250 lat, które pomaga zrozumieć dzisiejszą Polskę
Grunt — pojęcie bliskie architektom i urbanistom. W swojej nowej książce wziął je na warsztat politolog i publicysta Rafał Matyja — rzecz jasna, w znacznie rozleglejszym znaczeniu. „Miejski Grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością” to historia opowiedziana z perspektywy codzienności, cywilizacyjnych zmian i społecznych przemian. Opowieść o wrastaniu w szeroko rozumianą miejskość stanowiącą cywilizacyjny grunt pod nogami. Dzięki niej łatwiej zrozumieć trudną polską materię, z którą zmagają się — na równi z innymi grupami zawodowymi — rodzimi projektanci.
Historie codziennego życia omijające bitewny zgiełk, makiawelicznych władców i bohaterszczyznę to lektura równie fascynująca, co — nad Wisłą — niedoceniana. Niekiedy to dzieła porywające, jak choćby napisana 60 lat temu przez Paula Zumthora opowieść o codziennym życiu Holendrów w czasach Rembrandta. Siedemnaste stulecie — złoty wiek Niderlandów. Rozwój miast, niemal powszechna podstawowa edukacja, wiele swobód i wolność myśli, gospody pełne czytających gazety(!) mieszczan. Do tego spore spłaszczenie klasowe, oraz — co budziło zdziwienie niemal wszystkich narodów — silne upodmiotowienie dzieci. Wreszcie, wszechobecna czystość i porządna mieszczańska architektura. W wieku XVII Holendrzy to najnowocześniejsze i — właśnie! — najbardziej mieszczańskie państwo w Europie. O swój grunt pod nogami musieli walczyć i zabiegać wspólnym wysiłkiem, zatem żyli dość stabilnie i pewnie na wydartej morzu depresji.
holland i poland
Polacy — przeciwnie. Przed rozbiorami zasobni w terytoria, ale urządzeni na nich kiepsko, na tyle, by móc słać do Holandii zboże kupując za nie wytwory niderlandzkich manufaktur. Nowoczesność do Rzeczpospolitej zaczyna nieśmiało pukać sto lat po czasach, w których Zumthor kończy swoją opowieść. Wtedy historyczną 250-letnią panoramę zaczyna Matyja. Zupełnie inny świat. Punkt wyjścia zdaje się znajdować daleko przed niderlandzkim złotym wiekiem. Ale polski grunt za chwilę trafi w ręce innych zarządców, pod których władzą zacznie się jako tako umacniać korzystając z dokonanych lub usprawnionych gdzie indziej wynalazków: dyliżansu, kolei, poczty, banku, fabryki, powszechnej szkoły i wielu innych przejawów nowoczesności. Poświęcona jest im głównie pierwsza część książki będącej w całości fascynującą opowieść o wkraczaniu Polski w nowoczesność i — co ogłasza już tytuł — prowadzonej z nią grze. Tym ciekawszej, że przez niemal cały wiek XIX odbywała się ona nie tylko w trzech państwach zaborczych, ale i — co Matyja wyraźnie podkreśla — w organizmach o niedocenianym dziś znaczeniu: Królestwie Polskim, Wielkim Księstwie Poznańskim czy Rzeczpospolitej Krakowskiej.
Autor przestrzega przy okazji, by wrastania w miejski grunt nie traktować jako — co często mamy w zwyczaju — opowieści o zapóźnieniu lub nadganianiu. Nie tyle bowiem ważny jest tu czas, ale rezultat. Punkt, do którego doszliśmy: przedmiot naszych dzisiejszych zmagań. Ale i tak, podczas lektury, trudno nie poczuć ciągłej zadyszki, którą łapali i łapią nadal mieszkańcy terytorium dawnej i dzisiejszej Polski. Pogoni za zdobyczami cywilizacji oraz życiem na wzór narodów z ugruntowanym mieszczaństwem, tak innym od społeczeństwa, które w stronę miast pchnęły w Polsce kolejno: likwidacja pańszczyzny, rewolucja przemysłowa oraz, przypomnijmy Andrzeja Ledera, „prześniona rewolucja” półwiecza po 1939 roku. Społeczeństwa, którego prawdziwe, a nie na poły cepeliowskie czy baśniowe korzenie, opisali ostatnio wyczerpująco Kacper Pobłocki w „Chamstwie”, a Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski”.
inne spojrzenie
fot:. Jakub Głaz
Na polskie przemiany, transfer ludności na miejski grunt i tego gruntu rozszerzanie Matyja patrzy z nieoczywistych perspektyw. Często przez pryzmat mniejszych miast, jak Bielsko-Biała, Nowy Sącz lub Kalisz, analizując zarówno ich kształt, jak i kulturowe odrębności. Przypatruje się uważnie koegzystencji różnych narodów, zwłaszcza że to nie „rdzenni” Polacy grali często pierwsze skrzypce w rozrastających się miejskich organizmach. Urbanistyczną i architektoniczną materię dziewiętnastowiecznej Warszawy porównuje natomiast nie tyle z oczywistym Paryżem czy Berlinem, ale z Budapesztem, czy nawet Bukaresztem, które w wieku XIX zrobiły skok wzwyż i naprzód dzięki pomyślnym geopolitycznym wiatrom. Na podobne odbicia mogliśmy pozwolić sobie dopiero w odrodzonej Rzeczpospolitej. Uwzględniając oczywiście liczebną dominację i biedę polskiej wsi Matyja przykłada do II RP m.in. miarę rozpowszechnionego na świecie w pierwszych dekadach XX wieku dążenia do „wielkomiejskości”, która przejawiała się zarówno w skali gwałtownie rozszerzanych miast, obsługujących je nowoczesnych środkach transportu, czy modernistycznej zabudowie oraz demokratyzujących się komunalnych udogodnieniach.
Wreszcie, czasy powojenne — przeskok polityczny, skok społeczny i co za tym idzie, urbanizacyjny. Wrastanie w niemieckie miasta na zachodzie oraz północy kraju, ale i nowe organizmy budowane niemal na surowym korzeniu. Matyja pochyla się nie tylko nad wrośniętymi w świadomość nowymi ośrodkami jak Tychy czy Nowa Huta, ale — mniej znaczącymi i nieudanymi „sypialniami”, jak np. Jastrzębie Zdrój. A szarpnięcie za cugle urbanizacji w czasach PRL-u książka pokazuje nie tylko przez budowę nowych dzielnic i osiedli, ale również na mało znanym przykładzie Rzeszowa, który — nie mając po temu warunków — musiał jakoś zastąpić Lwów południowo-wschodnim rubieżom PRL-u.
fot:. Jakub Głaz
prognozy do kosza
Są też ważne obserwacje przestrzenno-socjologiczne w skali mikro, jak ta dotycząca archetypicznych kiosków Ruchu i ich całkiem świeżego zniknięcia z pejzażu kraju. Znikanie i kurczenie się to także zjawiska, które dotknęły zlikwidowane miasta wojewódzkie z czasów gierkowskiej reformy. Zgodnie z przyjętą od początku peryferyjną optyką Matyja poświęca im uwagę w opisie ostatniego trzydziestolecia oraz uważa że zasługują na więcej, a ciążenie ku wielkim ośrodkom wzrostu nie jest zachowaniem najmądrzejszym. Nie prorokuje jednak, nie przewiduje, kpiąc przy okazji z „poważnych” prognoz należących do, jak to ujmuje, „historiografii wykreślnej”. Tworzenie przyszłości pozostawia czytelnikom zasobniejszym w wiedzę zdobytą po lekturze 480-stronicowego tomu.
„Miejski grunt” ukazuje się w szczególnym momencie, od kilku lat nasza gra z nowoczesnością polega na zakrzywianiu czasoprzestrzeni i powrotach do dawno nieistniejących porządków lub dziecinnych o nich wyobrażeń. Najlepszym dowodem minister edukacji i „cała wstecz” włączona polskiej szkole, której przydałoby się nie więcej papieża i „patriotyzmu” a np. takie nauczanie historii, jakie uprawia Matyja. Na szczęście, rodzimy miejski grunt ma dziś bardziej zwartą strukturę niż 250 lat temu i jest szansa, że przetrwa niejedno. Biorąc to pewnie pod uwagę, Matyja, unikając prorokowania, domaga się uruchomienia wyobraźni i myślenia o przyszłości:
„Elementem długiego trwania jest przestrzeń (…). Wyobrażenia o tej przestrzeni potrzebują nie tylko rządzący, ale także ci, którzy projektują wielkie przedsięwzięcia gospodarcze, ciekawe przełomy intelektualne. Także ci, którzy będą się w Polsce osiedlać jako jej przyszli lojalni obywatele”.
Kto wie, może będą to również Holendrzy wyparci przez podnoszący się światowy ocean. Może wzmocnią polski miejski grunt doświadczeniami licznych mieszczańskich stuleci oraz płynącymi z nich pewnością i spokojem. Tych cech bardzo potrzebujemy, zdyszani w pogoni za innymi i zmęczeni formowaniem miejskiego gruntu.