Artykuł pochodzi z numeru A&B 03|2023
W sterylnie cichej sali Muzeum Sztuki Współczesnej w Łodzi na jednej ze ścian ekspozycyjnych wiszą pozostałości kolacji utrwalone w formie asamblażu. Zastawa w bladoróżowe kwiatki przedziera się przez zakonserwowane resztki sosu, chochla w głębokiej wazie jeszcze przed chwilą energicznie krążyła między przyjaciółmi zgromadzonymi przy stole tajemniczej Katarzyny, w filigranowym szkle kieliszków kołysał się szkarłat winnej toni. Realistyczna martwa natura Daniela Spoerri trafia w najczulszy punkt ludzkiej egzystencji — potrzeby wielowymiarowego obcowania z drugim człowiekiem. O tym, co łączy projektowanie miast z ucztowaniem, rozmawiamy z Carolyn Steel, autorką książki „Sitopia. Jak jedzenie może ocalić świat”.
Carolyn Steel — Architektka, wykładowczyni, autorka książek „Hungry City. How Food Shapes Our Lives” (2008) i wydanej również w języku polskim nakładem Wydawnictwa Wysoki Zamek „Sitopia. Jak jedzenie może ocalić świat” (2020). Studiowała na Uniwersytecie w Cambridge; przez magazyn „The Ecologist” uznana za jeden z najważniejszych umysłów XXI wieku.
Edyta Skiba: Sitopia jest idealistyczną wizją świata, trudną do zrealizowania [„sitopia to naturalnie zeroemisyjne społeczeństwo, ponieważ całe pożywienie wywodzi się z natury, a dobre praktyki rolnicze dbają o naturalne cykle ekologiczne i je naśladują” — fragment książki]. Czy jednak dążenie do niej nie jest potrzebne w czasach kryzysu — szczególnie na poziomie jednostki?
Carolyn Steel: Idealna sitopia jest utopią, należy jednak dążyć do poprawy rzeczywistości, i właśnie to stało się dla mnie głównym powodem, dla którego stworzyłam pojęcie sitopii. Degradacja świata wiąże się z dewaluacją jedzenia oraz stopniowym zanikaniem pamięci o jego prawdziwej mocy. Aby temu przeciwdziałać, potrzebujemy zmian na każdym poziomie, zaczynając od tego indywidualnego. Pojedyncze decyzje składają się na efekt kuli śnieżniej — zaczynamy na poziomie indywidualnym, następnie przechodzimy przez grupy, społeczności, po to, aby wpłynąć na całą ludzkość. Równie ważne jest wymaganie od polityków, żeby zaczęli myśleć o żywności w kategorii potężnego narzędzia do transformacji świata, a nie jako kolejnym przedmiocie, którego wartość reguluje wolny rynek. Ludzie coraz częściej dostrzegają, że uprzemysłowiony kapitalizm stworzył niezrównoważoną wizję dobrego życia, niedającą prawdziwego szczęścia. Poszukiwanie alternatywy, planu B, jest nieuniknione i teraz jest czas na to, aby je rozpocząć. Jedzenie jest według mnie idealnym punktem wyjścia. Jest bardzo nośnym, a jednocześnie uniwersalnym medium mającym siłę łączenia ludzi z naturą oraz ludzi między sobą. W jedzeniu zawiera się sedno ludzkiej egzystencji, dlatego im bardziej będziemy się wokół niego skupiać, im bardziej będziemy rozumieć geopolityczne procesy z nim związane, tym większe będzie jego znaczenie w zmianie świata. Głównym celem sitopii jest rozpoczęcie stopniowej zmiany znanego nam do tej pory socjo-polityczno-ekonomicznego kształtu świata. Potrzebujemy ewolucji, a nie rewolucji.
rys. Michał Kołodziej
Edyta: Wspomniany uprzemysłowiony kapitalizm i jego wizja świata przypomina mi rozważania niemieckiego filozofa Ericha Fromma nad dwoma sposobami egzystencji: życia poprzez posiadanie oraz bycie. Według niego poprzez modus bycia, rozumianego jako doświadczanie, empatia i otwartość, jesteśmy w stanie osiągnąć wartościowe życie. Czy podobne założenie charakteryzują sitopiańską definicję?
Carolyn: W dokonanej przeze mnie analizie odwołuję się do Epikura, który podkreślał znaczenie czerpania przez człowieka przyjemności nawet z najdrobniejszych i najbardziej przyziemnych aspektów życia. Sposób, w jaki postrzegał świat, sprawia, że nazywam go czasem starożytnym buddystą, a z tego, co mówisz, mógłby również być antycznym odpowiednikiem Fromma. Dla Epikura jedzenie było kluczowe w drodze do osiągnięcia dobrego życia. Sposób, w jaki organizm nagradza człowieka za spożywanie jedzenia, szczególnie jeśli jest to coś odżywczego i pysznego, jest absolutnie niesamowity. Wszystko działa tak, jakbyśmy byli zaprogramowani, aby każdorazowo w takiej sytuacji otrzymać dawkę endorfin. Dlaczego zatem budujemy sposób życia, który konsekwentnie zaburza korzystanie w pełni z tego kodu chemicznego? Dlaczego doprowadziliśmy do sytuacji, w której pożywienie staje się kolejną rzeczą do skreślenia z codziennej listy zadań? Dlaczego czas na przygotowanie posiłków i ich spożycie został zminimalizowany, aby zyskać go na inne sprawy? W książce staram się przede wszystkim wskazać, jak wielkie znaczenie ma zdefiniowanie przez jednostkę, czym jest dobre życie i jak przekłada się ono na świat. Sądzę, że największą tragedią uprzemysłowionego kapitalizmu jest konieczność poświęcenia większości czasu na sprawy, którymi de facto nie chcemy lub nie lubimy się zajmować, a które uznaliśmy, że są konieczne do wykonywania po to, aby żyć. Większość z nas nie marzy o spędzaniu całych dni w pracy, jednak jest to warunek zarabiania pieniędzy, które przeznaczamy na potwierdzanie jakości i statusu. Staliśmy się zakładnikami szalonego i absurdalnego modelu, w którym staramy się dogonić wiecznie oddalającą się metę w wyścigu o dobre życie. Niewiele miejsca pozostaje na jego prawdziwą esencję, na przykład spożywanie smakowitych posiłków wśród ludzi, których kochamy. Lockdown w pandemii, udowodnił, że odcięcie źródła gotowych dań na wynos i zredukowanie czasu potrzebnego na dojazdy pozwala powrócić do gotowania w domu i rodzinnego spożywania posiłków. System, w którym funkcjonujemy, sprawia, że zapomnieliśmy, jak cenny jest czas, którym dysponujemy, i stopniowo zapominamy, jak cenne jest dla nas jedzenie. Jestem przekonana, że możemy żyć w mieście i hodować w nim własne pożywienie, osiągając w ten sposób równowagę życiową. Dlatego jestem za zmianą aforyzmu zapożyczonego z „Porad dla młodego kupca” Benjamina Franklina z „Czas to pieniądz” na „Czas to życie”. To od nas zależy, wokół jakich wartości lub systemu ekonomicznego chcemy funkcjonować. Sądzę, że jak nigdy dotąd potrzebujemy alternatywnego systemu ekonomicznego zbudowanego w oparciu o czynności cenione społecznie, zapewniające przestrzeń na dzielenie czasu z drugim, bliskim nam człowiekiem, na bycie blisko natury. Wierzę, że nowy rodzaj ekonomii może być osiągnięty właśnie poprzez zmianę sposobu myślenia o jedzeniu.
rys. Michał Kołodziej
Edyta: Czy nie istnieje jednak ryzyko, że idea jadalnego miasta zostanie wypaczona przez deweloperów, chętnie uciekających się do ekomarketingu, a uprawa własnej marchewki czy poziomek okaże się zbyt monotonna w porównaniu ze śledzeniem innych na Instagramie czy Tiktoku?
Carolyn: Trzeba tutaj zaznaczyć dwie kwestie. Po pierwsze, coraz więcej czasu spędzamy przed ekranami, a może nawet coraz więcej „żyjemy na ekranie”, przez co osobom pokroju Marka Zuckerberga wydaje się, że będziemy w przyszłości robić wszystko wirtualnie, tworząc zupełnie nową społeczność w rozszerzonej rzeczywistość. Okulary VR zagwarantują poczucie realności nowego świata. Moim zdaniem przeczy to idei bycia towarzyskim, czego dowiódł znowu okres pandemii i lockdownu. To, za czym tęskniliśmy najbardziej, to kontakt z drugim człowiekiem, realny, odbywający się w tym samym miejscu i czasie. Potrzebujemy społecznych interakcji w rzeczywistym czasie i miejscu, po to, aby się rozwijać. Pierwotnie w społecznościach zbieracko-łowieckich, w których pojedyncza grupa liczyła dwadzieścia–trzydzieści osobników, dzieci były w stanie stworzyć psychologiczną więź niemal z każdym członkiem grupy. Jak dowiodły przeprowadzone niedawno badania, to właśnie dzięki temu ich mózgi rozwijały się szybciej i były automatycznie programowane jako mózgi istot społecznych. Podobna zależność utrzymywała się aż do współczesności. Obecnie, kiedy dzieci mają kontakt ze znacznie mniejszą grupą dorosłych, a wolny czas w coraz większym stopniu spędzają przed ekranami komputerów lub smartfonów, wzrasta ryzyko, że z pokolenia na pokolenie zacznie nam brakować synaptycznych połączeń odpowiedzialnych za umiejętność funkcjonowania w grupie, przez co staniemy się jeszcze większymi indywidualistami. Jako architekci musimy podkreślać, jeśli tylko jest to możliwe, znaczenie przestrzeni wspólnych w mieście. Oprócz pięknych przestrzeni publicznych, urządzonych niczym reprezentacyjny salon, potrzebujemy w mieście również nieformalnych przestrzeni publicznych, w których można na przykład swobodnie rozsiąść się i pogawędzić — socjalizować się w sposób nieformalny i niezobowiązujący pozwalając jednocześnie dzieciom obcować swobodnie z dorosłymi. Potrzebujemy miasta takiego, jakie opisał w swoich pamiętnikach Samuel Pepys, mieszkaniec siedemnastowiecznego Londynu. Według jego relacji znajomi wiecznie na siebie wpadali podczas załatwiania codziennych spraw. W bardzo wielu przypadkach takie losowe spotkania kończyły się wyprawą do pobliskiego pubu czy tawerny, po to, aby na przykład przyrządzić zupę ze złapanej lub kupionej przez jednego z nich ryby. Oczywiście siedemnastowieczny Londyn był o wiele mniejszy od obecnego, jednak historie opisywane przez Pepysa prowadzą do kolejnego pytania — jak duże powinny być miasta, abyśmy mogli doświadczyć tego rodzaju społeczności i sąsiedztwa? W tym momencie potrzebujemy szerszych chodników, więcej hal targowych lub po prostu targów, zielonych ogrodów i przestrzeni — nawet jeśli miałby one być niewielkie. Projektowanie przestrzeni publicznej jest niczym projektowanie ogrodu: trzeba przewidzieć, jakie „gatunki” mają zamieszkiwać daną przestrzeń i zaplanować odpowiednie dla nich habitaty. Sądzę, że dobrze zaprojektowane przestrzenie publiczne mogą stanowić istotną przeciwwagę dla życia w wirtualnej rzeczywiści. Wierzę, że jeśli ludzie otrzymają szansę przebywania w przyjaznej przestrzeni wspólnej, doświadczając jednocześnie radości z przebywania w otoczeniu innych ludzi oraz przyrody, to będą chętnie do niej wracać.
rys. Michał Kołodziej
Edyta: Oznaczałoby to, że rosnąca popularność miejskiego rolnictwa zwiastuje zmiany, a my próbujemy stopniowo wylogować się do rzeczywistości.
Carolyn: Mam taką nadzieję! Dobrym tego przykładem może być Farma Sitopia w Londynie, którą regularnie wspieram i odwiedzam. Jest to wyjątkowe miejsce. Ludzie uwielbiają tam przychodzić, spędzać czas, pieląc grządki, rozmawiając ze znajomymi lub po prostu będąc wśród ludzi i natury. W stworzeniu farmy, kluczową rolę odegrała lokalna społeczność, która ochroniła dawne gospodarstwo rolne przed zniszczeniem i zabudowaniem. Gospodarstwo to jest niezwykle wydajne — produkuje owoce i warzywa dla niemal stu pięćdziesięciu warzywno-owocowych subskrybentów. Wciąż przybywa wolontariuszy, którzy pojawiają się na farmie po to, by od czasu do czasu popracować i przy okazji zjeść świeże owoce. Jej popularność pozwala skutecznie promować działania zachęcające ludzi do powrotu na łono natury, uprawy roślin oraz gotowania. Sądzę, że rolnictwo ma ogromną siłę, by odciągnąć nas od telewizorów, komputerów czy smarfonów, otwierając przed nami nieocenioną skarbnicę wiedzy i doświadczeń zachęcającą ludzi do wymiany obserwacji. Być może w przyszłości takie farmy jak Sitopia będą się pojawiały w innych miastach i państwach, a ich liczba sprawi, że miejskie uprawy będą mogły stanowić istotną przeciwwagę dla działań prowadzonych przez dużych graczy rynku spożywczego.