„Jesteśmy biedni, ale sexy” powiedział burmistrz Berlina po zjednoczeniu niemieckiej stolicy. Od tego czasu minęły już około dwie dekady, ale ludzie wciąż chętnie wybierają Berlin jako miasto do życia.
Wybór Berlina jest podyktowany głównie faktem stwierdzonej wysokiej jakości życia, dostępem do terenów zielonych, aktywną sceną klubowo-muzyczną, niską przestępczością, wysoką jakością szkolnictwa. Według raportu sporządzonego przez magazyn „Monocle”, Berlin znalazł się na ósmej pozycji rankingu na najlepsze miasto do zamieszkania na świecie (nota bene żadne polskie miasto nie znalazło się na tej liście) według wymienionych powyżej wskaźników. Nie oznacza to bynajmniej, że Berlin jest rajem do życia. Jak każde miasto, tak i Berlin ma swoje problemy, ale wyróżnia go to, że żyje własnym stylem. Ukute zostało nawet pojęcie „berliński styl”. Oznacza ono w skrócie zjawisko określane w socjologii postkonsumpcyjną kulturą miejską, gdzie wysokość zarobków nie jest najważniejszym kryterium determinującym wybór miasta do życia. Dużo ważniejszymi wydają się być jakość spędzania wolnego czasu, parcie na rozwój, kulturę, łatwo dostępne tereny zielone, aktywna przestrzeń publiczna z możliwością odpoczynku i rekreacji, dobra i tania komunikacja miejska, silne ośrodki akademickie. W takich warunkach chcą żyć ludzie w pierwszej dekadzie XXI wieku. Podobne raporty sporządza cyklicznie magazyn „Forbes”, ONZ, istnieją też przepastne dokumentacje badań socjologicznych, z których niezmiennie wynika, że wysoka jakość życia w ujęciu gehlowskim jest najbardziej pożądaną sytuacją, w jakiej ludzie chcieliby egzystować.
Z historii wynika,
że mieszczaństwo jako średnia warstwa społeczna było w Polsce słabe. Migracja ze wsi do miast na szerszą skalę rozpoczęła się w drugiej połowie XX wieku, przyspieszając na przełomie lat 60. i 70. W chwili obecnej już około sześćdziesiąt procent polskiego społeczeństwa mieszka w mieście. Podobnie jest na świecie. Żyjemy w czasach fenomenu, jakim jest miasto. Rozwój metropolitalnej kultury miejskiej nie jest zjawiskiem nowym, ale na polskim gruncie dopiero kwitnącym. Odradzanie się polskiej samorządności to z kolei historia najnowsza, kształtowana po dziewięćdziesiątym roku. Niecałe dwadzieścia lat praktyki, poprzedzone jest latami konsumpcyjnego głodu postkomunistycznego społeczeństwa. W czasach realnego socjalizmu shopping malls, do których po zakupy wybieraliśmy się przy okazji wyjazdów za zachodnią granicę, kolorowe, migające i kuszące obietnicą lepszego życia stanowiły obraz tęsknoty za zachodnimi standardami. Ta tęsknota wydaje się być zresztą wciąż silna. Budowanie własnego modelu rozwoju, szukanie własnej tożsamości uwzględniającej lokalną gospodarczo-historyczną specyfikę wydaje się być wciąż nieuzasadnioną ekstrawagancją. Do tego szerząca się globalizacja, upodmiotowująca komercję, która tylko podsyca niszczące działanie kultury masowej i powoduje, że polskie miasto i jego mieszkańcy pozostają pogrążeni w chaosie. Walka postu z karnawałem, chciałoby się rzec. Z jednej strony samorządy dyskutują, badają i zlecają setki ekspertyz dotyczących rozwoju miasta, a z drugiej popełniają grzech za grzechem. Modernizacje, nieskuteczne rewitalizacje i nowe inwestycje często w dość przypadkowych lokalizacjach rozwiązują jedne problemy, przy okazji generując kolejne. Popularne są grodzone osiedla, które polaryzują miasto i sztucznie kreują dzielnice bogatych mieszczuchów, po to tylko, żeby za dziesięć lat walczyć z przestępczością i biedą w jego innych częściach. Dodatkowo zaprzepaszczamy tę cenną spuściznę socjalizmu, jaką było wymieszanie klasowe. To, do czego dąży ów „Zachód”, a my z racji uwarunkowań historycznych mamy zaserwowane niejako na tacy, z premedytacją dewaluujemy. Burzymy modernistyczny Supersam czy dworzec po to, żeby zastąpić go nowym biurowcem czy galerią handlową. Atrakcyjną i odświeżoną elewację Dworca Centralnego zasłaniamy gigantycznych rozmiarów reklamą sieciówki odzieżowej. Bałagan przestrzenny, gentryfikacja czy komercjalizacja przestrzeni publicznej to największe bolączki polskiego miasta po okresie transformacji. Do tego dochodzi brak polityki miejskiej i jasno wytyczonych kierunków rozwoju. Wszelkie dokumenty dotyczące strategii rozwoju, które produkują samorządy są przede wszystkim wyborczymi sloganami i nie mają przełożenia na praktykę. Ekonomia wydaje się być jedynym faktycznym kryterium wymuszającym zmiany w mieście. David Harvey, profesor Uniwersytetu Miejskiego (CUNY) w Nowym Jorku uważa, że obecny kryzys gospodarczy jest pierwszym w historii, który ma miejskie podłoże. Jego zdaniem, miasto weszło w kompetencje fabryki będącej maszynką do zarabiania pieniędzy. Sytuacja ta nie dotyczy tylko amerykańskich miast, z powodzeniem można ją przełożyć na rodzimy grunt. Zadłużone polskie miasta wyprzedają najatrakcyjniejsze działki w mieście, by ratować swoje budżety. Dyktat ekonomii w kapitalistycznym świecie jest wiodącym elementem zmian. Tylko czy na lepsze?
Na pejzaż polskich miast w istotny sposób wpływają pojawiające się jak grzyby po deszczu kolejne galerie handlowe. Jeszcze do niedawna lokowane przy obwodnicach czy na peryferiach, ostatnio coraz częściej pojawiają się w ścisłych centrach miast. Można nawet zaryzykować tezę, że centra współczesnych miast tworzą galerie handlowe. Wystarczy zastanowić się, jaką rolę w kształtowaniu tożsamości miasta wywarły takie obiekty jak Stary Browar w Poznaniu, Manufaktura w Łodzi, Złote Tarasy w Warszawie, niedawno otwarta Kaskada w Szczecinie, Galeria Krakowska w Krakowie, Silesia City Center w Katowicach i cały szereg innych centrów rozrywkowo-handlowych. Ich funkcja jest oczywista: komercja, komercja i jeszcze raz komercja. Ale nie zawsze jest to widoczne na pierwszy rzut oka.
Stary Browar
okrzyknięty został przez polską krytykę współczesną ikoną architektury. Nazywany przez inwestora Centrum Sztuki i Biznesu zrewitalizował istotny obszar miasta, ale przy okazji wpłynął na dzisiejsze oblicze i charakter jego historycznego centrum. Stare Miasto przestało pełnić rolę chętnie odwiedzanej przestrzeni publicznej przez mieszkańców, bo nie ma specjalnych powodów, żeby tam chodzić. Kawiarnie i restauracje nastawione są na turystów, nieco podupadły Arsenał na samym środku placu może być co najwyżej celem samym w sobie, ale raczej nie generuje życia wokół. Nawet poznańskie koziołki tak jakoś rachitycznie się ostatnio bodą. Przestrzeń symboliczna Starego Miasta traci na znaczeniu. Za to rozbłysła nowa — Stary Browar. Podupadły huggerowski zakład stał się polską gwiazdą architektury. Zaniedbana ulica Półwiejska zamieniła się w reprezentacyjny pasaż. Najpierw otworzona została część handlowa zwana dumnie Atrium z instalacją Leona Tarasewicza i rzeźbą Igora Mitoraja, rok później Dziedziniec Sztuki z Art Stations. To wszystko dobitnie wskazuje, że centrum miasta Poznania sytuuje się nie na Starówce, ale między nią a Wildą, przy ulicy Półwiejskiej. A życie, ruch i energię w mieście tworzy galeria handlowa, czyli Stary Browar, którego poznaniacy od początku wprost pokochali. Chodzenie tam to dobrze rozumiany snobizm, przy okazji można zrobić zakupy, wypić kawę, zjeść sushi, obejrzeć wystawę sztuki, kupić lub przeglądnąć książkę w modnej księgarni. Obecność sztuki zresztą znacząco podnosi prestiż tego miejsca. Miejsca będącego w gruncie rzeczy zwykłą, trochę ciekawiej zaprojektowaną galerią handlową. Jesteśmy świadkami zmiany, w której historyczne centrum miasta traci na znaczeniu na rzecz konsumpcyjno-kulturowej hybrydy. Żeby zrozumieć, co tak naprawdę tracimy, przyjrzyjmy się nieco historii.
Rynki starych polis
to najczęściej place nazywane agorą, forum, do których prowadziły wszystkie trakty komunikacyjne w mieście. To symboliczna, fizyczna, ikonograficzna macierz miasta, jego serce. Na nich znajdował się najważniejszy budynek — ratusz, który uosabiał władzę polityczno-ekonomiczną. Tam też najczęściej znajdowała się fara miejska, miejsce kultu religijnego. Rynek to duma mieszkańców, niemy świadek ważnych wydarzeń historycznych, które tworzą tożsamość miasta. To miejsca o niezwykłej urodzie, nastroju, wypełnione zabytkami. To ważny element naszego dziedzictwa kulturowego. Pisanie, że należy o niego dbać to wypisywanie truizmów. To przecież oczywiste, że o elementy dziedzictwa należy dbać w szczególny sposób. To serce powinno wciąż bić rytmem miejskiego życia. Obecnie jednak popularniejszy jest rytm gry rynkowej, oczywiście w ekonomicznym znaczeniu. Chęć szybkiego zysku, brak wizji gospodarzy powodują, że polskie miasta nie mają szans na pojawienie się w żadnym rankingu, mimo że nie o rankingi tu przecież chodzi. Zamiast rzeczywistych wartości produkowane jest baudrillardowskie symulakrum z uliczkami, fontannami, atriami, by tam przenieść publiczne życie mieszkańców miasta. Słabość władzy samorządowej, która nie potrafi zarządzać własnymi zasobami prowadzi do sytuacji, w której zamiast w otoczeniu prawdziwych zabytków spędzamy czas w komercyjnej scenografii, która udaje coś, czym nigdy nie będzie.
Manufaktura w Łodzi
jest tego kolejnym wymiernym przykładem. Rewitalizacja poprzemysłowych terenów po byłej fabryce tekstylnej Izraela Poznańskiego w samym założeniu jest oczywiście słuszna. Tyle tylko, że prawdziwe centrum miasta wieńczy drugie, mniejsze, handlowe. Z rynkiem, Muzeum Sztuki, hotelem, teatrem, restauracjami, sklepami. Łódź ma co prawda i rynek (a nawet dwa — Staromiejski i Nowego Miasta), i Muzeum Sztuk i teatr. Ale ludzie przenieśli się na rynek Manufaktury. Bo czysto, schludnie, bezpiecznie, wszystko pod ręką. Tym samym z istniejącego wcześniej centrum, którym w Łodzi była ulica Piotrkowska, wyssane zostało życie. Słynny handlowy deptak na naszych oczach umiera. Prawa rynku? Raczej brak jakiegokolwiek prawa. Prawa, które chroniłoby dostęp obywateli do czystej i zadbanej przestrzeni publicznej, prawdziwego zabytku, parku, rynku, a nie kiczowatej imitacji, sztucznej palmy i uliczki, na której poruszamy się według ściśle określonych zasad wyznaczonych komercyjną grą. Takie przykłady można by mnożyć. Katowice, Szczecin, Kraków, Warszawa oraz inne polskie miasta padły ofiarą agresywnego kapitalizmu. Słynny slogan z lat 90. mówiący o tym, że reklama jest dźwignią handlu jest już chyba nieco nieaktualny. Teraz lokalizacja wydaje się być źródłem sukcesu. I to najlepiej w najbardziej atrakcyjnym i dostępnym punkcie miasta.
Galerie handlowe
stają się współczesnymi centrami miast. To fakt i trudno z nim polemizować. O tym decydują mieszkańcy i władze lokalne, które legitymizują ten proces. Czy da się go powstrzymać i nie tworzyć ran w naszej wspólnej przestrzeni? Miasta należą przecież do ich obywateli. Nie do samorządów. Ani też do prezydentów czy burmistrzów. Może warto więc o nie zawalczyć? Stworzyć ramy prawne, w których jasno byłoby napisane, w których konkretnych miejscach można budować przestrzenie komercyjne w postaci galerii handlowych, by spełniły one swoje miastotwórcze funkcje i nie konkurowały z żywą historyczną tkanką miasta. Szkoda, że wysoka jakość życia to jedynie hasła, o których od jakiegoś czasu tylko dyskutujemy. Szkoda, że nie możemy być sexy… Możemy za to być biedni.