rozpoczęciem projektowania i skorzystać z niej tak, aby zachować jak najwięcej roślinności. Uwierzcie mi Państwo, duże istniejące drzewa to wartość dodana, nawet w aspekcie finansowym. W Stanach Zjednoczonych opracowano algorytm przeliczający usługi ekologiczne drzew w mieście. Okazało się, że jedno drzewo generuje 10 tysięcy dolarów przychodu rocznie, na przykład dlatego, że dzięki niemu ludzie rzadziej lądują w szpitalach. Nowe nasadzenia i prace kosztują, nierzadko są to spore sumy. To argument finansowy, a ten drugi, ważniejszy, dotyczy dobrostanu człowieka. My się naprawdę lepiej czujemy w otoczeniu zieleni naturalnego pochodzenia. Pozostaje jeszcze kwestia najważniejsza — ograniczone procesy inwestycyjne, na przykład te przemyślane na etapie przedprojektowym i projektowym, to mniejsze emisje gazów cieplarnianych, a co za tym idzie niedokładanie do pieca zmian klimatu. Gospodarka obiegu zamkniętego i obserwacja natury, zmiana w podejściu do estetyki przestrzeni i narracja projektowa, a nawet zmiany nazw i oczyszczenie wiedzy z mitów i legend miejskich to praca domowa na następne kilka lat. Kiedy słyszę, że się nie da, cytuję sobie pod nosem klasyka inżynierii śpiewanej: „Nie ma na świecie takiej rury, której nie dałoby się odetkać”.