Dziś chciałbym bardzo serdecznie zachęcić Państwa, abyśmy wspólnie zastanowili się nad wybitnie eleganckim problemem brzydoty w naszych miastach, którą bardzo często zawdzięczamy parterom budynków. Chociaż, jak się Państwo przekonają w trakcie, zamierzam tym sposobem zaciągnąć Was na ideologiczną indoktrynację pod płaszczykiem niewinnej wizualnej katorgi i architektonicznych rozważań.
Zacznijmy może jednak nieco inaczej. Czym w sumie jest elegancja? Moja babcia zwykła mawiać, że eleganckiego mężczyznę poznaje się po tym, jak zadbane ma buty. Niekoniecznie po tym, czy są drogie, ale czy są czyste, wypastowane i dobrane do stroju. Jestem zdania, że podobnie jest z budynkami w mieście. Prawdziwego architektonicznego dżentelmena poznamy nie po tym, czy ma wielką, imponującą kubaturę opiętą drogą marynarką elewacji i złoty łańcuch na szyi. Niekoniecznie też musi mieć sześciopak idealnej szklanej fasady ani być napchany drogimi, modnymi gadżetami. Poznamy go po szczególe, po tym, czy ma zadbane buty. Dla kamienic i innych budynków są nimi partery. No i powiem wam szczerze, że niestety jest z nimi w naszym kraju krucho i mizernie. Odnoszę wrażenie, że przestaliśmy rozumieć zasady tego architektonicznego savoir-vivre. Gdy patrzę na krzyczące i oklejone reklamami witryny sklepów z najtańszą stolarką dobraną kolorystycznie przez daltonistów, to myślę sobie, że noszenie przez budynki skarpet do sandałów stało się powszechnie akceptowalną modą w naszych miastach.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że zamierzałem zabrać Państwa w fascynującą podróż do niewielkiego miasta, które mimo sporej, przeżytej zapaści, zachowało z dawnych czasów niezwykłą ilość prawdziwych architektonicznych dżentelmenów — kamienic ze starymi witrynami sklepowymi. No właśnie. Miałem zamiar. I tak to zrobię, ale muszę uprzedzić, że wracając do tego miasta po latach, przeżyłem wielkie rozczarowanie.
I teraz, proszę Państwa, clou naszej wycieczki — Włocławek. Nie będę nawet udawał, że gdy pierwszy raz odwiedziłem to miasto kilkanaście lat temu, jakoś szczególnie mnie zachwyciło. Wręcz przeciwnie, sprawiało przygnębiające wrażenie upadku i destrukcji, z którą jego władze starają się sobie radzić, dodając do tego bigosu więcej betonu, asfaltu i krzykliwego postmodernizmu. Najbardziej rzucającym się w oczy dowodem na brak pomysłu na wybrnięcie z tej sytuacji było chyba wybetonowanie Starego Rynku. Stało się ono zresztą pierwszym w Polsce tak dobitnym i znanym przykładem betonizacji placów. Chociaż nie na tym zamierzam się dziś skupiać, nie wypada o tym nie wspomnieć. Fakt, że nie piętnujemy za to Włocławka na co dzień, wynika tylko z tego, że już w 2016 roku miasto zadeklarowało, że wykona w tej przestrzeni zmiany oraz wprowadzi więcej zieleni. Od tego czasu odpuściłem. Nawet zdarzało mi się na ten fakt powołać, pokazując Włocławek jako pozytywny przykład w stylu „Patrzcie, oni zbłądzili, ale zrozumieli, czas na was (wstawić nazwę dowolnej miejscowości przywalonej brzemieniem unijnych środków)”.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Czekałem i czekałem na odbetonowanie tego rynku. Lata mijały, aż ktoś mi w końcu powiedział, że to jest już to, co widać. Nie wiem, czemu mi to umknęło. Przecież doszło kilka krzaczków i jeszcze więcej betonu. Ludzie, czy są jakieś nieznane mi tabele rewitalizacji, które nakazują na każdy metr sześcienny zieleni wykonać dodatkowych osiem metrów sześciennych betonu, czy o co chodzi, bo nie rozumiem. Ale spokojnie, spokojnie, mamy plan. W 2022 roku władze Włocławka po raz trzeci postanowiły przebudować Stary Rynek i tym razem, z tego, co rozumiem, nastąpi wreszcie jakieś, miejmy nadzieję tym razem niesymboliczne zazielenienie. Takie, że nie będziemy go musieli znowu szukać ze szkłem powiększającym.
We need to go deeper
Fot. Paweł Mrozek
Co mogę powiedzieć. Doceniam wolę walki władz Włocławka, nawet jeżeli idzie to wszystko z wielkim mozołem. Ważne jednak, aby przed tym, co zaraz zobaczymy, wiedzieć, że władze tego miasta upór w osiąganiu celów najwidoczniej mają. Pomimo tego, że to, co zastałem, nastrajało mnie pesymizmem, nie tracąc ducha, wyruszyłem na poszukiwania tego, co mnie interesowało. Nie będę tu cytował wszystkich przemyśleń, jakie miałem penetrując to miasto, gdyż ich dosłowny przekład groziłby obniżeniem przez algorytmy Googla poziomów monetyzacji mojej treści. Na szczęście to, czego nie mogę oddać słowem, mogę przekazać Państwu w postaci agresywnej, drastycznej treści wizualnej, której — dzięki ludzkiemu zobojętnieniu na piękno i brzydotę — cenzura nie obowiązuje. Z miasta, które zapamiętałem w postaci dziesiątek unikalnych zabytkowych witryn sklepowych na Starym Mieście, które już lata temu wołały o remont, zostało pogorzelisko destruktów. Rezonowało ono jedynie w pamięci, w miejscach, gdzie pamiętałem jeszcze, że stała kamienica, albo sama ściana z niezwykle urokliwą rzeźbioną stolarką i ślusarką.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Z czaru miasta, które już wtedy jawiło mi się jedynie jako cień dawnego ośrodka handlu, pozostały wióry. Pojedyncze wraki niezwykle bogatych witryn, które swym bogactwem znacznie przerastały miasta podobnej klasy przed wojną. Witryn, które swym rozmachem dorównywały takim ośrodkom jak Łódź czy Warszawa.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Powiem szczerze, że lepiej byłoby mi z niewiedzą na temat tego, co miasto utraciło przez swoje zaniedbania. Chwalone przeze mnie Leszno, czy krytykowane Chełmno nigdy nawet nie miały okazji pomarzyć o zamożności, jaką Włocławek musiał przeżywać pod koniec XIX i na początku XX wieku. Z kolei na przykład zdewastowana Łódź, która tego typu dziedzictwo mieliła w przeszłości na skalę przemysłową, bo miała tego milion razy więcej, do dziś zachowała na ulicy Piotrkowskiej i w okolicach tak wiele witryn wysokiej klasy, że nawet nie odczuwamy wielkiej straty. Włocławek zaś miał niezwykły kapitał pięknych parterów kamienic, który zmarnował i prawie w całości wysłał w podróż ku zagładzie.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
To, co się ostało, jest już tylko cieniem, domysłem, że coś w danym miejscu było. Albo czasem wręcz dziurą po zabudowie, która kiedyś tu stała. Prawdziwa zagłada witryn i miejskiej aktywności ekonomicznej, całych architektonicznych struktur, których przez dekady nikt nie próbował nawet powstrzymać przed rozpadem. A nawet temu przyklaskiwano, jako śmierci naiwnej, niemodnej formy aktywności z minionych czasów. I nie mówię tego tylko jako gość i outsider, który sobie podróżuje i lubi krytykować, ale jako ktoś, kto ma rodzinę w tym mieście i wielokrotnie do niego wracał. Który rozumie to życie, widzi zobojętnienie i bezradność jego mieszkańców na procesy, które dewastują jego przestrzeń.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Co więcej, mam dowód na to, że temat witryn to nie jest tylko moje urojenie. Że władze miasta mają świadomość, że jest to temat ważny, chociaż w mojej opinii już dawno przegrany. Włocławek bowiem od lat prowadzi skierowany do przedsiębiorców program, niemający analogów w mirze, którego celem jest poprawa estetyki witryn. Nosi on pieszczotliwą nazwę „Witryna+”. Nie. Nie robię sobie jaj.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Takie coś naprawdę istnieje we Włocławku. Na podstawie samych oględzin stanu przestrzeni publicznych w tym mieście, z ręką na sercu przyznam się Państwu, że nie jestem do końca pewien, czy dostrzegam jednak jego efekty. Może to to, a może nie? Ciężko stwierdzić. Fakt, że niektóre nowe witryny wydają się nieco lepsze niż randomowe dziadostwo, które sklepikarze umiłowali tworzyć sami z siebie, spontanicznie w pogardzi i ignorancji dla charakteru fasady. Nie ma też zresztą żadnych informacji na stronach urzędu mówiących, które witryny są beneficjantami programu, żadnego plebiscytu na najlepszą nową witrynę, ani woli promowania dobrych wzorców. A szkoda, bo to mogłoby mieć bardzo pożądany efekt, wyzwolić wśród kupców pozytywną rywalizację pod kierunkiem i patronatem miasta.
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Włocławek Stare Miasto
Fot. Paweł Mrozek
Tak naprawdę nie chodzi tylko o Włocławek. To miasto stało się dla mnie jedynie katalizatorem gniewu, gdy bezskutecznie szukałem po latach miejsc, które kiedyś mnie zachwyciły, jednocześnie napełniając troską. Chodzi o cały nasz chory kraj, który zupełnie nie potrafi docenić wartości, którą ma. Pali nią — w przenośni i pewnie też w przypadku tych witryn dosłownie — w piecach, bo nie oszukujmy się, właśnie tak skończyła większa część zabytkowego piękna tego miasta i wielu innych.
Przedwojenny model handlu i ówczesne zdjęcia jasno dowodzą, że jesteśmy dziś estetycznymi barbarzyńcami. Kiedyś jakość witryny i wystawy była magnesem, który miał przyciągać klienta. Dbałość o detal, o to co leży na wystawie budowało markę sklepu. Dziś wystawa sklepu to oczojebne wzory na folii zasłaniające prawdę o tym, że za szybą są bebechy lodówki lub też, w najlepszym wypadku, paździerzowo-plastikowa stolarka będąca sceną dla spektaklu pod tytułem darmowy roll-up producenta jakiegoś asortymentu albo usług. Wysoko budżetowy handel przeniósł się do centrów handlowych i internetów, a na wystawach tego ulicznego teatru swoje spektakle wystawia głównie bieda.
Czemu tak jest? Czemu my jako ludzkość przestaliśmy zupełnie dbać o wygląd tej najistotniejszej części architektury? Tej, którą mamy na wysokości wzroku, której możemy dotknąć i która przez wieki była sztuką samą w sobie? Myślę, że znam odpowiedź na to pytanie.
Problem nie leży w tych czy innych władzach, chociaż te potrafią zarówno pomóc, jak i zaszkodzić. Nawet zmiany, jakie zaszły w handlu, nie są determinującym czynnikiem. To nie jest wymówka, aby nagle przestać dbać o architekturę i piękno naszych przestrzeni publicznych. Brak środków to degradacja, za dużo środków to krzykliwa kakofonia kiczu. Jak byśmy nie suwali tym suwakiem między jednym a drugim, spod rąk wychodzi nam marność, a korzenie tego problemu sięgają moim zdaniem dużo głębiej.
Gdańsk-Wrzeszcz, przykład kamienic, która założyła skarpetki do sandałów.
Fot. Paweł Mrozek
Winny jest w mojej opinii modernizm, który całkowicie przenicował nas moralnie i ideologicznie. Modernizm, który swą krytykę opierał właśnie na fasadowości dotychczasowej architektury, na tanim zdobnictwie, które faktycznie w czasach przed jego nastaniem było marnej jakości, mieliło w kółko, w sposób generyczny, ograne motywy będące już coraz gorszym kserem z ksera dawnych stylów. I to jest OK. Całkowicie rozumiem, czemu moderniści czuli się tym zmęczeni i postanowili to wszystko odrzucić. Zaproponowano radykalnie odmienne podejście do architektury, w którym poszczególne elementy budynku same w sobie nie tworzyły już przypadkowych i generycznych zlepków detali, ale wszystko od początku do końca było podyktowane estetyce funkcjonalności. Objawiała ona swoje piękno jako całość dzieła, jakim był budynek. I to na początku działało znakomicie, wnosiło powiew świeżości do miast przeżywających boom rozwojowy na każdym polu. Tak powstało wiele wspaniałych budynków w Gdyni, Katowicach czy w innych miastach Polski, które zachwycają nas swoją delikatną, funkcjonalną prostotą.
Hurra. Tak właśnie zamordowano wielowarstwowe metawartości artystyczne w architekturze. Od tego momentu w historii główny architekt stał się jedynym panem i władcą odpowiedzialnym za każdy aspekt swojego dzieła, a dyshonorem dla architekta stało się nieudźwignięcie tego obowiązku. Nagle, w idealnym wyobrażeniu architektury, stymulowanym w dodatku przez garstkę geniuszy architektonicznych tej epoki, stało się fetyszem i obowiązkiem architekta, aby zaprojektować każdy detal — od fasady po klamki w toaletach. A wszystko w minimalistycznej, przemysłowej stylistyce. Mam nadzieję, że rozumieją Państwo, do czego zmierzam. Jak długo można było udawać, że architekt w obrębie coraz bardziej zawężanej przez uprzemysłowienie produkcji, liczby kanonów architektonicznych i przy zwiększonej odpowiedzialności za całokształt dzieła, mógł udawać, że tworzy jeszcze coś oryginalnego.
Tymczasem nie każdy budynek przy projektowaniu wymaga modernistycznego podejścia. Tworząc kamienicę, która wypełnia zaledwie odcinek w pierzei i jednocześnie odgrywa kluczową rolę dla urbanistyki ulicy, nikogo tak naprawdę nie interesuje to, jak będzie wyglądała ściana od podwórza i czy będzie przedstawiała ideologiczną jedność z frontem. Bo nikt nigdy nie będzie w stanie odebrać swoją percepcją tego budynku jak makiety wyizolowanej specjalnie na potrzeby jakiejś wystawy. I największą winą modernizmu jest to, że chociaż zbankrutował na rzecz postmodernizmu, nikt nigdy nie odwołał takiego podejścia do projektowania. Nikt nie zanegował roli architekta jako stwórcy całej kompozycji od początku do końca. Chociaż przy zwiększonej komplikacji postmodernizmu, który nastał później, taka rola w przypadku zwykłych utylitarnych budynków zupełnie architektów przerosła. Co gorsza, nikt nie odwołał modernistycznej pogardy dla architektury minionych epok, co właśnie między innymi zaowocowało barbarzyńskimi ingerencjami w ich architektoniczną treść przy pomocy detali i estetyki charakterystycznej dla modernizmu. Pomimo że było to w rażący sposób wbrew jego zasadom spójności estetycznej całej kompozycji.
Gdańsk, mural czyli wybitne malarstwo architektoniczne zepchnięte do roli wypełniacza niechcianych przestrzeni z którymi nie wiemy co zrobić.
Paweł Mrozek
I to jest właśnie problem, który mam z modernizmem. To nie jest problem z jego wybitnymi dziełami, które uwielbiamy i nas zachwycają, ale z jego ideologiczną spuścizną nierozumienia kontekstu, z manieryzmem ideologicznego odpadu, który rozpostarł na całą resztę naszej przestrzeni. Dokonaliśmy też spłaszczenia wielowymiarowości artystycznej architektury do roli jednego artysty i mistrza, co ma sens i zastosowanie może w kilku procentach obiektów, które tworzymy jako ludzkość, gdzie gwiazdorzenie dodaje im pikanterii. Jednak z tego samego powodu dziś z trudem szukamy miejsca i roli dla sztuki muralu albo dla niezależnej estetyki szyldów tworzonych przez indywidualnych artystów. Nie mówiąc nawet o całych witrynach albo innych detalach budynków, które mogłyby się zmieniać na przestrzeni jego życia, jak miało to miejsce od zawsze. Dawniej w ramach architektury każdy z tych elementów był tworzony przez wielu rzemieślników, rzeźbiarzy, malarzy, architektów i innych artystów. Ich zadaniem było się w tym wszystkim estetycznie dogadać, a ewolucyjny proces, jaki to ukształtował, sprawiał, że potrafili to robić.
Tymczasem spójrzmy na przeciętny nowy miejski kloc i odpowiedzmy sobie na pytanie, czy dzięki temu jest lepiej. Kiedyś wyraz architektoniczny był angażujący nasze zmysły, bo był efektem dialogu różnych temperamentów które działały dla wspólnego efektu, dziś ten to nie jest już dialog tylko walka architekta kontra reszta świata. A tak właśnie rodziły się w tym procesie między innymi znakomite witryny. Czasem zresztą długo po powstaniu samego budynku, dopiero na poziomie znalezienia najemcy lokalu, gdy główny architekt był już zupełnie gdzie indziej, a rzemieślnicy, którzy wykonali elewację, siedzieli już na zupełnie innych rusztowaniach. Taka architektura była elastyczna. Mogła łatwo ewoluować bez burzenia całego charakteru budynku, a jej poszczególne elementy mogły być odczytywane zarówno w ramach całości, jak i zupełnie z osobna, jako dzieła sztuki. A modernizm? Wystarczy, że ktoś zabuduje sobie balkon i cały blok wygląda jak kupa. Inny wymieni jedno okno i można sobie wydłubać oczy. Modernizmem odkryliśmy nową estetykę, no i fajnie, ale dość szybko ją niestety wyeksploatowaliśmy. Umożliwiliśmy światu tani postęp, ale w kategoriach rozwoju dziedziny, jaką jest architektura, musimy sobie powiedzieć wprost — w niektórych obszarach wykonaliśmy krok wstecz, z którego nie umiemy wybrnąć i do czego nie potrafimy się przyznać, no bo jak my, nowocześni ludzie, mielibyśmy popełniać błędy? My nigdy się nie mylimy, to przeszłość zawsze się myli. „Oh boy”. Nikt nie pomyślał o tym, że po nas przyjdą nowi i powiedzą to samo?
Bukareszt Rumunia
Paweł Mrozek
Nie potrafimy przewidzieć zmieniających się mód, a mimo to tworzymy architekturę, która nie przyjmuje elastycznie zmian i nie potrafi się dostosować estetyką do zmieniającego się świata w trakcie swojego życia. A najgorszym grzechem jest to, że przekonaniem o własnej nieomylności i słuszności tego podejścia promieniujemy w sposób destrukcyjny na architekturę, która była wcześniej, traktując ją zwyczajnie po chamsku. Bezrefleksyjnie zastąpiliśmy eleganta o zadbanych butach, robotnikiem w kombinezonie i obuwiu roboczym. Podkreślę jeszcze raz, nie mówię o wybitnych dziełach architektury współczesnej, których tworzymy więcej niż w całej historii ludzkości przed nami. Mówię o architekturze dnia codziennego, której tworzymy tysiąc razy więcej niż w całej historii ludzkości czegokolwiek, a która po prostu ma nam służyć i nie wymaga udawania, że architekt musi w niej odcisnąć swoje piętno, ani nawet, że ma być tu głównym dyrygentem, po wsze czasy stojącym na straży swojej wizji, bo tego nie da się wyegzekwować i… uwaga zdradzę teraz wielką tajemnicę… bo nikogo to nie obchodzi. Co gorsza, ludzie intuicyjnie czują, że architekci nie panują nad swoimi realizacjami. Że ten dżentelmen architektoniczny jest w realu życiowym nieudacznikiem. To się kończy przykładami, w których w relatywnie nowej zabudowie ktoś w parterze robi restaurację typu „Polska Karczma” albo jakieś inne „Swojskie Jadło”, a na elewacji w parterze szklanego budynku wyrasta daszek ze strzechą i szachulcowy badziew parodii wiejskiej chaty. Takie wykwity radosnej myśli twórczej to efekt tego, że tworzymy architekturę, która nie zachęca użytkownika do jej szanowania. A ponieważ architektury współczesnej jest znacznie więcej, niż tej, która była przed nią, to na tym faktycznym estetycznym bezkrólewiu wykształca nam się architektoniczna anarchia i barbarzyństwo, które staje się nową normą.
Mam apel do architektów. Przestańmy udawać, że wiemy wszystko najlepiej i panujemy nad wszystkim, jednocześnie biorąc garściami estetykę gotowców z „Castoramy”. Potrzebujemy architektury, która potrafi się starzeć i przyjmować historyczne nawarstwienia, a nie tylko takiej, która się psuje i się ją wyrzuca. Przestrzeń miast, która zapisywała naszą historię, stała się jakimś brudnopisem, w którym można kreślić, mazać i wyrywać kartki. Trzeba przywrócić wielowarstwowość artystyczną dzieła, jakim jest architektura, w której na różnych szczeblach różni artyści będą w stanie współtworzyć jej charakter. Mamy nowe technologie, które umożliwiają nam niezwykłe rzeczy. Gdy to zrozumiemy, odnajdziemy wreszcie prawdziwe miejsce współczesnej architektury w jej kontekście, a i kontekst wreszcie odetchnie z ulgą. Ja nie oczekuję tutaj żadnych rewolucji. Rewolucje są głupie z zasady. Potrzebujemy mądrej ewolucji myśli architektonicznej.
Zostawię Państwa z myślą, która mnie uderzyła w ostatnim roku. Jej autorką jest duńska architektka Mieke Bosse:
Tradycja to suma wszystkich skutecznych innowacji.