Nieistniejące zabytki i architektoniczne ikony mają duży potencjał, by stać się napędem żywej i sensownej dyskusji. Najnowsze przykłady: przypadek Solpolu i tzw. Pałacu Saskiego. Poświęconym im debatom oraz petycjom zaczęły towarzyszyć nawet nakładki na profilowe zdjęcia z Facebooka. Gorzej z architekturą tła. Tu już nie jest tak prosto. Tymczasem rozpaczliwie potrzebujemy akcji na rzecz porządnej mieszkaniówki.
Trwają właśnie dwie ważne dyskusje. Każda dotyczy budynku o widowiskowych cechach: jednemu pisana śmierć, drugi – przeciwnie – ma się narodzić za, nie w kij dmuchał, dwa i pół miliarda złotych. Mowa o wrocławskim Solpolu i atrapie dawnego Pałacu Saskiego, a raczej – jak zauważa przytomnie Grzegorz Piątek – domu dochodowego Iwana Skwarcowa. Obie debaty są istotne, ich nurty czasem łączą się, by potem znów płynąć osobno porywając w wir kolejnych publicystów, architektów lub historyków. Większość aktywnych dyskutantów apeluje o zachowanie Solpolu i rezygnację z warszawskiej inwestycji. Myślę podobnie, nawet jeśli barwy elewacji zawsze osłabią moje zrozumienie dla solpolowej bryły i będą przyprawiać o mdłości, a pustka przy placu Piłsudskiego – o smutek spowodowany nie tylko upamiętnieniem tragedii, co słusznie uwypuklił kilka dni temuBłażej Ciarkowski.
Z punktu widzenia zainteresowania architekturą obie debaty to sam pożytek. Niby sezon ogórkowy, a tu całkiem poważnie wzbogaca się nam mizerna edukacja architektoniczna. W gratisie: refleksja na temat historii najnowszej i powojennej. A że chodzi o wyraziste przykłady, to ożywia się szeroka publiczność. Plus, ale i minus, bo nadal pozostajemy w sferze ikon, nielicznych obiektów o znaczeniu nie tylko przestrzennym, ale i symbolicznym. Pryzmatów, przez które rozszczepiamy polską tożsamość. A potem badamy ją, element po elemencie, z narcyzmem i masochizmem jednocześnie.
superbohater i walka ze złem
Tego typu ważnych akcji i debat trochę już było – w obronie istotnych dla polskiego DNA obiektów modernizmu. Większość i tak poszła pod kilof, ale przynajmniej wzrosła świadomość tego, co tracimy. Marne pocieszenie, ale zawsze. Takie dyskusje łatwo rozpalić: główny bohater jest jeden i wyrazisty, stoi za nim mniej lub bardziej romantyczna historia spleciona z sentymentem. Jest też walka dobra ze złem, które niszczy wartościowe obiekty lub założenia. Wbrew pozorom, Saski to ta sama bajka, bo – jak spostrzegł na Facebooku badacz architektury Kuba Snopek – plany wobec placu Piłsudskiego można nazwać również „zniszczeniem grobu Nieznanego Żołnierza”.
Znacznie trudniej uruchomić jednak akcję na rzecz bohatera zbiorowego, o mniej widowiskowym charakterze i nieuwikłanego w prostą opozycję zła i dobra. Już nie „lukru” – by przypomnieć tytuł książkowej rozmowy z Grzegorzem Piątkiem i Jarosławem Trybusiem, ale „mięsa” – w tym przypadku: przyzwoitych warunków zamieszkania. Trwa przecież najgwałtowniejsza w III RP mieszkaniowa biegunka. Produkcja domów i mieszkań bije rekordy, ceny nieruchomości dawno przekroczyły granice absurdu – jeśli odnieść je do zdolności nabywczych przeciętnego obywatela. Hula spekulacja.
Niewysoka jakość mieszkań staje się zatem coraz mocniej odwrotnie proporcjonalna do ich cen. Nie przypadkiem wszedł ostatnio do obiegu termin „patodeweloperka”, rzuty najgorszych lokali stają się obiektem drwin w sieci, do głów przebija się pojęcie „polskie obozy mieszkaniowe” ukute od nazwy jednego z facebookowych profili. Pośrednicy nieruchomości donoszą, że dopiero od niedawna (!) część nabywców mieszkań zaczyna zwracać uwagę na funkcjonalność rzutów lokali oraz ich warunki higieniczne, gdzie przez higienę rozumiemy nie tylko dostęp do słońca i przewietrzanie, ale i np. widok z okna, który nie doprowadzi lokatorów do depresji. W ostatnich latach wyszło też kilka rzeczowych książek: „System do mieszkania” Agaty Twardoch czy „Poza własnością” Joanny Erbel. Powstały też wrocławskie Nowe Żerniki – jedyna (!) na cały kraj realizacja o takiej skali, a i to niepozbawiona mankamentów. Owszem, w sprawie mieszkań tli się małym płomykiem dyskusja, ale jest niczym wobec rozpalonego ognia deweloperskich inwestycji.
metr na 42 dni
W świadomości coś zatem drgnęło, ale to stanowczo za mało, jeśli wyobrazimy sobie całość szkód, które może wyrządzić społeczeństwu horrendalnie droga, niefunkcjonalna i źle ulokowana zabudowa mieszkaniowa. Skutki będą nas męczyć przez dekady. Codziennie i namacalnie. Inaczej niż brak Solpolu, czy obecność „Saskiego” (albo odwrotnie). Chcąc, nie chcąc, środowisko architektów przykłada do tego rękę, będąc często ekonomicznym zakładnikiem swoich zleceniodawców. Najlepszym dowodem produkcja „mikroapartamentów”, czyli substandardu, który cieszy się powodzeniem (nieucięta ręka rynku!) tylko dlatego, że nie kosztuje 150 przeciętnych pensji netto. ”Rzeczpospolita” podała właśnie, że na metr kwadratowy mieszkania warszawiak, zarabiając średnio 5100 zł netto,musi pracować non stop przez 42 dni. Nic dziwnego, że wciąż królują kuse metraże i najnowsze dane mówią o 29 m kw. mieszkania na polską głowę, co plasuje nas w europejskim ogonie.
Cierpią przede wszystkim młodzi pod trzydziestkę, którzy zamierzają wreszcie się urządzić. W „Wysokich Obcasach” dr hab. Marta Olcoń-Kubicka odpytywana przez Natalię Mazur relacjonuje wyniki najnowszych badań: młodzi stawiają na kupno – nierzadko siłami całej rodziny, choć i to nie wystarcza. Bo, mimo szumnie zapowiadanej ery współdzielenia i wynajmu, nie powstały warunki, w których te zjawiska byłyby sensowną alternatywą dla własności.
robota dla NIAiU
Gdyby ulegać teoriom spiskowym, można pomyśleć, że szum wokół „Saskiego” i burzenia Solpolu ma odwrócić uwagę od znacznie szerszych i bardziej skomplikowanych problemów. Skanalizować emocje. Nawet jeśli nie było w tym premedytacji, to rzeczysistość mówi swoje. Nikt realnie, długofalowo i systemowo nie bierze się za podniesienie jakości nowych, ale i starych mieszkań – choćby w duchu prostej i nagrodzonej realizacji z Bordeaux autorstwa Lacaton &Vassal.
Trzeba zatem równowagi. Debatom o „lukrze” musi towarzyszyć akcja na rzecz „mięsa”. Powinna mieć przy tym równie silny oddźwięk, co dyskusje o Solpolu i domu Skwarcowa. „Mikroapartamenty”, jako przypadek doprowadzony do absurdu mają duży potencjał, by stać się driverem takiej debaty, ale – jednocześnie - mogą odwrócić uwagę od mniej jaskrawych, ale liczniejszych szkodliwych inwestycji. Trzeba szukać innego nośnego symbolu, wokół którego da się zewrzeć szeregi.
Co mogą w takim przypadku architekci? Niedużo, bo w ogóle architekt wiele nie może, ale – jednak. SARP i Izba Architektów nie wskórają za dużo, bo gromadzą czynnych architektów monetyzujących w tej chwili budowlany boom. Na scenie jest jednak poważny gracz niemal stworzony do tego typu zadań: Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki. Mimo skąpych budżetów okrzepł już chyba na tyle, by móc urządzić i firmować szeroko zakrojoną edukacyjną akcję, która spotka się z wdzięcznym odzewem obywateli. A przy okazji - podniesie świadomość takich pojęć jak „urbanistyka” i „architektura”.
Bo jeśli doklejamy sobie na facebookowej profilówce nakładkę o treści „przestańcie mi Solpol prześladować”, to czas wymyślić podobnie nośne i lekkie hasło o mieszkaniówce, które będzie zdobić liczne profilowe zdjęcia i firmować nową akcję. Przedsięwzięcie, które – trawestując nowego, poczytnego autora szkolnych lektur – zstąpi z NIAiU i odmieni oblicze metraży.