Felieton pochodzi z numeru A&B 02|23
To były największe zakały: szkolni i uczelniani prymusi. Pół biedy, jak łypali zza grubych szkieł i mieli pryszcze; wtedy dało się ścierpieć ich sukcesy. Gorzej, kiedy wyglądali do rzeczy, mieli luz, a do tego jarali szlugi po krzakach. Na takiego nie poradzisz. Równiacha i bystrzak w jednym. A jeszcze starzy męczą, żebyś brał z niego przykład. Znacie? Znacie.
Pryszczatych można było jeszcze obśmiać. Na drugich był tylko jeden sposób. Polubić i wykorzystać. Żeby brać przykład, to raczej nie, bo to wymaga wysiłku. Ale odpisać zadanie? Ściągnąć na pisemnym egzaminie? Wejść w parze na ustny do profesora sadysty i podciągnąć sobie ocenę? To jak najbardziej. I tylko czekać, aż się te orły zmęczą, albo życie wywinie im grubszy numer. Znacie? Nieeeeeee. Do takich zagrywek nikt się nie przyzna. A jak się człowiek nie przyzna, to może tak później przez całe życie.
Być może dlatego z braniem przykładu bywa u nas słabo. Także w sprawach architektury i urządzania przestrzeni. Najlepsze bywają w tej dziedzinie samorządy. Nie zawsze, ale często. Uchowaj panie, żeby publicznie pokazać decydentowi dobrą praktykę z innego miasta albo regionu, najgorzej — z takiego, co od lat jest źródłem międzymiastowych kompleksów lub niechęci.
Uda taki urzędnik, że naszych wskazówek nie słyszał, albo wyrecytuje całą litanię naprędce wykombinowanych zastrzeżeń. Tak długo będzie je żuł w zębach, aż w nie uwierzy i przekona sam siebie, że nie ma sensu zgłębiać tematu. Potem minie kilka lat i — gdy wszyscy zapomną o źródle inspiracji — zmajstruje coś podobnego, ogłaszając, że to jego wspaniały pomysł. Tyle, że zmajstruje bez większego zrozumienia. Zamiast brać przykład, odpisze zadanie, a tym samym puści w ruch błędne koło. Pomysł skopiowany jeden do jednego, ale w innych lokalnych warunkach może okazać się porażką. Też dobrze. Wtedy można ogłosić, że to inspiracja, i że od początku było wiadomo: u nas tak się nie da. Dość tych naśladowczych fanaberii.
Podobnie z inwestorami. Niech tylko gdzieś stanie budynek o ponadprzeciętnym poziomie. Zrazu wszyscy liczą, że teraz nikt nie ośmieli się obniżyć poprzeczki, że będzie się starał — zacytujmy, a co tam, Chruszczowa — dogonić, a nawet przegonić poziom nadzwyczaj udanej realizacji. Inwestorzy nie mają jednak jakoś sportowej żyłki i nie chce się im bić rekordów. Dalejże zatem sięgać po szkolne sposoby. Jak projekt udany, ale ma kilka pryszczy, to mu się je głośno wytknie („no może to i dobre, ale...”), zwalniając się przy okazji z jakiejkolwiek próby brania przykładu.
Jak pryszczy brak i mucha nie siada, wtedy dobrze jest po stawić obok coś przeciętnego i marketingowo podpiąć się pod sukces (patrz: wejście ze zdolniejszą koleżanką/zdolniejszym kolegą na egzamin). „Pięć minut od najnowszej ikony miasta”, wyduszą z siebie copywriterzy. A nadzwyczaj dobrej jakości obiekt albo nadal będzie się odznaczał w otoczeniu, albo mu ulegnie, zdziadzieje, przybrudzi się i przestanie drażnić inwestorów bez ambicji.
Tu czas na nierzadki dylemat. Czy za dobrymi przykładami idą kolejne udane okazy, czy też, przeciwnie, słaby kontekst ciągnie w dół udany obiekt? Nie ma prostej odpowiedzi, ale obserwacje i przeczucia podpowiadają, że pierwszy przypadek jest u nas rzadki. Gadaliśmy sobie o tym kiedyś z Beatą Hyczko, która najęła mnie przed dekadą do współtworzenia trzech serii telewizyjnego serialu „Księga przestrzeni”. Program miał wesołe przesłanie, pokazywaliśmy tylko udane współczesne realizacje. Im bardziej jednak analizowaliśmy nasze architektoniczne rodzynki, tym bardziej widzieliśmy, że zakalec wokół nich nie zmienia się w podobne do nich bakalie. Na jeden dobry dom w okolicy przypadało co najmniej kilka słabych nowości.
Widać, że — tak jak w polskim prawie — i w architekturze precedensy nie wpływają na późniejszą praktykę. No, może z wyjątkiem domów jednorodzinnych stawianych przez coraz bardziej świadomych indywidualnych inwestorów (choć i tu działa czasem tępa zasada kopiuj — wklej). Znaczna część realizacji samorządowych i deweloperskich trzyma się twardo słabych standardów, bo też nikt nie przymusza inwestorów do podnoszenia poprzeczki. A wstyd lub wejście na ambicję nie działają.
Przykład? Proszę bardzo: tak zwana ustawa krajobrazowa. Jej twórcy w dobrej wierze wymyślili, że gminne i miejskie uchwały krajobrazowe nie będą, jak studium, obowiązkowe. Samorządy, idąc za przykładem odważnych pionierów, zawstydzone zapóźnieniem, miały same z siebie szybko porządkować estetyczny i reklamowy chaos. Ale, cholera, jakoś nie poszły. Uchwały weszły w życie ospale i w niewielu miejscowościach. W dużej liczbie miast proceduje się ich projekty w nieskończoność. W innych — wcale. Dobry przykład? Już jest. I co z tego.
A zatem: przymus? Czemu nie. Gdyby tak komuś chciało się zbadać genezę i okoliczności dobrych praktyk, a potem — na ich bazie — tak przerobić przepisy i rozporządzenia, by wymusić powstawanie lepszej przestrzeni i architektury! Tak załatać luki w prawie, żeby dało się jak najmniej kombinować. Tak docisnąć śrubę, żeby odechciało się dochodowej łatwizny. Że zaczną się krzyki o zamordyzmie? No, zaczną się, jasne. Ale jak zakazywali palenia w knajpach, też był wrzask, a teraz prawie wszyscy zadowoleni.
Czyli co? Brać za pysk i nie przejmować się promocją dobrych praktyk? Nic z tych rzeczy. Ale i tu trzeba innowacji. Nie wystarczy pokazać ładne zdjęcia lub ogłosić zwycięzców w rankingu na architektoniczne cudo sezonu. Trzeba klarownie wytłumaczyć, dlaczego coś jest dobre, dokładnie pokazać na zdjęciach lub filmach bez lukru, omówić rzuty oraz przekroje. I nie bać się wskazać niedociągnięć nawet w najwyżej ocenionej realizacji. Najlepiej zaś dać możliwość osobistego doświadczenia dobrych przykładów: oprowadzić, omówić, przedyskutować na miejscu. A na zachętę rzucić, że jak dają przykład za darmo, to głupio nie brać. Promocja.
Opornych, rzecz jasna, nie zabraknie, ale lista argumentów przeciw braniu przykładu z prymusów skurczy się do wymówek na poziomie podstawówki: bo, psze pani, tak świecili tym przykładem, że aż mnie oślepiło.