felieton Jakuba Szczęsnego z numeru A&B 06|2021
W Uttar Pradesh ciała tysięcy ofiar pandemii spływają Gangesem.
W Stanach Zjednoczonych kolejny niestabilny psychicznie pracownik zastrzelił kilkunastu współpracowników.
Na Białorusi milicja wsadza do więzień demonstrujących licealistów.
Rosja testuje nowe śmiercionośne rakiety.
Bangladesz nieuchronnie zanurza się w wodach Zatoki Bengalskiej…
Tymczasem na warszawskim podwórku Danusia,
wraz z zażywną dozorczynią Tereską,
radzą nad zwiędłymi kikutami śliwy wiśniowej zwanej ałyczą.
Stoją pod moim półotwartym oknem. Do mieszkania na wysokim parterze wpadają wyrazy zatroskania obu dam i rozochoconych wiosną ptaków. A do tego syreny karetek z pobliskiej ulicy, sygnał cofania śmieciarki i popierdywania coffee racers ruszających spod modnych kawiarni.
Najciszej jak się da, podkradam się do parapetu i łypię w dół. Tereska wsparta o miotłę kręci głową z dezaprobatą, podczas gdy grafika Danusinych zmarszczek ulega nagłej rekonfiguracji. Kreski oznaczające oczy pocieniają się, a szraf równoległych kresek oznaczających końcówki ust ściąga się w dół. Wyraz twarzy z enigmatycznego staje się jednoznacznie złowrogi.
Ałycza rośnie, a sądząc z obecnego stanu rosła, zasadzona w zeszłym roku rękoma mojej narzeczonej pod dyktando Danusi, samozwańczej Wielkiej Strażniczki Zielonego Podwórka. Danusia, od kiedy przeszła na emeryturę, jak podejrzewam we wczesnym neolicie, dyryguje sąsiadami, planując prace polowe w półtorametrowym pasie ziemi ciągnącej się wzdłuż elewacji naszego spółdzielczego budynku. Niechętnie przyznaję, że to jej terrorowi zawdzięczamy co wiosnę ekstazę kolorów i zapachów kwitnących dzikich bzów i hortensji, a jesienią romantyczną mieszankę ciepłych barw liści tarnika i ałyczy właśnie.
Danusia ma przyjaciół, ale i wrogów, a może raczej wrogowie mają ją, bo widok niskiej, prostopadłościennej bryły Danusi potrafi zmrozić krew w żyłach, jak nadejście Buki do krainy Muminków. Przytulony do parapetu drżę na myśl, że znaleźliśmy się na liście Danusinych wrogów, na której są już nasi sąsiedzi zza ściany. Młoda para biologów z dwójką dzieci zajmuje się zawodowo sadzeniem łąk na zlecenia miast pragnących rekultywować nieużytki między trasami szybkiego ruchu. Oboje zasiali z drugiej strony budynku, gdzie ciągnący się między elewacją a chodnikiem pas ziemi ma dobre pięć metrów głębokości wspaniałą łąkę z jedno- i dwurocznych bylin, których Danusia nie poważa. Co gorsza, zgrzeszyli, sadząc „te chwasty” również pod swoimi oknami po stronie podwórka, na JEJ terytorium, wbrew JEJ koncepcji ogrodu dekoracyjnego.
Za Danusią stoją murem wszyscy starsi mieszkańcy, na czele z Marianem, emerytowanym taksówkarzem, który nie tylko potrafi zbluzgać albo wyrzucić za frak z podwórka pijaczków chcących okupować zbitą z desek ławeczkę, ale ma też rękę do ogrodnictwa. „Jestem praski chłopak, ale mam czułość do kwiatków”. Kiedyś wdaliśmy się z Marianem w rozmowę na temat zmian klimatu. Akurat pielił swój odcinek pasa ziemi. Znikąd pojawiła się bryła Danusi.
— Sąsiedzie — wycedziła wtedy, świdrując mnie szeroko otwartymi oczami, które nagle pojawiły się w kompozycji jej zmarszczek jak czarodziejskie stworzenia na powierzchni wody w filmach Miyazakiego — To wszystko lewackie bzdury. Wszystko jest po staremu.
— To, po co my to sadzimy? — zapytałem niewinnie.
— Żeby było ładnie. Jak jest ładnie, dusza śpiewa — mruknęła Danusia.
Tymczasem śledztwo nad trupami ałyczy trwa.
— Obie wiemy kto to — stwierdza Danusia.
— Ja tam nie lubię konfliktów — stwierdza dozorczyni, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą — no ale trzeba coś z tym zrobić.
— Raz na zawsze — dorzuca Danusia podczas gdy jej dłoń mimowolnie zaciska się na niewielkim sekatorze, który dopiero teraz dostrzegam.
[Będą ciąć po paluszkach albo jeszcze gorzej, myślę zza parapetu.]
— To ta nowa — z ust Strażniczki pada werdykt.
[Oj niedobrze — kołacze mi się po głowie — trzeba będzie bronić narzeczonej!]
Nie sądziłem, że tak się potoczą sprawy. Od kiedy wprowadziliśmy się do tego mieszkania w sercu zespołu spółdzielczych czteropiętrowych budynków, wszystko wydawało się takie sielskie. Świetny rozkład kwadratowych, wysokich wnętrz, mili sąsiedzi, w każdym razie ci, którzy są właścicielami swoich mieszkań, bo reszta to anonimowy tłumek wynajmujących studentów. Wszędzie blisko i na piechotę, a do tego to piękne, zielone podwórko. A teraz, proszę: zielone, ale za jaką cenę!
Gonitwę myśli przerywa otwarcie drzwi klatki schodowej. Danusia i Tereska zwracają się w stronę wychodzącej ze swoimi Ogarami Wielkopolskimi kobiety. Miny jednoznacznie nieprzychylne. Coś mi zaczyna świtać. Szuranie psich łap. Niechętne „Dzień dobry” półgębkiem. Nagle, jak na znak, obie identyczne psiny przysiadają, światło odbija się od ich atłasowej, rasowej, sierści… Nic nie robiąc sobie z obecności dam, obie suczki sikają wprost na martwe kikuty ałyczy.
— A szanowna sąsiadka zdaje sobie sprawę, co robi? — pyta Danusia.
Hrabina z drugiego piętra omiata wzrokiem żałość pasa ziemi.
— To tylko krzaki — rzuca pogardliwie głosem, którego mógłby jej pozazdrościć sam Louis Armstrong, po czym niewzruszona odchodzi, ciągnąc na smyczach obie suczki.
Teraz wszystko układa się w jeden obrazek. Już od kilku tygodni podciśnienie wpychało do wnętrza naszego mieszkania nie tylko miłe dla naszych zmysłów zapachy kwitnienia, ale i zjadliwy, hormonalny fetor uryny.
„Ta nowa” to właśnie sąsiadka nazywana przez nas „hrabiną” ze względu na wielkopańskie zachowania, w tym nieskrywaną pogardę dla kierownika ekipy remontowej, który na jej życzenie zmienił wnętrze jej spółdzielczego lokum w coś à la palazzo rurale. Ów kierownik, były policjant zgoła niearystokratycznego pochodzenia, okazał się później solidnym fachowcem i ujmującym gadułą, którego talenty przydały się i w czasie naszego remontu. „Hrabina” namiętnie poluje, jeździ konno i hoduje ogary płci żeńskiej. Do tego, na ile podsłuchałem, zdanie rzucone przez „hrabinę” do telefonu uważa, że pisarka Olga Tokarczuk to „żydokomuna”, ale w tej kwestii pewnie by się z Danusią dogadały.
Teraz zrozumiałem też, czemu „hrabina” dla Danusi to „ta nowa”. Strażniczka Zielonego Podwórka mieszka tu od początku, od 1969 roku, kiedy to zaprojektowany w latach 50., według jeszcze przedwojennych standardów budynek wreszcie powstał, dając upragnione mieszkania członkom spółdzielni rękodzieła artystycznego. Tymczasem „hrabina” pojawiła się tu dopiero cztery lata później i nigdy, ale to nigdy, nie przejawiała zainteresowania ogródkiem!
— Tylko krzaki?! — rzuca zbulwersowana Strażniczka, patrząc za „hrabiną”.
Tereska też patrzy na plecy oddalającej się damy i kręci głową, bo to się przecież w głowie nie mieści.
— Co za brak wrażliwości. Ślepota po prostu — stwierdza dozorczyni.
— Żeby tak nie doceniać krzaków! — konkluduje Danusia.
I tu się muszę z paniami zgodzić, choć na słowo „krzaki” pojawia mi się skojarzenie z przewrotnymi antypocztówkami przedstawiającymi otwarte kompozycje pozbawionych cech charakterystycznych krzaczorów. Krzaków rzeczywiście nie zauważamy, a ileż różnych ról one odegrały w naszych biografiach! Nie trzeba być korsykańskim zbójem, żeby się chować w le maquis, wystarczy przypomnieć sobie „bazy” ukryte w czarodziejskich zagajnikach dzieciństwa, jeszcze bardziej czarowne chwile dzielonej intymności w krzakach wzdłuż skarpy na Agrykoli, po koncertach Święta Wiosny, w ich cieniu letnie drzemki i te momenty ulgi, gdy można sobie w chaszczach właśnie ulżyć! To krzaki dają schronienie migrującym zwierzętom, stają się ekspresowymi żywopłotami uwalniającymi nas od konieczności stawiania ogrodzeń, dają jadalne owoce i chronią nasz wzrok przed brzydotą polskiego krajobrazu zbudowanego. Jak można nie cenić krzaków! Vivat krzaki!
Tu entuzjastyczny pochód moich myśli przerywa głos zwróconej w stronę mojego okna Danusi. Trzeźwieję.
— Pan lepiej kupi płotek w ogrodniczym, żeby nam tu te bestie nie sikały — cedzi Strażniczka. — A z tamtą się policzymy — dorzuca, patrząc znowu przed siebie.
Tereska zdecydowanym gestem przekłada miotłę z lewej do prawej ręki. Rzeczywiście, głupi ja, mogłem o tym wcześniej pomyśleć: opłotkować, co się da dla dobra wspólnoty i dla przyszłości naszych krzaków! Płotkiem płotkować, opłotkowywać!
***
W Uttar Pradesh ciała tysięcy ofiar pandemii spływają świętą rzeką. W Stanach Zjednoczonych kolejny nieszczęśnik zastrzelił kilkunastu współpracowników. Łukaszenko wciąż wsadza do więzień demonstrujących licealistów. Rosja bawi się śmiercionośnymi rakietami. A w Bangladeszu deszcz wciąż niepokojąco bangla…
Dla zachowania tajemnicy dalszego postępowania wszystkie imiona i rasa suk zostały zmienione!