Trudno szukać współzależności pomiędzy pieniędzmi wydawanymi przez samorządy na zieleń a opinią mieszkańców na temat parków i terenów zielonych. Ten konflikt to nic dziwnego — samorządy dziwią się, dlaczego gawiedź nie docenia sum, a mieszkańcy, czemu dalej nikt ich nie słucha.
dlaczego ludzie sami sadzą zieleń?
Naprzeciw współpracy na linii mieszkańcy-instytucje często wcale nie stoją mury zbudowane z piętrzących się aktów prawnych, lecz linia niezrozumienia wzajemnych potrzeb. Wielkie projekty bardzo często nie pokrywają się z lokalnymi potrzebami. Równie dużym nieporozumieniem bywają skwery i „rewitalizacje” w ramach których zamiast niewielkich ingerencji stawia się na całościowe zmiany. Co, jeśli, droga do poprawy zieleni w mieście jest zupełnie inna?
Wchodzę na grupę lokalnych „miejskich partyzantów” w dzielnicy, której mieszkam. Zupełnie nieznający się ludzie co jakiś czas umawiają się na sadzenie kwiatów, bylin, a nawet drzew. Zwykle tym działaniom towarzyszy integracja — wspólne warsztaty i poznawanie się. To jeden z przykładów guerilla gardeningu, czyli partyzantki ogrodniczej. Dlaczego szukamy takich grup?
działania miejskiej partyzantki mogą być niewielkie, ograniczone do małego poletka przy osiedlu
fot. Ordercrazy | © Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0
idea miejskiej partyzantki
Idea guerilla gardeningu sięga lat 60. XX wieku, a za jego pierwszy przykład uznaje się zagospodarowanie nieużytku przy Uniwersytecie w Berkeley. W efekcie społecznej samoorganizacji doprowadzono do stworzenia nielegalnego parku, co doprowadziło do starć z policją. Batalia z biegiem lat okazała się przegrana.
Partyzantka ogrodnicza to forma działań oddolnych, w ramach których często nie do końca legalnie dochodzi do zasadzenia zieleni. Jej najsłynniejszym propagatorem jest Richard Reynolds, autor On Guerilla Gardening — podręcznika dla miejskich aktywistów. Działania w ramach ogrodowej partyzantki mogą ograniczać się do nawet najmniejszych działań — zarzucenia niewielkich „bomb kwiatowych”, posadzenia drzewa czy dbania o konkretne nieużytki. Może służyć też łączyć się z ogrodami społecznymi, o których piszę Kacper Kępiński. Niesie ona ze sobą jednak dwie istotne zmiany. Przede wszystkim odrzuca estetyzację przestrzeni na rzecz jej naturalności, która ma być bardziej dzika, nieokiełznana i zasadzona bez linijki. Druga to prymat oddolności nad planowaniem i przejęcie inicjatywy, co często jest efektem zawodu nad instytucjami miejskimi.
czasem lepsze od słupkozy mogłoby być sadzenie drzew
fot. Witold Szwedkowski| © Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0
instytucjonalizacja
„Partyzanci” pojawiają się tam, gdzie zwykle dotąd nikogo nie było. Sadzą rośliny w miejscach zapuszczonych, nieuczęszczanych czy zwyczajnie zapomnianych. Walczą też z nadmiarem betonu, ściągając nadmiarową ilość betonowych płyt w miejscach, gdzie spokojnie, nikomu nie wadząc mogłyby rosnąć rośliny.
Problemem, jak zwykle jest kwestia współpracy. Guerillas mogą przecież korzystać z urzędu i na odwrót. Miejska zielona samoorganizacja pojawiać mogłaby się wszędzie tam, gdzie zarząd zieleni pojawić się nie może. Oczywiście w ramach legalnych. Czy można te działania zinstytucjonalizować? O tym opowiada Marcin Kędzierski, poruszający kwestie partyzantki ogrodniczej w swojej rozprawie doktorskiej.
Guerilla gardening nie może zostać zinstytucjonalizowany. Bardziej stawiam na spontaniczne i oddolne działania, które jednak nie powinny naruszać prawa. Jeżeli partyzanci będą podejmować akcje spontaniczne, ale legalne, to współpraca z urzędami będzie o wiele łatwiejsza. Idea nie może odstraszać. Coś nielegalnego a na dodatek kojarzonego czasami z dewastacją mienia publicznego lub prywatnego nie zachęca urzędników do współpracy z partyzantami. Jakkolwiek kooperacja pomiędzy tymi siłami wyjdzie każdej przestrzeni miejskiej na dobre.
przykład z krakowskiej Krowodrzy, gdzie mieszkańcy zaopiekowali się przestrzenią przy zabytkowej kapliczce
© Zielony Blok
kierunek współpracy
To wszystko sprowadza się do pytania, w jaki sposób powinna przebiegać współpraca pomiędzy „partyzantami” a urzędnikami? W jaki sposób tworzyć takie więzi i tworzyć swoisty networking. To możliwości, ale takie współprace już następują w Toruniu, Łodzi, Poznaniu, ale również w niewielkich miejscowościach jak Choroszcz.
Samorządy powinny przyciągać do siebie aktywistów. Obserwować profile społecznościowe, ponieważ partyzanci chętnie dzielą się swoim akcjami w sieci. Trzeba tych aktywistów zachęcić. Pamiętajmy, że są oni często w kontrze do wszelkich władz. Zatem muszą coś otrzymać. Wsparcie pod postacią zakupu nasion, narzędzi ogrodniczych, a nawet wyznaczeniu zaniedbanych miejsc przez urzędników mogłoby skłonić partyzantów do współpracy. Łatwo nie będzie. Myślę, że najważniejsze jest to by urzędnicy wyszli zza biurek i wyłamali się ze schematycznego podejścia do miejskiej estetyki. Nowy kwietnik lub nowe drzewo, których ustawienie zaplanowano w budżecie miejskim to nie to samo co współpraca z partyzantami — dodaje Kędzierski.
Miejscy partyzanci mogliby być dla urzędników cichym wsparciem, niczym superbohater, pojawiając się tam, gdzie urząd nie musi.