Niektóre domy mają to szczęście, że spotykają właściwych mieszkańców. Jednym z nich jest ten z numerem 11 w Pokrzywniku. Stefan i Aneta podarowali mu nowe życie, a jego pokoje wypełnili pięknem i miłością. Dolny Śląsk jest pełen unikalnych miejsc, co tylko potwierdza wieś o tej „parzącej” nazwie. Nazwa może parzy, ale dom Anety i Stefana przyjmuje cudownym jedzeniem i wspaniałą atmosferą.
W Pokrzywniku 11 jak okiem sięgnąć wszędzie otaczają nas naturalne materiały — ciepłe drewno, len, kamień na kuchennej ścianie. Gdy wchodzi się na pierwsze piętro, schody delikatnie skrzypią, przypominając o minionych dniach. O poranku, po nocy spędzonej w lnianej pościeli, przychodzi czas na wspólne śniadanie z gospodarzami i pozostałymi gośćmi — nie ma nic pyszniejszego od ciepłej chałki i past warzywnych, które przygotowuje Aneta! A jeśli zajrzycie do Pokrzywnika pod koniec września, może uda się wam odwiedzić targ staroci w Jeleniej Górze.
Basia Hyjek: Jak zaczęła się Wasza przygoda?
Stefan Gieysztor: Gdy spotkaliśmy się, Anetka i ja, było dla nas zrozumiałe, że chcemy ze sobą być nie tylko od święta, przez chwilę. Każde z nas znajdowało się w szczególnym, innym momencie życia, lecz bardzo chcieliśmy spędzić je razem. Już od momentu poznania się myśleliśmy o szukaniu wspólnego zajęcia. Anetka właśnie skończyła studia a ja reportaż z planu filmowego „Pianisty” Romana Polańskiego. Anetka od kilku lat pracowała w Jeleniej Górze, ja od czasu do czasu pisałem teksty do miesięczników wnętrzarskich. Rok później, po naszym ślubie, dopełnialiśmy ostatecznych formalności w sprawie naszego nowego statusu. Anetka, będąc zatrudnioną w Biurze Informacji Turystycznej została zaklasyfikowana jako „urzędnik”, ja zapytany o zawód wykonywany odpowiedziałem — pisarz, co protokolant skwitował jednoznacznie — „niedochodowy”.
Od prawej: letnia kuchnia. Od lewej: Una na schodach domu
fot. Aneta Gieysztor
Faktycznie, choć w tak zwanym dorobku pisarskim miałem dwie skromne publikacje książkowe, to jednak na koncie bankowym znajdowało się zero złotych. Kilkanaście lat wcześniej kupiłem za pożyczone tysiąc dolarów dom z widokiem na Śnieżkę, ale oprócz tego miałem jeszcze mieszkanie w Warszawie. Rozdarcie między bywaniem na wsi albo w mieście nie sprzyjało harmonijnemu życiu, zwłaszcza we dwoje. Dom w Pokrzywniku stanowił mój azyl, a teraz nasz wspólny majątek. Gdy go kupiłem, moim marzeniem było nie tylko używać go dla siebie, ale podzielić się nim z innymi, by stał się oazą spokoju również dla bliskich mi osób, a właściwie dla tych, którzy go potrzebowali. Nie chciałem spędzić reszty życia sam ze sobą, zamknięty w wieży z kości słoniowej. Podobnego zdania byli nasi przyjaciele z Warszawy, którzy niespodziewanie odwiedzili nas w „starym” Pokrzywniku. Przejęci moim „niedochodowym” zawodem, od razu podsunęli najprostsze rozwiązanie finansowych problemów, byśmy zorganizowali w naszym domu agroturystykę. Tym sposobem będziemy mieszkać razem — Anetka i ja, u siebie, korzystać z domu podobnie jak goście, więc całość zarobi na siebie i na nasze utrzymanie.
Basia: Co było potem?
Stefan: Rok później napisałem na kartce pierwszy i chyba mój najlepszy biznesplan. Skonfrontowałem Warszawę z Pokrzywnikiem. Na dwanaście punktów, Pokrzywnik zdobył 9. To było jak uderzenie obuchem w głowę. W pierwszym momencie, gdy zobaczyłem ten wynik, trudno było mi w niego uwierzyć, choć cyfry jaśniały wyraźnie czarno na białym. Powtórzyliśmy całą operację, kilkakrotnie. Za każdym razem wynik był ten sam. Nagle nasza przyszłość nabrała realnego ciężaru. Trzeba było podjąć decyzję. Na szczęście długo się nie zastanawialiśmy. Sprzedałem mieszkanie w Warszawie. Nie wiedzieć jakim cudem trafiliśmy w najlepszy moment, gdy koniunktura na obrót nieruchomościami była najlepsza, o czym wcześniej nie mieliśmy zielonego pojęcia. Całe pieniądze zainwestowaliśmy w remont domu na wsi. Anetka pracowała w biurze w Jeleniej Górze i zajęła się formalnościami, a ja projektem przebudowy i dokładnym planem architektonicznym.
Kuchnia Anety i Stefana
fot. Aneta Gieysztor
Basia: Jak przebiegał cały proces budowania „nowego” Pokrzywnika?
Stefan: Niezwykłe było to, że dom zaprojektowany wiek wcześniej, teraz po stu latach podpowiadał mi, co powinienem z nim robić, jak wykorzystać jego ciało, by osiągnąć najlepszy efekt. Wystarczyło tylko słuchać, co podpowiadał. Tworzenie nowej przestrzeni sprawiało mi wyjątkową przyjemność. Ze starej materii zachowały się tylko mury, piwnice i strop w stajni, którą przeprojektowałem na jadalnię z kuchnią. Chcieliśmy, żeby dom był zdrowy i zbudowany z naturalnych materiałów, a nie z taniej, sztucznej chemii. Podłogi są więc bukowe, tynki wapienne, dachówka karpiówka, plastikowe są jedynie gniazdka, włączniki elektryczne i cała instalacja, ale przecież niewidoczna.
Identycznie jest z wyposażeniem pokoi, nie ma u nas nowych, modnych mebli. Przez lata w stodole nagromadziło się mnóstwo przeróżnych łóżek, szaf, szafeczek, krzeseł i innych drobiazgów. Wszystko to naturalną koleją rzeczy znalazło się w domu, oczyszczone, wymyte i naprawione.
Jeden z pokoi
fot. Aneta Gieysztor
Basia: Taki stary dom na pewno krył wiele tajemnic, skarbów i niespodzianek?
Stefan: Oboje mamy identyczne gusta, więc urządzanie wnętrz było przyjemnością. Pokoje nie wyglądają tak samo. Każdy jest inny, także wielkością i nosi nazwę od rodzaju drewna, z którego są zrobione meble. Częściowo ozdabiają je fragmenty skarbu odkrytego pod podłogą na piętrze. Jedna z serwet znalezionych w zawiniątku ma wyhaftowany przed stu laty inicjał „AS”, identyczny z pierwszymi literami naszych imion. Oboje mieliśmy wrażenie, jakby ta delikatna materia czekała na nas i teraz dziękowała nam za to, że ją uratowaliśmy. To był znak od domu, jego zgoda na naszą w nim obecność i wszystkich bliskich nam istot.