artykuł z numeru A&B 06 | 2022
Metropolitalność nie jest receptą na wszystko. Nie jest nią przede wszystkim dla miast, które w różnych okresach swojej historii wyrosły ponad lokalność, ale nigdy nie stały się choćby półmetropoliami. Pod koniec PRL wiele z nich uzyskało status ośrodków wojewódzkich. Współcześnie nie mamy dla nich nazwy. Jest ich mniej więcej trzydzieści.
Mniej więcej, bo kryteria przynależności są nieostre i zawsze można któreś z nich dodać lub odjąć. Z niemal 5 milionami mieszkańców stanowią niewiele mniejszy odsetek ludności kraju niż dwunastka miast członków Unii Metropolii. Poświęcamy im jednak znacznie mniej uwagi, nie tworzymy dopasowanych do ich rozmiaru i charakteru rozwiązań instytucjonalnych, komunikacyjnych czy urbanistycznych. Są niepełnymi metropoliami, przerośniętymi miastami średnimi.
Słowo „metropolia” zrobiło w Polsce sporą karierę. Jest symbolem lepszego życia i dobrze płatnej pracy. Metropolie ocenia się przez pryzmat oferty kulturalnej i gastronomicznej, jako miejsca szybko przyjmujące nowinki z wielkiego świata, kosmopolityczne, łaknące tego, co nowoczesne. Nic dziwnego, że style zachowań w przestrzeni publicznej, rozwiązania w zakresie polityk miejskich, nawet oprawa słowna i symboliczna miejskiego świata jest budowana na tym metropolitalnym standardzie — w Polsce wytyczanym przez Warszawę, Wrocław, Poznań, Kraków czy Trójmiasto.
Metropolie są także modne wśród ekspertów i badaczy. I choć inne mody — takie jak miasto kreatywne czy smart city — dość szybko przemijają, metropolitalność zdaje się bardziej odporna na upływ czasu. Wszak Unia Metropolii Polskich powstała już w roku 1990. Dekadę później metropolitalność stała się czymś w rodzaju miejskiej nobilitacji. Co więcej, niemal każde większe miasto szukało przesłanek do stania się metropolią. I choć sceptycy najchętniej ograniczyliby to prawo wyłącznie do Warszawy, to karty do klubu rozdane przez Unię Metropolii trudno będzie kiedykolwiek wycofać. O ile Krakowowi, Poznaniowi i Wrocławiowi jest z tym wszystkim w miarę do twarzy, a Lublinowi, Szczecinowi i Bydgoszczy można tytuł przyznać awansem, to już w przypadku Rzeszowa — najmniejszego z miast Unii Metropolii — trudno nie mieć wątpliwości. Zwłaszcza że poza klubem zostały miasta o podobnej liczbie mieszkańców i funkcjach — takie jak Kielce czy Toruń.
Bielsko-Biała
fot.Silar, CC BY-SA 4.0
status małych metropolii?
Metropolitalność stała się wzorcem także dlatego, że miasta kwalifikujące się do klubu rozwijają się szybciej niż te, którym brakuje tego statusu (nie mówiąc już o tych, które nie są nawet miastami wojewódzkimi). To w nich lokują swe oddziały duże globalne firmy, to tu dochodzi do synergii między biznesem a uczelniami, tu łatwo rekrutuje się absolwentów lokalnych wyższych uczelni. Tego wszystkiego pozbawione są miasta znajdujące się tylko nieco niżej w rankingu liczby mieszkańców.
Taki podział idealnie pasuje do uproszczonej logiki globalnego kapitalizmu, ale nie jest dobry dla państwa i sektora publicznego. Prowadzi do coraz silniejszego zróżnicowania dochodów, dostępu do usług publicznych, jakości życia. Duże metropolie — takie jak Warszawa, Kraków czy Wrocław — dysponują też wielomiliardowymi budżetami umożliwiającymi kosztowne inwestycje. Tak przynajmniej było w epoce przed pandemią i przed wojną. Nic zatem dziwnego, że miasta za małe, by być metropolią, ale stanowczo za duże, by swoje funkcje ograniczyć do roli ośrodka powiatowego, widzą swoją szansę w upodobnieniu się do metropolitalnego wzorca.
Katowice
fot.Marcel Wójcik, © Pixabay
Mówiąc żartobliwie, w tle czai się Unia Małych Metropolii. Tych, które pomijają wszyscy polscy eksperci, ale dostrzegają choćby klasyfikacje obszarów miejskich OECD. Tam do ligi metropolitan areas awansują nie tylko Toruń i Kielce, Radom czy Częstochowa, ale także Bielsko-Biała, Tarnów i Nowy Sącz. Wszystko dlatego, że podczas gdy my myślimy o rozmiarze miast, kierując się liczbą ludności mieszkającą w ich granicach administracyjnych, metodologia OECD jest na nie ślepa: widzi gęstość zaludnienia, zwartość obszaru i powiązania z rynkiem pracy.
Kraków
fot.: Dariusz Staniszewski © Pixabay
Ale rozszerzenie listy metropolii o kolejne kilkanaście miast to droga donikąd. Podobnie jak sztuczne przesuwanie granic po to, by jak Opole czy Zielona Góra stać się miastami większymi. Takie myślenie o mieście jest sprzeczne z pewną tradycją — wywodzoną ustrojowo z praw miejskich, a przestrzennie — z wzorców urbanistycznych świata przednowoczesnego, ze średniowiecznymi rynkami, z układami szachownicowych ulic, urodą zaułków. Miasta nie rosną poprzez rozszerzanie granic, ale poprzez rozbudowę funkcji i oddziaływania przestrzennego. Siła współczesnych metropolii jest zakodowana w innych symbolach, rozpoznawana przez dużych sprawców — takich jak kapitał i rząd — za pomocą takich miar, jak powierzchnia przestrzeni biurowej, dostępność komunikacyjna, skala rynku pracy i dostęp do wykwalifikowanych kadr.
na własną miarę
W tych wszystkich wymiarach miasta aspirujące do statusu metropolii wypadają zwykle słabo. Nawet te wyposażone w status ośrodka wojewódzkiego. Nie warto być „małą metropolią”, bo metropolitalność, która w pewnych sprawach jest stopniowalna, w innych przypomina raczej rzadki przywilej, którego brak jest dotkliwy. Oczywiście, odległości w mniejszych miastach są niewielkie, korki należą do rzadkości, najważniejsze miejskie usługi są skupione na obszarze, po którym można chodzić pieszo. W niewielkim stopniu łagodzi to niską jakość miejskiego transportu zbiorowego. O ile w wielkich miastach gęstość i częstotliwość linii pozwala na sprawne poruszanie się bez samochodu, o tyle już poza tą pierwszą ligą zaczynają się kłopoty. Częstotliwość większości linii przypomina raczej PKS niż transport miejski. Poza godzinami pracy i w weekendy lepiej zrezygnować z tej formy poruszania się po mieście lub dokładnie sprawdzić rozkład i zaplanować przejazd.
Kraków
fot.Wi Pa, © Pixabay
Niska jakość transportu zbiorowego osłabia możliwość stosowania rozwiązań typu Park&Ride. Wiele miast tej wielkości troszczy się zatem raczej o zwiększenie powierzchni parkingów w centrum, widząc w tym jedyny sposób na ucywilizowanie „samochodozy”, która w przeciwnym wypadku kończy się zajmowaniem każdej wolnej przestrzeni przez parkujące na chodnikach, trawnikach i blokujące przejścia dla pieszych auta. To sprawia, że nie tylko skala zasobów różni te miasta od metropolii, ale i obrany kierunek zmian, hierarchia celów władz publicznych, charakter społecznej presji.
Ta ostatnia zresztą wraz ze spadkiem liczby ludności wyraźnie słabnie. W ośrodkach niebędących stolicami województw brakuje zwykle liczących się mediów, nie ma miejskich aktywistów zdolnych nagłośnić i zablokować niekorzystne projekty władz miejskich.
Co zatem zostaje dla miast dużych, których rynek pracy nie przekracza 100 tysięcy osób, w których nie ma dużych uczelni, wielkich firm zajmujących milion metrów kwadratowych powierzchni? Na jaką metropolitalność mogą sobie pozwolić? Czy wystarczy dobra kawiarnia, jakiś teatr czy sala koncertowa? Czy to, czym mogą się cieszyć, to tylko pozostałości dawnego świata, który zakładał istnienie życia poza metropoliami?
oczko w głowie
Duże miasta niemetropolitalne powinny być oczkiem w głowie krajowej polityki miejskiej. Przede wszystkim jako punkty dostępu do usług publicznych wyższego rzędu dla tych, którzy mieszkają z dala od metropolii. Po drugie jako ośrodki, które mogą odciążyć niekorzystne zjawiska przeludnienia, wzrostu cen mieszkań i kosztów życia w metropoliach. To także kwestia reakcji państwa na kryzys klimatyczny i tworzenia dostosowanej do jego realiów sieci osadniczej.
Kraków
fot.Dariusz Staniszewski, © Pixabay
Klimatyczno-demograficzna kalkulacja powinna przemawiać przeciwko skupieniu całej populacji w kilku wielkich ośrodkach. To wymaga wyjścia poza widzenie świata przez pryzmat mapy administracyjnej, która określa optykę rządu. Ale sprawa jest poważniejsza niż zmiana nastawienia władz centralnych. To, czego potrzebujemy przede wszystkim, to wyobrażenie o innym niż „ułomna metropolitalność” modelu miejskiego rozwoju. O takim urządzaniu miast mających między 80 a 250 tysięcy mieszkańców, by miały one instytucje i rozwiązania szyte na swoją miarę. Te administracyjne i te urbanistyczne, ba — nawet komunikacyjne i związane z instytucjami niepodporządkowanymi administracji.
Jednym z punktów wyjścia może być poważne myślenie o mapie akademickiej i intelektualnej kraju. Zaczyna się ono od pytania, jaka jest miastotwórcza rola lokalnych uczelni. O ile może mieć jakiś sens doroczne sprawdzanie pozycji Uniwersytetu Warszawskiego czy Jagiellońskiego, AGH czy Politechniki Warszawskiej w szanghajskim rankingu uczelni, o tyle rozliczanie wszystkich wyższych szkół według obowiązujących tam kryteriów mija się z celem. Warto natomiast pytać o to, czy możliwe jest funkcjonowanie większych miast bez instytucji akademickich czy choćby naukowych innego typu. Miasto bez studentów — i to studentów dziennych — rozwija się zupełnie inaczej. O ile bowiem dorobku naukowego kadry nie widać na ulicach, to brak młodzieży akademickiej jest problemem. Problemem, który przekłada się na strukturę demograficzną miasta, kształt jego elity, życie kulturalne i umysłowe.
Łódź
fot. Marian Naworski, © CC BY-SA 4.0
W części miast interwencja publiczna może wesprzeć też pełniące podobną funkcję instytuty badawcze, placówki kultury wyższej, a także nieco przykurzone towarzystwa naukowe. Inteligentne państwo powinno poszukiwać nowych form wzmacniania ośrodków, którym przez minione ćwierć wieku odbierało szanse poradzenia sobie o własnych siłach. Jeżeli coś jest elementem przewagi, jakie ma dziś wojewódzkie, liczące 120 tysięcy mieszkańców Opole, nad większymi od niego miastami niewojewódzkimi — to jest to oprócz garnituru instytucji administracyjnych fakt posiadania dwóch uczelni: uniwersytetu i politechniki.
Podnoszony często postulat deglomeracji — czyli przesuwania instytucji administracyjnych do mniejszych miast — nie będzie miał takiego wpływu na ich miejskość jak instytucje akademickie, kulturalne czy naukowe. Koniec wieku XIX i początek XX ozdobiły wiele małych i średnich miast budynkami Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. To była forma wyznaczająca nie tylko nowe aspiracje społeczne, ale także rama nowych praktyk społecznych. Dziś można myśleć o podobnych wielofunkcyjnych budynkach miejskich, tworzących przestrzeń do działalności organizacji pozarządowych, co-workingu, efektywnego dialogu społecznego i konsultacji. Być może funkcjonowania instytucji badawczych, edukacyjnych i naukowych, niebędących uczelniami.
Warszawa — największa polska metropolia
fot.: skitterphoto © Pexels
Podobnie zresztą miasta te potrzebują rozwiązań służących sporej grupie tych dziennych użytkowników, którzy w nich nie mieszkają, ale często — niekiedy codziennie — do nich dojeżdżają. Pomysłów na węzły komunikacji zbiorowej „średniej wielkości”, mniejszych niż poszerzane o galerie handlowe dworce Krakowa, Warszawy czy Katowic, ale mające w sobie coś więcej niż ciasna poczekalnia dworca kolejowego czy autobusowego. Zwłaszcza że 5 milionów mieszkańców tych miast uzupełnia kolejna grupa ludzi, dla których są miastem pierwszego wyboru: jako miejsce nauki szkolnej, studiów, kontaktu z kulturą, czy korzystania z usług medycznych, nierzadko też jako miejsce pracy.
Oczywiście rdzeniem polityki wzmacniającej takie miasta będą zawsze zabiegi dotyczące ich rynku pracy. Ślepą uliczką będzie jednak mnożenie rozwiązań w rodzaju specjalnych stref ekonomicznych. To, co miasta te tracą na naszych oczach, to silne lokalne elity, instytucje i powiązania pozwalające na radzenie sobie w trudnych czasach. Skorzystały jeszcze z okazji rozwojowej, jaką były ogromne środki europejskie. Ale dziś mogą jako pierwsze paść ofiarą kryzysu spowodowanego długim okresem pandemii i wojną.
Wrocław
fot.: Zujev4 © Pixabay
Tworzenie szansy dla tej grupy miast nie jest sprawą ich władz samorządowych. Pamiętajmy, że są to ośrodki z niewielką liczbą aktywistów, słabymi mediami lokalnymi, zmarginalizowaną elitą umysłową, niemającą przełożenia na ośrodki władzy. Wsparcie eksperckie ze strony dużych ośrodków akademickich często sprowadza się do dostarczania usprawiedliwienia dla polityki prezydentów i urzędu miasta lub protekcjonalnego podpowiadania rozwiązań typowych dla metropolii. Warto to odwrócić i projektować na miarę tych ośrodków. A przede wszystkim odtworzyć wizję systemu osadniczego, która przywraca ich istotne funkcje, a także szatę miejską, która wymyśla na nowo ich urbanistyczne ramy.