Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

DecaPharmakos dla Miasta [zmęczenia] na przykładzie Łodzi

18 sierpnia '23

Artykuł pochodzi z numeru A&B 6|23

Wobec jakich wyzwań stoi współczesne miasto? Jaka jest jego kondycja z pozycji historyczno-filozoficzno-socjologicznej? Problemy miast można podzielić na dziesięć głównych obszarów, w zależności od przyczyn kryzysu, i dla każdego spróbować wskazać rozwiązanie. Autor operuje przykładami z Łodzi, ale mogą one być przydatne w pokonywaniu barier, z jakimi borykają się inne polskie miasta. Czy właśnie w takim kierunku powinny rozwijać się współczesne miasta?
Dziesięć diagnoz i dziesięć recept.

 

Tomasz AndrzejewskiJakub Krzysztofik — Architekt i urbanista, rocznik 1973. Od 2000 roku prowadzi własną praktykę projektową (3DARCHITEKCI.com). Główny projektant koncepcji urbanistycznej rewitalizacji obszarowej centrum Łodzi o łącznej powierzchni 67,5 ha. Autor wielu zrealizowanych i nagradzanych budynków, jak biurowiec Stara Drukarnia, apartamentowiec Słoneczne Tarasy, Laboratoria Wydziału Ochrony Środowiska PŁ. Po dyplomie ukończył studia doktoranckie, konserwację zabytków, marketing i zarządzanie oraz kurs filozofii. Wykładowca praktyk oraz teoretyk architektury. Prowadzi zajęcia na Uniwersytecie Łódzkim oraz w Wyższej Szkole Sztuki i Projektowania, między innymi z zakresu użyteczności publicznej, urbanistyki operacyjnej, rewitalizacji oraz zarządzania procesem inwestycyjnym. Od 2019 roku prezes Stowarzyszenia Architektów Polskich Oddział Łódź, zasiada w Kolegium Sędziów Konkursowych SARP. Członek Rady Programowej Kongresu Regeneracja Miast Przemysłowych – Łódź. Pisze i publikuje felietony z cyklu #PiszeKubaDoJakuba na portalu SNG Kultura.

 

 

I Społeczeństwa współczesnego miasta — diagnoza

modernistyczna utopia — znacie, ale posłuchajcie jeszcze raz

Jeszcze w XX wieku architektoniczny dyskurs o przyszłości miast stanowił centralny nurt myśli urbanistycznej. Architekci prześcigali się w snuciu futurystycznych wizji, próbując przewidzieć kierunek zmian i mieć na niego wpływ. Zmiany te od XIX wieku pobudzane były dynamiką rewolucji przemysłowej, wzrostem liczby ludności i jej migracją do miast, a później także rozwojem motoryzacji. W ten sposób generowane były przemiany miast XX wieku obfitujące w trasy szybkiego ruchu, blokowiska oraz intelektualne porzucenie miast historycznych, a w szczególności miasta dziewiętnastowiecznego jako emblematycznego przykładu wszelkich patologii z przeludnieniem, brakiem higieny, kanalizacji i zieleni na czele. Dodatkowym katalizatorem zmian były dwie wojny światowe, które na toczący się dyskurs ideologiczny w zakresie urbanistyki nałożyły zimnowojenny spór polityczny kapitalizmu z komunizmem. Niemal do końca XX wieku trwał dynamiczny rozwój modernistycznych miast z typowym dla niego funkcjonalnym podziałem na strefy przemysłowe, zamieszkania i rekreacji. Jane Jacobs trafnie podsumowała ślepy zaułek, w jakim znalazło się w XX wieku miasto w swojej książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki”. Ta fundamentalna publikacja była surową i trafną krytyką modernistycznych metod planowania i przebudowy miast. Od tego momentu zaczął się powolny, ale jednak wyraźny odwrót od Corbusierowskiej wizji wieżowców rozrzuconych wśród zieleni w kierunku myślenia o tradycyjnej gęstej siatce ulic miasta historycznego.

dziś ludzie umierają z przepracowania i depresji

dziś ludzie umierają z przepracowania i depresji

© Przemysław Gajowiak

Łódź — miasto inne niż wszystkie, ale jakie? Dekonstrukcja mitu

Nigdzie indziej nie było widać tych przemian bardziej dynamicznie niż w Łodzi. To tu wybuchł skokowy rozkwit dziewiętnastowiecznego miasta, będącego od czasu dekretów gen. Zajączka z roku 1820 i 1823 roku specjalną strefą ekonomiczną dla przemysłu lekkiego. Nigdzie indziej na świecie nie powstało tak szybko, bo zaledwie w ciągu kilkudziesięciu lat — kilkusettysięczne miasto, w którym pałace, kamienice, fabryki przeplatały się, tworząc miejską wielobarwną mozaikę. Nigdzie indziej, nawet w Nowym Jorku czy Manchesterze kontrasty nie były tak widoczne jak w naszym mieście tysiąca kominów. Zmiany kulturowe i polityczne następujące po II wojnie światowej przyczyniły się do zmiany spojrzenia na ukierunkowanie rozwoju przestrzennego Łodzi. Niestety będące okazałą, ale niechcianą spuścizną kulturową, „burżuazyjne” dziewiętnastowieczne centrum miasta było intencyjnie pozbawione środków na remonty skomunalizowanych kamienic lub realizacje nowej infrastruktury, głównie kanalizacji i sieci cieplnej. Nie bez znaczenia jest też wielotysięczna nagła zmiana użytkowników ocalałych budynków. Dawne wieloetniczne miasto w kilka lat zostało zasiedlone napływową ludnością, głównie z okolicznych wsi, trwale zmieniając strukturę społeczną Łodzi. Stare fabryki były eksploatowane przez nowe władze bez właściwych nakładów w ich rozwój materialny, w nowoczesne maszyny i remonty budynków. Jednocześnie na obrzeżach miasta, wśród pól i łąk powstawały wielkie nowoczesne osiedla i nowe dzielnice mieszkaniowe. Powstało miasto modernistyczne niemal dokładnie takie jak z wizji dwudziestowiecznych piewców nowoczesności. Centrum wciąż było miejscem świadczącym o tożsamości Łodzi, to tu biło wstydliwie czarne od sadzy serce miasta, wśród tysięcy łódzkich kamienic, pałaców i wąskich ulic. Nie powiodły się do końca modernistyczne plany przebudowy centrum zakładające wyburzenia całych pierzei pod kolejne pasy jezdni. Tylko gdzieniegdzie widzimy do dziś blizny będące śladem nowych arterii i sztylety sztampowych wieżowców. Potomkowie dawnych rodzin robotniczych często nadal mieszkali w kamienicach i domach familijnych, przemieszani z ludnością napływową. Największy wstrząs miał jednak nastąpić dopiero teraz — terapia szokowa balcerowiczowskiej reformy. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego łódzkie włókniarki, protestujące w latach 80. w strajku głodowym, tak łatwo poddały się neoliberalnej prywatyzacji zakładów zmierzającej do ostatecznego upadku przemysłu lekkiego w Łodzi. Inaczej niż w innych miastach, gdzie stoczniowcy, górnicy, hutnicy zaciekle protestowali, w naszym mieście włókniarki po prostu zabrały swoje maszyny do szycia do domu i pracowały dalej nocami, przyczyniając się do kolejnego chaotycznego rozwoju hurtowych centrów targowych pod Łodzią. Stare fabryki dogorywały w ogniu dzikiej reprywatyzacji, bezlitośnie burzone i rozkradane. Śródmiejskie kamienice stały się strefą społecznego kryzysu naznaczonego strukturalnym bezrobociem, alkoholizmem i przemocą domową.

Od kilku dekad Łódź powoli podnosi się z tej zapaści. „Miasto garbate, ale budzące wielki szacunek”, jak mówił o nim warszawiak z urodzenia, ale łodzianin z wyboru prof. Bolesław Kardaszewski. Takie zastałem je, kiedy do niego przyjechałem na studia. Miasto, w którym drzemie olbrzymi potencjał. Do tego, jak opisać jego istotę, dojdę w końcowej części tekstu. Zanim to jednak zrobię, spróbujmy przyjrzeć się sprzecznościom, które rozdzierają współczesne miejskie społeczeństwa.

ojkofilia według Rogera Scrutona to umiłowanie tego, co jest nam najbliższe

ojkofilia według Rogera Scrutona to umiłowanie tego, co jest nam najbliższe — wnętrze biura 3darchitekci

fot.: Jakub Krzysztofik

dychotomie współczesnego społeczeństwa, spróbujmy to uchwycić — wizja Byung-Chul Hana

Nie jest łatwo napisać receptę na odbudowę i regenerację współczesnego miasta, szczególnie tak złożonego jak Łódź. Zanim jednak spróbuję zarysować DecaPharmakos Dla Miasta, postaram się nakreślić kontekst kulturowy, w którym tkwimy jako społeczeństwo dzisiejszych miast. Jest to kontekst pełen sprzeczności i dychotomii, które często łamią nas na pół, i mnie osobiście również, oraz nie pozwalają nam utrzymać właściwego dystansu, by spojrzeć, gdzie jesteśmy i dokąd chcemy zmierzać. Tkwimy w nieustannym klinczu sprzecznych idei i procesów, zastraszani kolejnymi falami prawdziwych i wyimaginowanych kryzysów. Zamiast rozwiązywać wyzwania współczesności, społeczeństwa są metodycznie karmione lękiem przed przeludnieniem, skutkami ocieplenia klimatu, pandemii, konfliktami zbrojnymi, a ostatnio sztuczną inteligencją. Z jednej strony mamy realne plany, jak zaradzić wyzwaniom, z drugiej jesteśmy bezsilni wobec warunków, jakie stawia nasze otoczenie: brak czasu na planowanie, realizację, a przede wszystkim ewaluację efektów. Pozbawia nas to jakiejkolwiek satysfakcji z działania, niwecząc efekty naszej pracy i pozostawiając jako sfragmentowane, wypalone jednostki, niezdolne do podjęcia nowych aktywności.

Zastanówmy się przez chwilę. Jednocześnie bolejemy nad starzeniem się społeczeństwa i martwimy stale rosnącą liczbą mieszkańców globu. Malejące liczebnie społeczeństwa miast, żeby konkurować ze sobą, chcą zwiększać liczbę swoich mieszkańców, a tym samym zwiększać wpływy z podatków i rozwijać się. Z kolei naukowcy określają limity dla środowiskowej homeostazy i stwierdzają, że nie jest możliwe zrównoważenie zielonymi technologiami bilansu społecznych odpadów środowiskowych przy obecnej konsumpcji zasobów naturalnych oraz skali emisji. Kolejny temat to starzenie się społeczeństwa i roztaczanie fobii z tym związanej, czyli obawy o to, kto będzie pracował na nasze emerytury. Jest to o tyle dziwne, że żyjemy w czasach neoliberalizmu i według powszechnie przyjętej doktryny, jeśli nie zadbamy o oszczędności na jesień życia lub nie wychowamy potomstwa, które o nas zadba na starość, to trudno liczyć na opiekę państwa targanego coraz to nowymi kryzysami i co za tym idzie coraz słabszego. Słabego również z woli swoich obywateli ceniących przede wszystkim swoją osobistą wolność i w kolejnych decyzjach wyborczych redukujących narzędzia sprawnego i skutecznego zarzadzania centralnego na rzecz niewydolnych, ale demokratycznych instrumentów. Dodatkowo dziwi mnie, że daliśmy sobie wmówić, że wzrost długości życia jest problemem społecznym. Postęp medycyny i zdobycze cywilizacyjne pozwalają znacznie dłużej cieszyć się zdrowiem i życiem oraz pracować, a jest to pozytywny fakt. Niepozbawiony jednak (jak każdy element życia) pewnych skutków ubocznych, jak domniemany konflikt z systemem ubezpieczeń społecznych.

Zamiast w tak zarysowanej sytuacji szukać właściwego rozwiązania otrzymujemy, szczególnie w sferze dyskursu idei, absurdalne pomysły odgórnej regulacji liczebności populacji. Jeśli nasza ziemia nie jest w stanie „wyżywić” obecnej populacji — 8 miliardów ludzi — należy tę populację zredukować. Teza ta jest stawiana w obliczu rozwoju technologii sztucznej inteligencji mającej, według izraelskiego myśliciela Yuvala Noaha Harariego, zastąpić wielu ludzi, a więc sprawić, że staną się niepotrzebni. Jak to zrobić? Odpowiada w jednym z ostatnich wywiadów wspomniany autor dzieła „Homo Deus”: „Odpowiedzią mogą być narkotyki i gry komputerowe”. Komentarz wydaje się zbędny, a jednak to są słowa niezwykle poczytnego i płodnego pisarza, rozwijającego między innymi niepokojące wizje transhumanizmu. I właśnie chyba o niepokój i strach może tutaj chodzić. Z drugiej strony, niedawno zmarły filozof sir Roger Scruton, będący w konserwatywnej opozycji do progresywnych nurtów intelektualnych reprezentowanych między innymi przez Harariego, przestrzega w swojej książce „Zielona filozofia”, że społeczeństwa demokratyczne odrzucą nazbyt opresyjne regulacje klimatyczne, które chce się im wmusić niejako siłą lub podstępem. Podaje przy tej okazji przykład odrzucenia w referendach powszechnych przez czołowe państwa Unii Europejskiej (Francję i Holandię) tak zwanej Konstytucji dla Europy w 2005 roku. Jego konkluzja jest taka: żeby wprowadzić skuteczne regulacje klimatyczne, należałoby je wprowadzić siłą, wbrew demokratycznym mechanizmom, jakie pielęgnuje nasza kultura zachodnia. Scruton nie ogranicza się jedynie do krytyki odgórnie narzucanych niedemokratycznych regulacji, za którymi stoją nieprzejrzyste mechanizmy decyzyjne urzędników niepochodzących z wyboru. Proponuje jako remedium wizję umiłowania lokalności i dbania w pierwszej kolejności o własne otocznie, dom, gminę i nazywa to ojkofilią. Jako zagrożenie wskazuje przy tym ojkofobię, która według niego jest efektem ubocznym formatowania społeczeństwa w samonienawiści do siebie za szkody, jakie wyrządzamy planecie i środowisku. Przykładem z naszego podwórka może być kwestia postawiona ostatnio wprost przez Filipa Springera w cyklu wykładów „Czy warto projektować?”. Kontekstem jest ślad węglowy, jaki pozostawia po sobie wznoszenie budynków architektonicznych. „Powstawanie, użytkowanie i rozbiórka budynków to źródło 40 procent światowej emisji gazów cieplarnianych, a produkcja cementu — 11 procent. Ruch budowlany zużywa 36 procent światowych zasobów energii”. Wniosek może być zaskakujący: architekci, którzy w XX wieku byli pionierami modernizacji miast i poprawy warunków życia mieszkańców, w XXI wieku stają się „współwinowajcami” katastrofalnego stanu naszej planety i powinni przestać projektować. Przyznam, że moim zdaniem nawet René Girard, twórca koncepcji „mechanizmu kozła ofiarnego jako fundamentu kulturowego”, chyba nie posunąłby się do tak radykalnych wniosków. To właśnie Scruton nazywa ojkofobią i przestrzega przed długofalowymi skutkami takiej postawy: agresją społeczną i konfliktami międzyludzkimi bazującymi na fałszywych ideach. A przecież na drugim biegunie dyskursu o miastach mówimy o tym, że w Polsce brakuje od pół do półtora miliona mieszkań, co skutkuje dyktatem na rynku nieruchomości firm deweloperskich i marazmem wśród młodych ludzi, którzy boją się, że nigdy nie będzie ich stać na własne M. Budować zatem czy nie? A może, jak chce Yuval Noah Harari, zamiast męczyć się szukaniem karkołomnych rozwiązań typu Mieszkanie+, dom do 70 m2, Kredyt 2% i tak dalej, rząd powinien po prostu zapewnić ludziom wolny dostęp do narkotyków i wirtualnej rzeczywistości? Może to jest ta poszukiwana hipostaza, czarodziejska różdżka, która za jednym zamachem rozwiąże wszystkie nasze problemy? Ja twierdzę, że nie. Dlaczego? Po prostu żadna czarodziejska różdżka nie istnieje i wie o tym nawet dziecko w przedszkolu. Na złożone problemy nie ma prostych rozwiązań. Jak zatem odnaleźć się na miejskich „szczytach rozpaczy”, jak zapewne skonstatował by tę sytuację Emil Cioran? Nam, architektom i planistom, pozostają tylko krew, pot i łzy…

Zanim jednak zaprezentuję dziesięć diagnoz i dziesięć recept w postaci DecaPharmakosu Miasta, pozwolę sobie przedstawić pokrótce, na potrzeby tego tekstu, najciekawszego moim zdaniem współczesnego teoretyka kultury, piszącego i mieszkającego w Niemczech koreańskiego myśliciela Byung-Chul Hana. Nie słyszeliście o nim, drodzy architekci? Ja, do niedawna też. Ten niemający nawet hasła w polskiej Wikipedii „guru antropologicznej cywilizacji miasta” po publikacji swojego opus magnum, wydanego w 2010 roku w Berlinie zatytułowanego „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje”, niemal z dnia na dzień stał się „nową gwiazdą współczesnej humanistyki” oraz jednym z najbardziej dyskutowanych intelektualistów zachodnich. Czym zatem wyróżnia się myśl stroniącego od mediów i internetu Koreańczyka? Dlaczego nie jest, zdaniem tłumacza książki i popularyzatora myśli Hana, Rafała Pokrywki, kolejnym przykładem „bestsellerowego filozofa” w stylu Slavoja Žižka czy wspomnianego Harariego? Według Pokrywki być może największą wartością eseistyki Hana jest to, że potrafi on łączyć idee będące w różny sposób dyskutowane po konserwatywnej, jak i progresywnej stronie intelektualnego dyskursu o problemach współczesności. Centralnym pojęciem myśli Hana jest termin „społeczeństwo”. Właśnie z tego punktu koreański myśliciel potrafi poddać krytyce neoliberalną gospodarkę i kapitalizm inwigilacji (elementy dyskursu lewicy) oraz jednocześnie postulować powrót do hierarchicznej wspólnoty spajanej rytuałem ratowanego w ten sposób sacrum w sprofanowanym społeczeństwie (współczesne postulaty konserwatywne). Uważam, że ten punkt widzenia wymykający się spolaryzowanemu dyskursowi na rzecz wielopłaszczyznowego spojrzenia z lotu ptaka na dzisiejsze społeczeństwo może okazać się przydatny dla współczesnej myśli kulturowej o mieście jako naturalnym środowisku cywilizacji człowieka. Byung-Chul Han, podobnie jak Scruton i Jane Jacobs, podkreśla rolę piękna w naszej kulturze, tak sprofanowanego przez sfunkcjonalizowane, modernistyczne miasto. Han definiuje i opisuje wiele równoległych społeczeństw, w których żyje dzisiejszy człowiek późnej nowoczesności. Oprócz „społeczeństwa zmęczenia” opisuje „społeczeństwo transparencji”, w którym wszystko wiemy o samoobnażającej się jednostce, ale nic o mechanizmach decyzyjnych, które mają wpływ na jej życie, a ukryte są w korporacyjnym gąszczu biznesu i polityki. Jakże bliskie jest to społecznym protestom ruchów miejskich domagających się jawności podejmowanych zakulisowo decyzji. Han opisuje i definiuje również „społeczeństwo paliatywne”, niezdolne do bólu i cierpienia, żyjącego w strachu przed śmiercią, które jest skłonne zaakceptować każdą obietnicę cudownej pigułki dla uśmierzenia bólu egzystencji, nawet w postaci obietnicy cyfrowej nieśmiertelności, jak trafnie zauważa Rafał Pokrywka.

Czym jednak jest „społeczeństwo zmęczenia” i dlaczego pojęcie to jest tak ważne dla planowania miast? Tu pozwolę sobie wrócić do Łodzi. Śnimy dzisiaj mit o świetności Łodzi jako „drugiej ziemi obiecanej”, tymczasem trzeba mieć klapki na oczach, żeby nie widzieć, że noblista dający „biblijny tytuł” powieści o mieście tysiąca kominów po prostu zakpił sobie srodze z potwornego miasta, jakim wtedy była Łódź. Miasta niewyobrażalnego wyzysku, pełnego niesprawiedliwości i gwałtu, rozpusty i moralnej relatywizacji, jaką kierują się bohaterowie satyry Reymonta: Borowiecki, Welt i Baum. Paradoksalnie zaryzykuję w tym miejscu pozytywną tezę o Łodzi, w którą głęboko wierzę: nigdy w historii Łódź nie była tak przyjaznym, dobrze zarządzanym miastem jak dziś. Tak, wiem, że jest mnóstwo do zrobienia, ale myślenie o Łodzi w kategoriach „nowej ziemi obiecanej” jest po prostu szczytem naiwności. Zamiast tego proszę spojrzeć na Łódź jako miasto olbrzymiego potencjału. Potencjału, którego nie mają inne miasta, który trzeba dostrzec i twórczo wykorzystać. Architekt Miasta Łodzi prof. Marek Janiak i jego zespół trafnie zdefiniowali korzenie i potencjał Łodzi w „Strategii przestrzennego rozwoju Łodzi 2020+” jako miasta dziewiętnastowiecznego, używając popularyzatorskiego, ale błyskotliwego sloganu, że to „ostatnie nieodkryte miasto”. Co zatem jest istotą Łodzi? Czy ta wspomniana kilka akapitów wyżej mieszanka funkcji dawnych fabryk, pałaców i kamienic nie jest idealną tkanką dla miasta XXI wieku, miasta reindustrializacji z miejscami pracy blisko zamieszkania, ze sprawną multimodalną komunikacją i zielonymi ulicami wplecionymi w błękitno-zieloną infrastrukturę? Moim zdaniem tak. Tylko to nie jest takie proste i przestrzegam po raz kolejny przed zbyt prostymi rozwiązaniami i operowaniem fałszywymi mitami.

Głos został już oddany

BIENNALE YOUNG INTERIOR DESIGNERS

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE