reklama
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Max Forte Plus

23 lutego '23

Felieton pochodzi z numeru A&B 10|22


Co to w ogóle znaczy zdrowe miasto? I jak je do tego zdrowia prowadzić? Na razie uparliśmy się w Polsce na terapię suplementami diety. Czemu nie sięgnąć po prawdziwe leki?

W aptekach suplementy diety będą stać osobno, żeby nie mieszały się z lekami, a ich reklama zostanie ograniczona. Te niewiarygodne wręcz zapowiedzi rządzących prześliznęły się przez media tuż przed festiwalem śmierci urządzonym wokół starszej pani Windsor. Ale skoro nawet ta, zdawało się, nieprzemijalna seniorka przestała kurczowo trzymać się stołka, to właściwie wszystko jest możliwe. Również to, że radio i telewizor nie będą dostarczać piskliwych dialogów o wybitnych pigułach na gazy, stęchły oddech i miękkiego członka.

Już sama wiadomość o uderzeniu w suplementy — tej podstawy piramidy żywieniowej Polaków — może mieć moc terapii szokowej. Suplementy diety nie znikną jednak z jadłospisów. Więcej: nie wyparują także z innych obszarów życia. Wiele urzędowych, korporacyjnych lub miejskich mechanizmów działa bowiem podobnie jak suplementy i z porównywalnym efektem, czyli — o czym przypomina co jakiś czas nieśmiało Główny Inspektor Sanitarny — są nieskuteczne w leczeniu (czytaj: naprawianiu) czegokolwiek. Gorzej: jak wykazał w styczniu NIK, kontrola jakości i zawartości suplementów bywa często iluzoryczna.

Tymczasem miasta również mają swoje suplementy diety: same je wytwarzają i same łykają. Pigułami rozmaitego rodzaju „strategii”, „programów” lub „akcji” chcą uzdrawiać obszary kwalifikujące się na intensywną terapię. Niektóre miejscowości, te ambitniejsze i chyba odklejone od realiów, chcą być nawet w całości „zdrowym miastem”.

Co to w ogóle znaczy zdrowe miasto? Wór równie pojemny, jak miasto „szczęśliwe”, „życzliwe” „piętnastominutowe” albo „sprytne” (czy też, nie wiedzieć czemu „inteligentne”, bo tak przetłumaczono słowo smart na polski). Nie, żeby te hasła były puste. Przeciwnie, pełno w nich wspaniałych rzeczy. I właśnie dlatego, po przyswojeniu opisujących je książek (lub tylko blurbów na okładkach), urzędnicy stosują te slogany jako modne składniki aktualizowanych strategii rozwoju, programów przeróżnej aktywizacji lub odgórnych akcji społecznych.

Od lat jest jednak tak samo. Programy i strategie swoje, a rzeczywistość hasa, jak chce. W dokumencie: „miasto ogród”, a w realu — „miasto grodzone”. Strategia mówi „przyjazne osiedla”, a urząd wydaje pozwolenia patodeweloperce. I tak to pokrętną praktyką podważa się sens strategicznego myślenia, podobnie jak przed kilkoma dekadami ośmieszono ideę planowania przestrzennego. Do tego nikt na serio nie monitoruje, czy zapisy perspektywicznych dokumentów są wcielane w życie, trzymają się kupy i przynoszą wymierne efekty. A wielu urzędników — którzy formalnie działają w ramach tej czy innej strategii — niespecjalnie zna jej treść lub chociażby ogólnego ducha.

Zadziwiająca jest więc nieprzemijalna wiara w sprawczość tak dziwnie realizowanych dokumentów-suplementów, która równać się może z ufnością w skuteczność witamin na złośliwego raka. Tak jakby ktoś trwale zbałamucił urzędowe głowy reklamą:
— O, widzę, że masz chore mieszkalnictwo komunalne!
— Ledwie zipie. Próbowałem wszystkiego.
— Wszystkiego? A stosowałeś Strategię Max Forte Plus?
— Strategię Max Forte Plus?

Tu następuje pewnie co najmniej trzykrotne powtórzenie zdziwień, pytań i odpowiedzi, by na zawsze wbić do głowy potrzebę posiadania strategii. Na końcu dobito odbiorcę konkretem:
— Pamiętaj, Strategia Max Forte Plus wspiera wspomaganie zapobiegania niedoborom metrów mieszkań komunalnych i zawiera wyjątkowo duże stężenie liter oraz dobroczynny wyciąg z Dziennika Ustaw.

Jest jeszcze jedna szczególna kategoria urzędowego suplementu diety aplikowanego razem z widmowymi strategiami: akcje wizerunkowe i promocyjne, czyli tak zwane kreowanie marki miasta. Tu też bywa wesoło. Poza unikalnymi sloganami większych miast, jedno hasło jest w stanie obsłużyć i z kilkanaście mniejszych miejscowości. Stąd też wysyp „miast otwartych”, „tu warto żyć”, „miast możliwości”„miast przyjaznych”, co najczęściej znaczy wszystko i nic. Ale to pół biedy. Gorzej, jak hasło idzie na czołówkę z rzeczywistością. Poznańskie „miasto know-how rozbiło się kiedyś o serię inwestycyjnych i architektonicznych porażek. Dziś Szczecin lansujący się jako „Floating Garden” pozwolił zabudować Kępę Parnicką — wyspę na Odrze — betonowym mieszkalnym molochem.

Czas zatem zapytać po leninowsku „co robić”? Jak nie suplementami, to czym naprawiać i leczyć miasta?

Odpowiedź jest banalna: dokładnie nakierowanymi terapiami, po wcześniejszej rzeczowej diagnozie i nakreśleniu celów oraz metod ich realizacji. Potem — co nudne w cholerę, ale bardzo ważne — trzeba na bieżąco monitorować mierzalne postępy, odchylenia od kursu albo rozmijanie się ze zmieniającą się dynamicznie rzeczywistością. Prawdziwe lekarstwa jednak kosztują, a przygotować muszą je fachowcy. Tych jednak w urzędach coraz mniej, mnożą się wakaty, bo pensje nie nadążają nie tylko za inflacją, ale i za przyzwoitością.

A za tworzenie zdrowego miasta musi odpowiadać przecież zdrowy urzędowy organizm: sprawny, rzeczowy i zreorganizowany, bo strupieszałe struktury magistratów trwają bez zmian równie uporczywie, jak Elżbieta Numer Dwa. Czas zatem i starym strukturom wykopać mogiłę, a potem skuteczniej niż dotąd iść w stronę miast zdrowych, szczęśliwych, sprytnych, życzliwych, dowcipnych i czort wie, jakich jeszcze. Ale na razie — bez szaleństw. Tej zimy sukcesem będzie „miasto ogrzewane”.

 
Jakub Głaz

Głos został już oddany

BIENNALE YOUNG INTERIOR DESIGNERS

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE