W listach do redakcji nasi czytelnicy pytają, czy aby architektura to dobry biznes. Pytają właściciele dotkniętych covidową pustką sklepów, pytają kiniarze, aktorzy teatralni, pucybuci, ale i niejeden architekt, prosząc o anonimowość, oczywiście. Nie wiem, czy architektura to dobry biznes, ale pytanie na pewno jest dobre i, jak to mawiają, warto się nad nim pochylić.
Po pierwsze nie znam wielu architektów, którzy poszli na studia dlatego, że ktoś im powiedział, że na architekturze można dobrze zarobić, a zwłaszcza łatwo zarobić. Poznałem jednego studenta, który niezwykle wprawnie prześlizgał się przez pięć lat edukacji architektonicznej, oddając w kółko w zasadzie ten sam projekt, i który od początku deklarował wielką miłość do pieniędzy i szybkich samochodów. Sam zresztą już wtedy jeździł takowym, a ja, nie mając ani takich zainteresowań, ani widoków na „fajne bryczke”, mogłem tylko grymasić i „być ponad to”, co zresztą nie było trudne, bo otaczali mnie głównie ludzie, dla których przyszły zawód architekta był nade wszystko powołaniem. Wszyscyśmy zdawali się mówić:
Chcesz szybko i dużo zarabiać: idź na ekonomię, marketing, albo najlepiej od razu w politykę, mając nadzieję, że ktoś cię obsadzi w spółce skarbu państwa.
Ci z kolei, dla których studiowanie architektury miało być po prostu wstępem do szybkiego znalezienia sobie bezpiecznej roboty u kogoś w biurze, a takich nie brakowało, po prostu mnie nie interesowali. Zamiast z wypiekami na twarzy rozmawiać, dajmy na to, o problemach rewitalizacji centrum Warszawy, pięknej tradycyjnej ciesiołki w Japonii, czy rozkminiać walory prasowanych torebek plastikowych jako izolatora w przegrodzie pionowej, zajęci byli liczeniem niezapłaconych nadgodzin w dużej pracowni, myśleniem, jak rozegrać rozmowę z kadrową co do L4, albo jak tu przejść na stronę producentów materiałów budowlanych jako przedstawiciele handlowi z szykiem podjeżdżający pod czyjąś pracownię nowiutkim flotowym oplem astra, hej!
Zawód architekta to ciągłe rozkraczenie między misją kształtowania przestrzeni i wpływaniem na losy ludzi, a przynajmniej na ich codzienność, a rozbrajającą przyziemnością fachu, w którym zazwyczaj bardziej od umiejętności projektowania liczy się talent do czarowania urzędników w Starostwie albo dar pokrętnego interpretowania ograniczeń urbanistycznych na korzyść klienta, rzecz jasna. Tu przypominają mi się słowa Miguela, mojego współlokatora z Barcelony, który kończąc studia na Wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Katalońskiej miał stać się częścią pracowni konstrukcyjnej swojego ojca, ostatecznie ją dziedzicząc.
Wy architekci jesteście frajerami: klienci mogą was kiwać w te i we wte, bo zajmujecie się architekturą z miłości i z narcyzmu — mawiał ów spryciula.
Trudno mi się z nim nie zgodzić, a z drugiej strony, patrząc na kolegów i koleżanki, którym udało się znaleźć złoty środek, często stojąc na czele dużych komercyjnych pracowni, widzę, że nie zawsze musi tak być. Z kilku powodów.
Po pierwsze, w każdym zawodzie są ludzie bardziej i mniej przedsiębiorczy, więc i w architekturze są tacy, którzy nawet nie dziedzicząc po rodzicach kwitnącego interesu, będą mogli powiedzieć, że dla nich architektura to dobry biznes. Że jeżeli ma się głowę na karku, to można dobrze zarobić, projektując dużo za małą marżę albo mało za bardzo dużą marżę i że trzeba mieć w ręce karty, które z architektonicznego popychadła zrobią z nas wartościowego i darzonego szacunkiem gracza w oczach ludzi z kasą.
Po drugie, nawet przy całej nieefektywności zawodowej reprezentacji architektów (w Polsce!) nie mogącej w żaden sposób konkurować z organizacjami lobbującymi na rzecz różnych specjalności inżynieryjnych, rzeczywistość od czasów moich studiów w latach 90. się zmieniła i zawód architekta (wiem, nie każdy się z tym zgodzi) zyskał na prestiżu. Być może głównie dzięki popkulturze, zwłaszcza serialom telewizyjnym (długonoga Pani Architekt zakłada biały kask, wychodząc z kabrioletu z rulonami bliżej nieokreślonej dokumentacji pod pachą) i programom w typie „Grand projects”, dzięki postępującej globalnie „ikonizacji” architektury i starchitektów (Dejanie, nigdy Ci tego nie zapomnimy!), ale również dlatego, że niearchitekci mieli szansę na zobaczenie, jak ważna może być rola architektury we wspomnianym już przedtem wpływaniu na ich codzienność, zarówno poprzez projektowanie jej jako bardziej „user friendly”, jak i, przynajmniej teoretycznie, dzięki dobremu gustowi zawodowców, którym adekwatnie zapłaciło się za ich dobrze wykonaną robotę.
Tu muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, jak zmieniamy się, jako naród (wciąż żyjący w mało „user-friendly” kraju zamieszkałym przez dwa niekompatybilne obozy): z roku na rok coraz częściej mam wrażenie, że ludzie sobie nawzajem ufają na tyle, by nie być we własnych oczach lepszymi lekarzami od lekarzy, czy własnymi architektami przecież lepiej wiedzącymi, jak coś zaprojektować, od jakichś cholernych architektów. Można tu domniemywać, że dostatecznie często przedstawiciele naszego zawodu „nie dali plamy”, „dowieźli”, albo po prostu pięknie się sprawili, pomagając komuś w dowolnym zakresie projektowym lub doradczym i że ów wzrost zaufania społecznego jest bezpośrednim skutkiem pewnej masy dobrze wypełnionych obowiązków.
Słowem, choć może to zabrzmieć nieprawdopodobnie w dobie pandemii, kryzysu demokracji i niepewności jutra: chyba pod względem statusu architektów (i architektek) oraz tego, jak ten status przekłada się na zarobki jest coraz lepiej, a i architektura jest coraz lepszym biznesem dla innych zainteresowanych, z jej mieszkańcami i użytkownikami na czele.
Na koniec niechybnie zapyta czytelnik lub czytelniczka, czy i dla mnie osobiście architektura okazała się dobrym biznesem. Śpieszę więc z odpowiedzią: na biznes nie mogę narzekać, ale wciąż, jak za studenckich czasów, skupiony jestem, i to z sukcesem, przede wszystkim na tym, żeby moje ŻYCIE było podniecającym i intelektualnie wartościowym interesem. Interesem, który pozwala mi, między innymi, na napisanie tego felietonu, hej!