NOWOŚĆ! Prawo w architekturze – przystępnie na portalu A&B
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

O architekturze i namiętnościach — z Jakubem Szczęsnym rozmawia Małgorzata Tomczak

10 marca '21

A&B luty 2021

W jakim świecie dzisiaj żyjemy? Co nas ogranicza, co wyzwala? Jaka jest rola architektów i jakie wyzwania stoją przed nimi na początku lat 20. XXI wieku? Na te i wiele innych pytań Jakub Szczęsny odpowiada w rozmowie Małgorzaty Tomczak.

Małgorzata Tomczak: Zacznijmy od okładki. Jest bardzo polityczna, bazuje na błyskawicy z plakatów Oli Jasionowskiej — symbolu protestów, które przetoczyły się przez ulice polskich miast pod koniec 2020 roku. No, nie bierzesz jeńców! Ile Twoim zdaniem jest polityki w architekturze dzisiaj?

Jakub Szczęsny: W 2014 roku, w czasie pierwszej rezydencji w Nowym Jorku, w zimowe popołudnie do mojego studia przyszedł Srdjan Jovanovic Weiss, architekt i wykładowca zajmujący się tematem ideologii totalitarnych w architekturze, oraz Matt Kaminski, dziennikarz i współzałożyciel portalu Politico. Do spotkania doszło przypadkiem, ale wyszło arcyciekawie, bo nagle zaczęliśmy rozmawiać o polityce. Padło zdanie, już nie pamiętam, kto je wypowiedział, że jesteśmy w niebezpiecznym momencie zawieszenia wynikającego z samozadowolenia globalnych establishmentów, zwłaszcza na przecięciu polityki i kapitału, że wszyscy mają jakież złudne poczucie, że polityka i ideologie, a także wizje przyszłości stały się niepotrzebne. Zupełnie jak Francis Fukuyama. Niezależnie od opcji politycznej, wszyscy liczący się politycy mówili prawie to samo i różniło ich tylko swoiste decorum przykrywające cienkim naskórkiem neoliberalną miałkość i miłość do pieniądza oraz wiarę w samoregulację społeczeństwa traktowanego, jakby był rynkiem wymiany towarów i usług. I wtedy Srdjan, emigrant z byłej Jugosławii, który przeżył tam wojnę, powiedział mniej więcej coś takiego:

Panowie, taki haj musi sprowadzić na nas karę, pełny brzuch może skończyć się albo sraczką, albo zatwardzeniem.

Już wtedy mieliśmy Putina, Orbána i Erdoğana, więc nietrudno było sobie wyobrazić kolejne chorujące na populizm kraje. Wiadomo, co wydarzyło się rok później w Polsce i dwa lata później w Stanach Zjednoczonych, które od zawsze pretendowały do bycia wzorcem demokracji. My od 2015 roku możemy oglądać niezmiennie ciekawy cyrk, którego rezultatami są między innymi jednoosobowe konkursy na muzea, ogłaszane i wygrywane bez informowania kogokolwiek poza zainteresowanymi, symboliczne zawłaszczanie przestrzeni publicznych za pomocą pomników robionych przez kompromitujących się artystów, które od razu stają się zresztą memami, fanfaronady wielkich gestów infrastrukturalnych z różnymi „centralnościami” i „narodowościami”… Ale, co najważniejsze, i to niewątpliwy, a zarazem niezamierzony „sukces” populistów w ogóle, nie tylko polskich, doszło do skrajnego upolitycznienia każdego przejawu spolaryzowanej rzeczywistości, z przestrzenią publiczną na czele! Od polskich ulic po waszyngtoński Kapitol. Masy obudziły się z letargu albo poprzez propagandę spin doktorów i obsługiwanych przez nich polityków, albo poprzez narastanie sfery fake newsów i kryzys dziennikarstwa, albo jako reakcja na opresję oponentów. Nie wiem, czy o to chodziło Srdjanowi, ale na pewno będzie miał materiał na wiele lat badań.

Instalacja Dom nad Ruczajem, rzeka Rawa, Katowice, 2017.
Projekt został zrealizowany w ramach Street Art Festiwal w Katowicach, kuratorką była Matylda Sałajewska.

fot.: Dawid Chalimoniuk

Małgorzata: Polityczny obraz opisujesz też w Moodboardzie, gdzie narysowałeś bajkę. We wstępie do niej piszesz, że się zobowiązałeś do konkretnych założeń merytorycznych pewnego artykułu, którzy rzekomo u Ciebie zamówiłam, ale ostatecznie się wykpiłeś z tych zobowiązań. Tej „dyskrepancji morfologicznej” to Ci jednak nie przepuszczę. Poproszę o rozwinięcie pojęcia i podzielenie się z Czytelnikami refleksjami na temat jej funkcjonowania we współczesnej debacie o architekturze. [śmiech]

Jakub: To mógłby być bezsensowny zlepek pojęć, zresztą bardzo lubię dziewiętnastowieczne spolszczenia i makaronizmy i śmieszy mnie robienie z architektury nauki, ale możemy poimprowizować! Najlepszym przykładem takiego rozdźwięku w kształtowaniu czy opisywaniu formy jest prowadzące do konfliktu poznawczego (mądrze, co?!) nieprzystawanie formy zewnętrznej do formy wewnętrznej, co zresztą ciekawiło mnie od czasów obejrzenia „Yellow Submarine”. Pamiętasz scenę, w której Beatlesi wchodzą do małej chatki, która okazuje się wielkim korytarzem z dużą liczbą drzwi do pomieszczeń niewiadomego przeznaczenia? Taki efekt dają na przykład domy z ostro spadającymi dachami, które powodują, że wydaje nam się, że mamy do czynienia z czymś małym, a kiedy do takiego domu wejdziemy, to okazuje się, że „dostajemy w pysk” wielką kubaturą pionowego salonu aż po dach, albo jesteśmy zaskoczeni liczbą ukrytych na poddaszu kolejnych wnętrz. Efekt ten odkryłem przy okazji wizyty w gotyckiej stodole Jana Szpakowicza w Millas na południu Francji, a potem zacząłem eksploatować, projektując Simple House. Po zbudowaniu domu pokazowego ludzie notorycznie ulegali owej „dyskrepancji morfologicznej”. Wybroniłem się?

rysunek z „Bajki ku serc pokrzepieniu”, moodboard w numerze lutowym A&B 2021

autor: Jakub Szczęsny

Małgorzata: Tak, wybroniłeś! Do Simple House wrócimy, ale na razie bajka — narysowałeś nam wszystkim bajkę! Skąd taki pomysł?

Jakub: Małgorzata Kuciewicz z Centrali [Centrala redagowała numer lutowy A&B w 2019 roku — przyp. red.] w rozmowie zasugerowała, że praca nad numerem autorskim A&B będzie dla mnie świetną okazją do narysowania czegoś, jako że po latach ilustrowania dla „Fantastyki”, „Playboya” i „Fluidu” stale doskwiera mi, że za mało rysuję — stąd pomysł. A jako że bardzo mnie irytuje to, jak dajemy się dzielić jako naród i że nikt nie poniesie za to konsekwencji, a my na wieki pozostaniemy w konflikcie, postanowiłem sięgnąć po narzędzie, jakim jest narracja, i opowiedzieć o moich bólach. Chciałem, żeby było emocjonalnie, bo na co dzień jestem strasznie racjonalny, a do tego czytam dużo nudnawych tekstów akademickich. Tak czy owak oczywiście żadnego merytorycznego tekstu nie zamawiałaś, a ja nie obiecywałem! Dałaś mi zupełną wolność, za co jestem Ci bardzo wdzięczny!

Małgorzata: Kubo, we wstępie do bajki nawołujesz do seksualizacji przedstawienia w naszym poważnym architektonicznym świecie. „Skandal!”, powinnam zawołać. My tu się przecież takimi poważnymi tematami zajmujemy: kryzys klimatyczny w architekturze, konkursy i inne, a Tobie kociak numeru w głowie… Uważaj, bo spełnimy tę fantazję! [śmiech]

Jakub: Uratuje nas tylko intensywna zmiana podejścia do bardzo wielu rzeczy, które były do tej pory pewnikami albo tematami zamiecionymi pod dywan. Trzeba będzie wyciągnąć trupy z szafy i głośno zacząć wymyślać nową Polskę i nowy świat, w którym nie pourywamy sobie łbów, ale rozwiniemy modus vivendi i operandi pozwalający na, chcąc nie chcąc, godzenie interesów większości Ziemian i łagodne przywrócenie należnego miejsca radykalizmom wszelkiej maści. Żeby to zrobić, musimy szczerze powiedzieć, że na przykład tu, w Polsce, zupełnie nie radzimy sobie jako społeczeństwo z seksualnością, że nie radzimy sobie z innością, że musimy przemyśleć naszą tradycyjną kulturę i pewne rzeczy świadomie przyjąć jako ważne, a inne wyciszyć, albo w ogóle zanegować i tak dalej.

A swoją drogą pomyśl, o ile byśmy byli szczęśliwsi, gdybyśmy w ogóle umieli o tym rozmawiać.

O ileż efektywniej niż 500+ rozwiązalibyśmy problem niskiej dzietności (który zresztą nie rozwiązjue go wcale), gdybyśmy jak plemię Mosuo z Junnanu i Syczuanu przeszli na matriarchat i otwartą poligamię, i kończącą się narodzinami licznych dzieci rozwiązłość płciową obojga małżonków?

W ich hutongach żyją tylko osoby połączone więzami krwi, a zapładniane przez różnych mężczyzn kobiety mogą zostawiać dzieci pod opieką swoistego ekosystemu złożonego z matki, ciotek, babć i sióstr. Mężowie nie mieszkają z żonami, bo przynależą do „swojej” rodziny mieszkając w jej domostwie i jedynie odwiedzając małżonki w ich domach w wiadomym celu, względnie, by spotkać się z pociechami własnego autorstwa. Jednocześnie zamężna kobieta jest uprawniona do bycia odwiedzaną nie tylko przez męża, ale i innych członków społeczności, do których towarzystwa ma prawo właśnie dlatego, że jest czyjąś żoną. Podobno wielkie dziedzińce hutongów tego ludu wyglądają jak mieszanka domu starców i przedszkola. Ciekawe, co?

Małgorzata: Bardzo ciekawe, tylko nie do przyjęcia jako norma w chrześcijańskim świecie. Mówimy przecież o dwóch tysiącach lat ciągłej tradycji monogamii w wersji hetero. I zgadzam się z diagnozą, że o wielu tematach nie umiemy rozmawiać. Czasem zastanawiam się, czy umiemy rozmawiać o architekturze, a co dopiero o kwestiach obyczajowych, które zostały zawłaszczone przez polityczną narrację prawicowych populistów, którzy mają gotowy przepis na to, jak powinno wyglądać życie każdego człowieka w dzień i w nocy.

Jakub: W zeszłym roku w amerykańskiej prasie została opisana następująca historia: wezwani przez zaniepokojonego farmera gdzieś na amerykańskiej prowincji policjanci nakryli w krzakach grupę kilkunastu osób uprawiających gangbang. Niezaznajomionych z tym pojęciem zapraszam do wyguglowania. Ku osłupieniu county sheriffs ową grupę stanowili mężczyźni i jedna kobieta, goli jak święci tureccy, rzecz jasna, wszyscy po sześćdziesiątce, najstarszy uczestnik dobijał do osiemdziesiątki. W wywiadzie dla „Vanity Fair” jeden z policjantów powiedział, że on i jego partner zupełnie nie wiedzieli, jak się zachować i że byli zszokowani, że ludzie w tym wieku w ogóle uprawiają seks, a w dodatku tak sprośny. Ile takich zaskoczeń wyjdzie jeszcze z krzaków, uświadamiając nam, że coś przed nami samymi ukrywaliśmy, że o czymś zupełnie nie myśleliśmy, albo świadomie negowaliśmy, bo wytworzone normy społeczne nie dawały na to przestrzeni?

Skwer im. Gustawa Zielińskiego w Astanie, Kazachstan, 2018

fot.: Evgeny Tkachenko

Małgorzata: To dobrze, że wychodzą, bo poszerzają pole debaty publicznej, mimo że mają status ciekawostki. Ale ja uporczywie wracam do architektonicznego świata, gdzie z kolei piszesz, rysujesz i opowiadasz świat, w którym żyją Lemury i Borsuki, i przemycasz przeróżne smaczki. Jakże to aktualna i pociągająca koncepcja. W architekturze też widzisz takie Lemury i Borsuki? A kto jest Borsuniem?

Jakub: Dziękuję za dobre słowo! To przypowiastka o naszych namiętnościach i ich nieważności w obliczu procesów większych od naszych biografii. Katastrof w skali geopolitycznej. Lemur to wprawdzie naiwny i rozemocjonowany chodzący stereotyp artysty, który może się zacietrzewić tak samo, jak roznamiętni się taki politykier i manipulator, jakim jest Borsunio. A co do naszego zawodu: architektura jest fascynująca, ale przydajemy jej zbyt duże znaczenie. W gruncie rzeczy jest ona efektem procesów społeczno-ekonomicznych i to, czy jest mądra czy głupia, „ładna” czy nie, jest wypadkową poziomu kulturowego społeczeństwa, czasem zbiegu okoliczności. Weźmy na przykład estetykę współczesnych polskich kościołów wobec ich średniego poziomu w latach 1974–1991. Akurat w tym temacie tendencję obniżania lotów i w rezultacie prawie zupełnej katastrofy całej organizacji dobrze zapowiedziała moja ciotka z Czerwińska, która zaraz po „intronizacji” Kardynała Glempa, w czasie mszy w lokalnej farze, nachyliwszy się do mnie, wówczas dziecięcia, powiedziała: „Co jeden ksiądz, co go nam tu przysyłają, to głupszy”. Ale do kościoła grzecznie co niedziela chodziła, przymykając oko na to, co z ambony głosili coraz „mniej mądrzy” ojczulkowie. I tak tendencja obniżania ogólnego poziomu intelektualnego w rzeczonym sektorze zaowocowała Licheniem, po prostu. Nawiasem mówiąc Licheń bardzo przypomina mi Venecia Palace pod Warszawą, za oboma dziełami stoją zresztą analogiczne potrzeby. W sumie pokolenie często zupełnie przypadkowych, a czasem nawet niewierzących twórców naszych eksperymentalnych kościołów było takimi Lemurami. Spuszczeni ze smyczy projektowania blokowisk w państwowych pracowniach nagle mogli za „polonijne dolary” od księdza albo w czynie społecznym zaprojektować coś niesamowitego, jak wybuch granatu w kurniku. Wyszło z tego co niemiara potworków, ale też prawdziwe majstersztyki, jak kościół w Kaliszu, i to mimo całej biedy i improwizacji materiałowej i technicznej. A wracając do bajki, myślę, że grubo upraszczając i nieco wbrew badaniom socjologicznym Marty Majchrzak z zespołem na temat zachowań i aspiracji polskiej młodzieży („Świat Młodych 5” w badaniu IQS), można by en gros podzielić nas na niespokojnych twórców i stabilnych „powolnych pchaczy”, a czasem „hamulcowych”. Gdyby chcieć jakoś do wspomnianych badań się odnieść, zapewne takich Lemurów byłoby w leśnej społeczności maksimum dziesięć procent, bo tylko tylu indywidualistów zniesie społeczeństwo, które, by trwać, wymaga dużej dozy konformizmu. Zapewne podobnie wygląda w polskim społeczeństwie stosunek jednostek kreatywnych i podejmujących ryzyko łamania status quo do tych będących raczej konsumentami, „powielaczami” czy „utrwalaczami” (wiem, z czym się to słowo kojarzy).


     

po lewej:
Taburete Towers, Logroño — projekt wieży z drewnianych taboretów powstał podczas CONCÉNTRICO —
międzynarodowego festiwalu architektury i dizajnu w Logroño w Hiszpanii w 2019 roku

fot.: Penisula, Josema Cutillas

po prawej:
Taburete Towers — instalacja powstała podczas festiwalu Bengaluru By Design w Indiach w 2019 roku

fot.: Sartaj Tanweer

Małgorzata: Przydajemy architekturze znaczenie, bo bezpośrednio wpływa na jakość naszego życia. Od niej zależy, jak się czujemy w naszych domach, przestrzeniach pracy, miejscach publicznych. Bliska Ci jest koncepcja Rudofsky’ego, do czego przyznajesz się we wstępie do bajki, która przesuwa nas do projektowania czy raczej budowania bliższego tradycjom lokalnych budowniczych, a nie autorskich rzeźb przestrzennych, których wysyp zawdzięczamy modernizmowi, i jego kultowi wybitnych jednostek. Co jest takiego pociągającego w Rudofskim, że jego koncepcja robi ostatnio taką karierę?

Jakub: Na Rudofsky’ego wpadłem przy okazji szukania sandałów dla mojej partnerki, tyle że nie zderzyliśmy się w alejce na dziale z obuwiem damskim, a w internecie i to w dodatku międzyświatowo, bo Rudofsky już od dawna mieszka w zaświatach. To, co mnie zaciekawiło, to przede wszystkim jego intelektualna żywotność, przewrotność i holistyczne myślenie. W jednej biografii udało mu się zmieścić pracę grafika w raczkującym „Domusie” i legendarnym magazynie o sztuce „New Pencil Points”, zaprojektowanie kilku niezwykle interesujących willi, kuratorowanie serii niezwykle ważnych wystaw, którym towarzyszyły książki o architekturze, dizajnie i urbanistyce, bycie kolekcjonerem, wpływowym krytykiem i wykładowcą, podróżnikiem, utalentowanym fotografem i akwarelistą, wreszcie wymyślenie biznesu opartego na projekcie prostych sandałów dla żony Berty, który to biznes po sprzedaży pozwolił mu na zbudowanie własnego domu-manifestu w Hiszpanii, w dodatku zaprojektowanego we współpracy z gigantem katalońskiego modernizmu, José Antonio Coderchem. Rudofsky był człowiekiem instytucją i człowiekiem orkiestrą. Mimo że prowadził własną praktykę architektoniczną, nie tkwił w obsesji konieczności bycia tylko projektantem, po prostu zajmował się rzeczami, które go interesowały: od zadawania kolegom po fachu niewygodnych pytań w swoich książkach po projektowanie tekstyliów i sandałów. Rudofsky olśnił mnie też tym, że był prekursorem mówienia o rzeczach, które wydają się dziś oczywiste, a w latach 40., a nawet 80. były kontrowersyjne, takich jak ergonomia, tzw. human-centered design, o ważności przednowoczesnej schedy w budownictwie, które nazywamy dziś wernakularnym, ale też o tym, że wiele tradycji, którym hołdują społeczeństwa, jest dla nas samych krzywdzących, jak niewygodny krój angielskich butów czy klasyczne, ale wykrzywiające kręgosłup krzesła.
Najbliższym mu polskim odpowiednikiem byłby żyjący w tych samych czasach Witold Gombrowicz. Dla obu ucieczka z Mitteleuropa okazała się uwalniająca, obaj byli niezwykle ciekawi świata i bezwzględnie krytyczni, a do tego błyskotliwi i z poczuciem humoru, nie wspominając o tym, że obaj otrzymali stypendium Fulbrighta. Tyle że Gombrowicz był całkowicie skupiony na pisaniu. Myślę, że Rudofsky jest inspirujący zarówno jako propagator zacierania granic między światem wewnętrznym i zewnętrznym, między architekturą i krajobrazem, czy jako rzecznik poważnego traktowania przednowoczesności jako źródła inspiracji dla przyszłości, ale również jako człowiek, zwłaszcza że dziś rzeczywistość wtłacza nas w specjalizacje, czasem bardzo wąskie.

Małgorzata: Wróćmy jeszcze na chwilę do przestrzeni wolności, o którą już trochę zahaczyliśmy, podejmując wątki występujące, czy raczej niewystępujące, w dzisiejszej narracji o obyczajowości i petryfikującej wszelkie normy i zasady kulturze w jej najbardziej tradycyjnym wydaniu. Przestrzenie wolności w zachodnim świecie chyba najwyraźniej wciąż widać w Stanach Zjednoczonych. Opowiadałeś mi o komunach zakładanych w Tennessee, do których w latach 60. przybywali hippisi z San Francisco, a które do dzisiaj funkcjonują w całkiem niezłej formie. Przyznaję, że chociaż byłam tego świadoma, to nie bardzo się tym interesowałam. A tam z wolności, również seksualnej, ale też ekonomicznej, artystycznej można korzystać bez skrępowania i wynikają z tego ciekawe tematy, również projektowe. Świadomie wykorzystywana inżynieria społeczna buduje nowe wspólnoty zogniskowane wokół przewodniego tematu, dajmy na to ekologii, które z kolei budują „zurbanizowane” farmy. Ciekawy temat dla architekta?

Jakub: Zdecydowanie! Ameryki, zwłaszcza Północna, były dla „misfitsów” ze Starego Kontynentu idealnym miejscem do tworzenia nowych mikroładów społecznych z ich obudową w postaci urbanistyki i architektury. Od początku robili to angielscy kwakrzy, niemieccy i czescy menonici, amisze, ultrakomunistyczna sekta Amana czy do dziś inspirujący architektów mistrzowie dizajnu, jakimi byli szejkersi, których zachowane wioski-skanseny można odwiedzić w Kentucky i stanie Nowy Jork. Amisze i menonici wciąż funkcjonują, stając się w późnych latach 30., a następnie 60. odniesieniem dla kolejnych fal kontrkulturowych migracji na wieś czy w naturę. Wiele z tych projektów się nie udało, jednak, co zadziwiające, sporo z nich ma się dobrze, wciąż powstają nowe: założona w 1971 roku The Farm w Tennessee działa do dziś, a ponieważ za bardzo się rozrosła, doszło do jej podziału i rozpączkowania poprzez stworzenie serii wiosek. Twin Oaks i The Farm oraz kilka z sukcesem działających niemieckich ekowiosek stało się podstawą do stworzenia globalnej federacji, o której więcej można przeczytać na stronie www.ic.org. Trzeba też pamiętać, że Stany Zjednoczone ze względu na rozległość, ustrój i specyfikę geograficzną są doskonałym miejscem dla tworzenia „kieszeni” bardzo różnie pojmowanych wolności, nie tylko utopii religijnych, czy new age, lecz także wiosek skrajnie prawicowych milicji z Montany, Oregonu czy Wirginii, których przedstawicieli łączy z hipisami czy sekciarzami tylko to, że „siedzą w krzakach” i uznają jakieś elementy współczesnej rzeczywistości swojego kraju za dostatecznie opresyjne, by w tych krzakach pozostawać. Niestety czasem z nich wychodzą, jak przy okazji ataku na waszyngtoński Kapitol.

     

Dom Kereta — najwęższy dom na świecie, Warszawa, ul. Żelazna, 2012

fot.: Bartek Warzecha

Małgorzata: Tematy nowych mikroładów podejmujesz również z uczestnikami studiów podyplomowych, które powstały na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Czym dokładnie się zajmujecie?

Jakub: W ramach projektu na drugim roku studiów podyplomowych ASK [Architecture for Society of Knowledge — przyp. red.] na warszawskim Wydziale Architektury z grupą studentów z kilku krajów zajęliśmy się badaniem szerokiego spektrum tego typu pozamiejskich projektów społecznych, od brazylijskich quilombo po kibuce. Powstało kilka niezwykle ciekawych projektów nowych wspólnot zaplanowanych pod każdym względem: od ekonomii i interakcji społecznej po architekturę, pojawiły się także pomysły pozwalające na usprawnienie i rozwój mechanizmów już istniejących, na przykład przemiany obozu dla uchodźców w Zaatari w Jordanii w nowe miasto czy zmiana systemu budownictwa socjalnego na przedmieściach zbyt szybko rosnących indyjskich metropolii. Jeżeli uznamy, że architekci to usługodawcy mający wyłącznie projektować domy, to będziemy powoli tracić na znaczeniu jako profesja. Jeżeli powiemy, że architekt może być uprawniony do tworzenia wizji interdyscyplinarnych procesów — zyskamy nowe, zróżnicowane role, bo jedna z naszych najlepszych umiejętności to łączenie projektowania, a więc wymyślania przyszłych struktur i aktywności, z rolą koordynatora czy synchronizatora wizji, jak to nazywaliśmy kiedyś w Centrali.

Małgorzata: W tych wciąż jeszcze alternatywnych przestrzeniach do projektowania masz też swój udział. Jaka jest Twoja rola w projektowaniu góry, której właścicielem jest Twój kurator i przyjaciel z São Paulo?

Jakub: Mój przyjaciel Todd, z którym współpracuję przy projektach artystycznych w Brazylii, jest synem megafarmera z Tennessee, a że jest gejem, który wziął ślub z dużo młodszym mulatem, prawie zupełnie nie mieści się w przestrzeni mentalnej swojej religijnej rodziny. Traf chciał, że odziedziczył po babci przylegającą do majątku rodziców górę, na której chce zbudować komunę dla artystów i akademików z Vanderbilt University, gdzie sam okazjonalnie wykłada. Ze względu na moje zainteresowanie prefabrykacją i tradycyjnymi typologiami domów amerykańskiego południa zaprosił mnie do współpracy przy wymyślaniu programu i ramowych zasad funkcjonowania tej wspólnoty.

Głos został już oddany

PORTA BY ME – konkurs

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
Ergonomia. Twój przybiurkowy fizjoterapeuta
INSPIRACJE