Witam. Zapraszam dziś Państwa w niezwykle ponurą, ale nieodległą podróż w krainę architektury rozrzucanej widłami po polach prosto z wozu z gnojem, czyli do tak zwanych osiedli łanowych. Chyba nie ma drugiego takiego widoku, który bardziej skłaniałby do zadumy nad bezsensem ludzkiej cywilizacji, niż widok właśnie takiej bezmyślnie radosnej komasacji tego typu osiedli pod miastem. Zjawisko tak zwanego trzaskania zabudowy mieszkaniowej wzdłuż wąskich działek to prawdziwa perła polskiej myśli urbanistycznej, łącząca najbardziej wyszukane mankamenty patologicznych osiedli z całego świata. Wspaniały koncert w postaci iście amerykańskiej monokultury funkcyjnej przedmieść, w której człowiek uwiązany jest do samochodu, z chińską monotonią osiedli robotniczych, podkreślających anonimowość i bezsilność jednostki wobec władzy, a wszystko spolonizowane przez nasze ojczyste realia beznadziejnej randomowej infrastruktury, której rozwój nie kroczy przed mieszkańcami, obok, ani nawet długo za nimi.
obszarowa uprawa Homo Sapiens
© Norbi Zarabisty
Tworzymy sobie, proszę Państwa, fenomenalny przestrzenny nowotwór wokół naszych miast, który sieka i zażera wiejski krajobraz, niszcząc wsie, a nie tworząc miast. Otrzymujemy zamiast tego okrutnie nijaki obszar dziadozabudowany, takie nie wiadomo co, które stopniowo rozrasta się wzdłuż dróg, wzorem dederonów, niczym pleśń szczelnie izolując wszystkie nasze korytarze przemieszczania się po tym kraju od widoku naturalnego krajobrazu i czyniąc nasze życie bardziej chorym.
Mimo wszystkich tych szczytnych programów zrównoważonego rozwoju, ekostrategii miast rozwijających się do wewnątrz, hucznych haseł i manifestów o potrzebie ochrony krajobrazu oraz racjonalnym gospodarowaniu przestrzenią i jej zasobami, które dobiegają do nas z telewizorowego równoległego wymiaru od wielu lat, to w wymiarze wpływu na politykę przestrzenną nie widać nawet homeopatycznego śladu interakcji pomiędzy tymi opracowaniami tęgich głów a gównogminną siermiężną rzeczywistością natryskiwaną ze szlaucha na formularzach warunków zabudowy do samodzielnego pokolorowania. Od trzydziestu paru lat ten kraj i jego prawodawstwo jedzie cały czas tą samą inercją wagonu z węglem, gdzie wprowadza się kolejne martwe prawa w nadziei, że się przyjmą, a jak nie to trudno. I tak się jakoś dziwnym trafem składa, że tam, gdzie jest to krytyczne dla naszego przetrwania, to się akurat nie przyjmują. Bo dla Polaka przestrzeń naszego kraju jest nic nie warta, nie widzimy związku pomiędzy przestrzenią a naszym życiem.
Powiem wprost, mechanizm gospodarczy kraju, który opiera swój rozwój o wolną amerykankę budowlaną, musi się prędzej czy później zatrzeć. Już teraz, za te iluzorycznie tanie mieszkania dla części społeczeństwa, my wszyscy ponosimy ogromne koszty w postaci ukrytych w podatkach opłat na rzecz utrzymywania rozdmuchanej i coraz bardziej nieefektywnej byleinfrastruktury, która usiłuje to spiąć w całość, infrastruktury, która dziś jest może dziadowska, ale jeszcze nowa, ale której koszty utrzymania będą tylko rosnąć, gdy zacznie się rozpadać, bo będzie dziadowska a stara.
obszarowa uprawa Homo Sapiens
© Norbi Zarabisty
Te osiedla już nawet nie silą się na udawanie, że spełniają czyjeś marzenia o pięknym domku za miastem. Tu już żaden marketing ani bajkopisarstwo nie jest w stanie przykryć smutnego faktu, że jest to po prostu rolna uprzemysłowiona hodowla ludzi z chowu klatkowego, do których doprowadzono potrzebne do wzrostu tych płodów rolnych rury, kable i nic więcej. W odróżnieniu od kurczaków ma to jednak tę przewagę, że hodując kurczaki, trzeba zapewnić, aby w rurze, którą wprowadza się im do gardzieli, była zawsze odpowiednia pasza, a w łanowej hodowli ludzi nasze brojlery same muszą się wyżywić.
Po upadku komuny wydawało nam się, że wielka płyta jest przygnębiającym miejscem do życia, który czeka los ludzkiego getta patologii jak w amerykańskich filmach, a tymczasem dziś w porównaniu z tą kulturano-usługową pustynią współczesnych przedmieść, wielkie spółdzielnie mieszkaniowe z czasów PRL-u jawią się nam jako skąpane w zieleni prawdziwe idylle zanurzone w wygodach miasta krótkich odległości. Polska jest jednym z nielicznych krajów, gdzie tego typu osiedla nie uległy degradacji społecznej, chwała nam za to, ale nie jest to zasługą tego, że były one jakoś znacząco lepsze niż konkurencyjne przykłady z lat 70. w innych krajach, lecz głównie dlatego, że od tamtego czasu w Polsce nie udało się stworzyć dla tej społecznej dystopii PRL-u przekonującej i bardziej współczesnej alternatywy. Zamiast tego wykonaliśmy całą serię cywilizacyjnych kroków w tył, w nikomu nieznanym kierunku i udajemy, że to postęp.
obszarowa uprawa Homo Sapiens, okolice Warszawy
© Google Maps
O ile jednak w większych miastach licznie można spotkać inwestycje, które nawet sensownie wypełniają przestrzeń, realizując ideę rozwoju do wewnątrz, starając się podtrzymać funkcjonującą już w swoim pobliżu infrastrukturę społeczną i jest to dobre, tak jednak cała reszta rozwoju struktur mieszkalnych tego kraju to obraz dzikiej sukcesji obcego gatunku w przestrzeni, która tego rozwoju nie wspiera. Grube ziarna sita polityki przestrzennej w żaden sposób nie ingerują w jakość przestrzeni, która towarzyszy rozwojowi zabudowy mieszkaniowej, a plany miejscowe albo nigdy nie nadążają za tym rozwojem, albo są zwykłymi worami pobożnych życzeń, które mają pomieścić w sobie co dusza zapragnie, w nadziei, że zapragnie piękna i dobra, a co się niestety jakoś nigdy nie zdarza.
I tak miedza po miedzy, kroczą kolejne ślepe osiedla ślepych uliczek, pełne mieszkańców, którzy często jeszcze nie wiedzą, że przekroczyli właśnie horyzont zdarzeń społecznego wykluczenia, zza którego nie ma już powrotu, obserwując jedynie w zdumieniu proces spagettyfikacji kosztów tego taniego życia. W ten sposób zamiast miast piętnastominutowych budujemy mieszkaniowe ameby 24-godzinne, w których podstawowy kontakt z cywilizacją wyznacza dobowy rytm karylionu atrofii wygrywający hymn na część Żabki, Netflixa i paczkomatu.
obszarowa uprawa Homo Sapiens, okolice Warszawy
© Norbi Zarabisty
A to wszystko jeszcze nowe, jeszcze cacy i napompowane latami prosperity, ale już wtedy wyżyłowane ekonomicznie do skrajności tak, żeby ledwo dało się tam mieszkać nawet w warunkach gospodarczej idylli. I pomyślcie te wszystkie domy z byle czego, poprzyłączane do cywilizacyjnej kroplówki na plastikowe chińskie szybkozłączki, zaczną się starzeć jednocześnie wraz z kurczącym się, starzejącym społeczeństwem i cofającym dostępem do wygód i udogodnień. Wystarczy, że cywilizacja będzie przeżywać lekki odpływ sił, że na chwilę zabraknie jej oddechu, a wszystkie te miejsca jednocześnie staną się nieznośnymi do życia, śmiertelnymi pułapkami, odizolowanymi od widoku ludzi oddziałami geriatrycznymi, których nie da się zbyć nawet imigrantom. Jeżeli już dziś pięć minut po przecięciu wstęgi wygląda to, jak „los marny”, to z dużym prawdopodobieństwem będzie piekłem w przyszłości. Samotnią starych ludzi, których dzieci będą odwiedzać tylko na Zoomie albo Skypie.
Obszarowa uprawa Homo Sapiens, okolice Warszawy
© Google Maps
A najbardziej groteskowe w tym wszystkim jest to, że dobra urbanistyka, która mogłaby być rusztem pod budowę dobrego miasta i przestrzeni publicznej, nie musi kosztować nawet złotówki więcej niż ta zła i upiorna, którą tworzymy nagminnie wyłącznie z powodu umysłowego lenistwa. Wystarczyłoby jedynie, aby komukolwiek z tych lokalnych władz po prostu na tym zależało. Nawet jeżeli nie wybudujemy od razu wszystkich towarzyszących mieszkaniówce usług i przestrzeni publicznych, to można zaplanować i zostawić dla nich miejsce w przemyślanej kompozycji. Zabudowę mieszkalną można zorganizować w struktury inne niż, wynikające z układu pól, tasiemce i ameby, zużywając przy tym znacznie mniej terenów i lepiej gospodarując możliwościami budowy samych sieci czy infrastruktury drogowej. Tylko jak najdalsze i najświetniejsze horyzonty działań i planów dla tych wszystkich wąsatych samorządowców, to najbliższe wybory, to nikomu z nich na tym najzwyczajniej w świecie nie zależy, skoro wszystkim w koło samo rośnie. Po co jako władza narzucać się inwestorom ze strasznie niemiłymi zmianami podziałów geodezyjnych, jak można po prostu dłubać sobie palcem w nosie i nikomu się nie narażać? Jeszcze się jakiś inwestor obrazi i co będzie? Co prawda jak trzeba gdzieś przerżnąć pola autostradą, to podział geodezyjny nie stanowi żadnego problemu, ale jak przychodzi do zaplanowania osiedli, które nie pokrywałyby się ze wstęgami rolnej ziemi dwadzieścia na tysiąc metrów, to normalnie robi się z tego mission impossibie. O panie, co to by się działo? Każdy od każdego musiałby kupić jakiś fragment pola. Trzeba by się wymieniać ziemią z sąsiadem, a przecież powszechnie wiadomo, że polskiego dziarskiego biznesmena, nawykłego do kombinowania i wystawiania innych do wiatru, taka perspektywa, polegająca na cywilizowanej współpracy z innymi po prostu intelektualnie przeraża i przerasta.
obszarowa uprawa Homo Sapiens, Gdańsk
© Krzysztof Koprowski | UrbFoto.pl
Byłbym jednak naiwny, gdybym pomstował tu jedynie na tych wszystkich samorządowców, co się w ziemiankach na swoich „przedśmieciach” ukrywają przed blaskiem kaganka oświecenia i postępu. Jeżeli chcielibyśmy jeszcze uratować jakieś obrazy naszego krajobrazu z tego płonącego pałacu i trafić z lekiem na całe zło do ich świadomości, to nie można liczyć na to, że dokonamy tego przez pracę organiczną. Mając tak z 500 lat zapóźnienia w budowaniu klasy mieszczańskiej moglibyśmy już z taką taktyką nie zdążyć przy tak nagłych i wielkoskalowych przemianach, które zachodzą w naszym otoczeniu. Aby powstrzymać mordowanie przestrzeni przedmieść, potrzebujemy na wczoraj odgórnie narzuconych Związków Metropolitalnych, z kompetencjami do stanowienia prawa w zakresie lokalnej polityki przestrzennej. Tylko oparcie planowania przestrzennego o struktury, które są do tego mentalnie i intelektualnie przygotowane stwarza przynajmniej teoretycznie nadzieję, że moglibyśmy chociaż nad częścią tej stajni Augiasza jeszcze zapanować i to też w zasadzie tylko w sytuacji, jeżeli jednocześnie zmienimy prawo dotyczące planowania przestrzennego i wyzerujemy pompowany przez dwie dekady licznik wyimaginowanych terenów mieszkaniowych. Przez nieuświadomione planowanie nadmuchaliśmy je w tym kraju w „studiach kierunków rozwoju” i „miejscowych planach” do wirtualnych, potencjalnych kilkuset milionów dodatkowych mieszkańców, których nigdy tutaj nie będzie. Wszystko dlatego, że u nas dosłownie nie wie prawa ręka co robi lewa ręką. Jeżeli chcemy powiedzmy przygotować się do zimy i kupić sobie na nią ciepłe ubrania to idziemy do sklepu i je przymierzmay czy pasują na każdą naszą kończynę i podejmujemy decyzję w interesie całego organizmu, tymczasem gdyby odnieść to do praw jakimi rządzi się polityka przestrzenna w naszych aglomeracjach to mamy sytuację taką, że każda noga i ręka idzie sobie sama kupić po jednej rękawiczce albo bucie i potem zmagamy się z żywiołem w tym wynikowym przebarniu klanua. Z tym trzeba skończyć, ale czy tak się stanie? Czy pójdziemy po rozum? Szczerze wątpię. Dla władz centralnych decyzja o wyjęciu z rąk mniejszym, podmiejskim i pasożytującym samorządom kompetencji do walenia młotkiem w deskę i przekazanie ich od większych, bardziej kompetentnych struktur, to narażanie się wyborcom z tych mniejszych samorządów, nawet jeżeli zamiast stukać tym młotkiem w deskę, potrafią się nim jedynie łupać w czaszkę.
Taki stan tak czy inaczej nie może trwać w nieskończoność. Nie da się jednak tworzyć organizmów miejskich czterokrotnie bardziej rozwalonych przestrzennie niż amerykańskie aglomeracje, przy czterokrotnie mierniejszych dochodach niż w Ameryce, i liczyć na to, że zdołamy to wszystko obsłużyć infrastrukturą społeczną, baa, w ogóle jakąkolwiek infrastrukturą. Zarżniemy ten kraj jak bum-cyk-cyk. Dziś to jeszcze odbywać się kosztem jakości życia ludzi starających się prowadzić tradycyjny model życia na wsi albo tych, którzy wiodą życie w prawdziwych miastach, życie oszczędne, nieobciążające budżetu i zasobów kraju. Nie da się jednak w nieskończoność batożyć tego muła samowystarczalnych rolników albo miejskiej świadomej klasy średniej i liczyć na to, że będzie on w nieskończoność kredytował ten chory model rozwoju, rozwoju, który kradnie nasze życie.
obszarowa uprawa Homo Sapiens, Pomorze
© Mariusz Waras
Co dzień segregując swoje śmieci albo rezygnując z jazdy samochodem, myślę, że robię to po nic, że mój wysiłek i wysiłek ludzi, którzy myślą podobnie jest tylko po to, aby się usunąć z życia na bok i zrobić więcej miejsca na ten idiotyczny taniec śmierci i rozwoju, który zachowuje się, jakby jutra miało nie być. Rozumiesz to? Jeżeli jeździsz rowerem, myślisz o swoim śladzie węglowym, dbasz o dobro wspólne i starasz się wybierać kubkiem wodę z tej tonącej łodzi, to produkujesz tylko cywilizacyjne rezerwy, które cała reszta tych pękniętych dzbanów w twojej łodzi, która siedzi z wiertarkami w rękach i wierci w burcie dziury, bezrefleksyjnie zeżre i popierdując wesoło wydali, śmiejąc ci się jeszcze przy tym w twarz.
I tutaj zaczynam powoli dochodzić do wniosku, że może źle robimy. Może nasze poświęcenie jest bez sensu i właśnie trzeba dorżnąć tę planetę, aby powstrzymać ten zadowolony z życia boomerski rozwój, który odbywa się naszym kosztem? Upadek jest moim zdaniem nieuchronny, ale może istnieje jakaś recepta na to, aby szybciej wstać po nim z kolan. O ile w ogóle wstaniemy? Na wsi będzie można się ukryć, w miastach może niektórym uda się przetrwać, ale jak bym tego nie obliczał, jakich scenariuszy bym nie wymyślał to w każdym z nich nasze przedmieścia grozy to zawsze strefa śmierci i ground zero. Najbardziej nietrwały i niezrównoważony element przestrzennego rozwoju, który nie ma prawa się utrzymać i wyżywić, gdy przyjdzie nam czas zanurkować w mroki historii. Mówię wam, potrzebujemy planu Seldona na wczoraj.